czwartek, 23 września 2010

Na przykład


Na początku był remix. Stworzył go Bar9, przesłuchał Owiec i zaprawdę stwierdził, że był dobry. Dobry na tyle, że zainteresował się ów Owiec resztą twórczości nieznanego wówczas temu Owcu wykonawcy / producenta / rapera / wokalisty. Zainteresował się i emocją pozytywną nad wyraz obdarzył, a emocja ta trwa do dziś i trwać będzie długo i szczęśliwie, aż do 2012, bo wtedy świat się kończy i Euro zaczyna.

Tyle jeśli chodzi o legendę. Sam nie wiem już co w niej jest prawdziwe, a co nie. Przekazywana w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie obrosła w przeróżne nadużycia, przekłamania, zatajenia i przerysowania. Jedno jednak jest pewne. Artysta, o którym dzisiaj w owczym kąciku muzycznym mowa, to doprawdy nietuzinkowy gość. Elliot Gleave, to mój angielski równolatek występujący pod pseudonimem Example (szybkie tłumaczenie - E.G. to w wyspiarskim narzeczu nic innego jak nasze swojskie n.p. czyli... tak, macie rację - na przykład [ang. Example]. Wszystko jasne? Cieszę się.). Zaczynał już jako 12-letni MC startując w pierwszych freestyle'owych bitwach, które w jego własnych słowach wyglądały następująco: "completely destroyed a useless wanker and a fight broke out so [he] sprinted home". Całkiem nieźle jak na szczyla, któremu jeszcze wąs się nie sypie i fujarka nie dryga. Wracając do krótkiej biografii - późniejsze lata to nauka przeplatana nagrywkami, potem wyjazd do Australii, powrót do rodzinnego Londynu i pierwsze próby popchnięcia swojej kariery na wyższy poziom. Jego trzy single, nagrane we własnej wytwórni "All The Chats" zwróciły uwagę paru kilku prezenterów Radio1 (Pete Tong, Zane Lowe) oraz samego Mike Skinnera, który podpisał zaproponował młodemu raperowi kontrakt w swojej wytwórni "The Beats Label". Trafienie pod skrzydła The Streets było tym, czego Elliot potrzebował. Wkrótce po podpisaniu kontraktu wyszedł klip do numeru "Vile" - odpowiedzi na hit "Smile" ówczesnej debiutantki na rynku muzycznym - Lily Allen. Radio1 raz jeszcze zainteresowało się raperem, a "Vile" znalazło miejsce na playlistach tak znanych Dj'ów jak Zane Lowe, Jo Whiley czy Chris Moyles. Pierwszy album nie był może wielkim hitem komercyjnym, ale klipowi do singla "Me + Mandy" udało się zdobyć nagrodę VMA za najlepszy teledysk niskobudżetowy. Prawdziwy przełom był jednak przed nim.

Prace nad swoim drugim albumem Example rozpoczął od zdefiniowania gatunku, w którym od teraz miał się poruszać. Nazwał go "Dysfunctional Electro-Pop". W pracy nad "Won't Go Quietly" wzięli udział tacy producenci jak Chase&Status, MJ Cole, Sub Focus czy Calvin Harris, a to już wystarczająca wizytówka dla jakiegokolwiek wydawnictwa. Taneczna mieszanka naładowana pozytywnymi emocjami, okraszona wokalem i rapem, pasująca i na parkiet i do domu, słoneczna, letnia i wpadająca w każde ucho. Rozwodzenie się nad niuansami produkcji nie ma większego sensu, tym bardziej, że Example postanowił nakręcić aż 6 teledysków (w tym jeden do wspomnianego już remiksu Bar9), które niezdecydowanym zdecydowanie pomogą w podjęciu decyzji o sprawdzeniu całego krążka. Klipy oczywiście załączam poniżej, rezygnując z namawiania do odsłuchu. Niech poniższy Przykład broni się sam.
Enjoy!














środa, 22 września 2010

wrześniowe podrygi

Lubię jeździć samochodem. Moje cztery kółka nie są wprawdzie pierwszej nowości (rocznik 1993), wybitnej mocy (benzyna, 1,4l) czy przepięknej aparycji (bok przytarty filarem podziemnego parkingu w Galaxy), ale Reniutka (Renault 19 Chamade) to członek rodziny, z którym najlepiej wychodzi się bynajmniej nie na zdjęciach, ale na przykład z domu czy ze sklepu z zakupami. Pali niestety Reniutka sporo, ale w jej wieku to wytłumaczalne - wystarczy podejść pod losowo wybraną szkołę średnią, żeby zobaczyć zastępy zaciągających się dymkiem siedemnastolatków. W tym wypadku Reniutka jest w pełni usprawiedliwiona.

Jak widać mam do mojego samochodu stosunek emocjonalny (podobno to takie typowe, wręcz stereo). Dziś jednak idę z wiatrem i płynę z prądem, a raczej daję się porwać fali - zostawiam moją piękną pod domem, pozwalam się jej nacieszyć zasłużonym odpoczynkiem, zakładam najwygodniejsze buty i dziarsko ruszam w miasto przy pomocy nóg własnych. Dziś bowiem "Dzień Bez Samochodu" - zwieńczenie Europejskiego Tygodnia Zrównoważonego Transportu. Brzmi pretensjonalnie? Owszem. Kojarzy się z radosną twórczością europejskich specjalistów od prostowania bananów i zaliczania marchewek w poczet owoców? Jak najbardziej! Niezależnie jednak od pompatycznej nazwy, inicjatywa jest ze wszech miar godna uwagi. Zbliża się deszczowa jesień, a po niej zapowiadana zima stu- czy nawet tysiąc-, a może i milionlecia. 22 września to jeden z ostatnich dzwonków na pospolite ruszenie dupy. Pogoda jest piękna, transport miejski gratis, a Szczecin we wrześniu prezentuje się naprawdę uroczo. Dlatego rzućcie kluczyki na półkę, wytargajcie z piwnicy rower / przyodziejcie co wygodniejsze cichobiegi i ruszajcie o własnych siłach w miasto załatwiać sprawy, sprawunki i interesy. Samochody podziękują Wam za dzień oddechu, a i serducha, płuca i mięśnie nie będą miały nic przeciwko zmianie trybu pracy na nieco bardziej wydajny. Trust me!


czwartek, 16 września 2010

odwracacze uwagi

Ślad po krzyżu zaginął. Przed nami pewnie kolejny festiwal żenujących wystąpień za i przeciw, usprawiedliwień strony A, zarzutów ze strony B, irytującej neutralności strony C i ostentacyjnego olewania ze strony D, która w D ma całą tą żałosną sytuację. Jedynymi wygranymi są media, które z braku widowiskowych zamachów na symbole losowo wybranych krajów cywilizacji śmierci mają dyżurny temat. Temat, który i tak prędzej czy później zdechnie, tak jak zdechł medialnie temat wolnego Tybetu, Darfuru, agenta Tomka, czy wanny Wassermana. Naturalna kolej rzeczy.

Jeśli jednak, tak jak ja, jesteście już tym konkretnie zmęczeni, macie odruch wymiotny na widok gadających głów, które zewsząd wychodzą z tą samą pianą w pysku, jeśli chcecie trochę oddechu, przystanku, odcięcia i cholera jeszcze wie czego, to pozwólcie sobie zaproponować trzy świetne odwracacze uwagi.

1. Odwracacz sportowy - PEKAO Szczecin Open 2010. Tenisowy Challenger odbywający się właśnie na kortach w Szczecinie. Przyzwoity poziom, dobra organizacja, muzyczne zaplecze, i świeże powietrze. Krótka chwila popołudniowego odpoczynku. Dzieje się raz w roku, a kończy już w niedzielę. Nie warto przegapić.


2. Odwracacz serialowy - Entourage. Serial produkcji HBO, emitowany bez przerwy od 2004 roku. Los Angeles. Aktorzy. Aktorki. Filmy. Seks. Alkohol. Imprezy. Narkotyki. Prawdziwi celebryci ze świata filmu, sportu, muzyki i rozrywki grający samych siebie w kolejnych epizodach siedmiu sezonów, które już za nami. Przede wszystkim zaś genialna postać agenta Ari Golda, nagrodzona trzema statuetkami Emmy. 25-minutowe odcinki, w sam raz na chwilę relaksu po ciężkim dniu. Również nie warto przegapić, tym bardziej, że HBO planuje zakończenie tej rewelacyjnej serii już w następnym sześcioodcinkowym sezonie. Pospieszcie się.


3. Odwracacz muzyczny - set niejakiego Jamie XX - Dja, którego poznałem przy okazji planów wyjazdowych na koncert Magnetic Man do Berlina. Wyspiarskie brzmienia, w wydaniu Jamie'go są lekkie i zjadliwe, niczym potrawy przygotowane przez jego imiennika Jamie Olivera. Set bez eksperymentalnych ciężarów, z mnóstwem wokali, wypełniony gośćmi w stylu The Streets, Joy Orbison, Burial, Zed Bias czy MJ Cole. Na zimny wieczór gorąco polecone.

P.S. Pod zdjęciami mieszczą się tajemnicze linki. True story!

poniedziałek, 13 września 2010

pod wąsem z przekąsem

Lubię poniedziałkowe notki. Z reguły pogoda jest jakoś bardziej do dupy, morale w okolicach poziomu wody w rzekach Sudanu, energii tyle, co w Duracellu wyciągniętym z wibratora topowej gwiazdy filmów XXX, ciemno, zimno i do domu daleko. Wtedy właśnie mam największą ochotę na oderwanie się od biometrycznie niekorzystnego otoczenia i zatopić się w klawiszach, kursorach, zakładkach i linkach. Ok, wstęp zaliczony, rozwinięcie czas zacząć.

Dziś, drogie dzieci dziadek Owca opowie Wam o rzeczy bardzo ważnej. Ważniejszej niż to, gdzie jest krzyż, ważniejszej niż podwyżka VAT, ważniejszej nawet od tego jak bardzo subito Karol będzie santo. Tematem przewodnim będzie "zarost nad górną wargą u mężczyzn (i nie tylko - przyp. aut.)", zwany popularnie wąsem tudzież wąsami. Bujny, lub rzadki, zaczesany lub zmierzwiony, przytrybowany tudzież wolno rosnący - odważę się powiedzieć, że wąs to najważniejsza część męskiej tożsamości, wyprzedzająca na podium nawet majtający się między nogami rodzinny klejnot. Nawet ci z nas, którzy wąsem się brzydzą, wąsa nie noszą, a nawet przypisują mu cechy obciachowo-jarmarczne muszą przyznać, że ta kępa kłaków nad górną wargą odpowiada za najbardziej wyraziste i zapadające w pamięć wizerunki w historii. Czyngis-Chan, Adolf Hitler, Józef Piłsudski, Salvador Dali, Aldo Reine, Lech Wałęsa, Józef Stalin, Burt Reynolds, Jacek Soplica, Tom Selleck, Ron Jeremy, Albert Einstein, Charlie Chaplin, Hulk Hogan, Hercules Poirot, Freddy Mercury - od Polski do Mongolii, od postaci historycznych do fikcyjnych, od malarzy do naukowców, od aktorów oskarowych do aktorów porno - wąs sypie się gęsto i w każdym środowisku, jest egalitarny, dostępny za darmo, nie ma uprzedzeń rasowych czy religijnych, ba - niekiedy przełamuje nawet bariery płciowe, o czym jednak lepiej nie wspominać, bo to już temat na poważną akademicką dyskusję, a nie blogowe banialuki. Oczywiście, wąs może przeszkadzać w intymnych kontaktach damsko męskich, może drapać, drażnić i niemiło smyrać. Co więcej, większość codziennego wąsa jaki widzimy, to wąs zaniedbany, pokolorowany dymem papierosowym i rosnący dziko niczym chwast. Nie jest to jednak wina wąsa samego w sobie - osobnik prezentujący tak niechlujny zarost, ma z reguły problemy z higieną jamy ustnej, prezentuje wyraźny wstręt do zabiegów spod znaku "manicure" oraz w większości wypadków pała uwielbieniem dla kontrowersyjnego zestawu "sandał + skarpeta frotte". W takim wypadku wąs jest jedynie emanacją ogólnego podejścia do samego siebie - jeśli nie dbasz o 99% swojego ciała, to wąs będzie tego najjaskrawszym przykładem, pierwszym widocznym i z góry nadającym ton reszcie zestawu. Nie ma zmiłuj.

Wąs jest ważny. Ważny na tyle, że tej ważności nie muszę tu udowadniać, to ważność broniąca się sama, nie podlegająca dyskusji i patrząca z góry na wszelkie próby jej umniejszenia. Nie namawiam oczywiście do masowych aktów zapuszczenia, nie namawiam do nagłego wąsa pokochania, czy też w przypadku płci pięknej, do zmiany upodobań w jego względzie. Wąs nie może rosnąć na siłę, wbrew ogólnemu wizerunkowi. To wąs wybiera właściciela, nigdy na odwrót i tylko doskonała symbioza wąsa z resztą wąsatego jegomościa może pomóc właścicielowi w awansie w poczet wąsów kultowych. Poza tym dobrze by było, żeby ów wąsacz dysponował dodatkowo jakimś talentem - beztalencia próbujące na samym wąsie zrobić karierę uwłaczają godności tego fenomenalnego zjawiska. Na to wąsy nie zasługują.


piątek, 10 września 2010

Mochipet ostatni dinozaur

Dni temu kilka, dzięki uprzejmości niezrównanej Moniki Petryczko, prowadzącej "Środek Miasta" mogłem na antenie Polskiego Radia Szczecin zaprezentować wybranego przez siebie artystę. Jedynym kryterium selekcji była kwalifikacja wykonawcy do zbioru pod nazwą "Dziwny". Mogł to być paragwajski Dj grający electro-folk, zanzibarski chór kameralny "Czarne Szczypiory", czy kwartet smyczkowy karłów z Bangladeszu, wykonujący przeboje Jana Połomskiego z towarzyszeniem drwala grającego na pile. Jednym słowem im dziwniej, tym lepiej. Przejęty możliwością ujadania w eterze zacząłem przeszukiwać dyskowe zasoby w pełni legalnych plików empetrzy i po chwili wiedziałem już kto będzie bohaterem mojego wtorkowego wejścia.
Nagrywający w Los Angeles syn konstruktora rakiet i przedszkolanki z Taipei, grający na całym świecie imprezy w przebraniu fioletowego dinozaura. David Wang, bo o nim mowa to rodowity Chińczyk (bo z Tajwanu), który pod pseudonimem Mochipet produkuje jedno z najbardziej szalonych gówien w tej części Drogi Mlecznej. Od dziecka zainteresowany elektroniką, najpierw tą rakietową, potem muzyczną, inspirowany wachlarzem brzmień - od metalu, przez awangardowy jazz, aż do mainstreamowego hip hopu - Mochipet potrafi w sobie tylko znany sposób połączyć ze sobą najodleglejsze muzyczne smaki i upichcić z nich tak niesamowite dania, że aż ślina z ucha cieknie. Niczym muzyczny Anthony Bourdain, Mochipet przemierza cały glob w poszukiwaniu inspiracji, tylko po to, żeby pokazać nam wszystkim, że współczesna muzyka bynajmniej się nie skończyła - ona się jeszcze nie zaczęła.
Czego możemy się spodziewać w kawałkach tego zwariowanego producenta? Wyobraźcie sobie kolekcję płyt jednego wykonawcy, który na kolejnych krążkach miesza ze sobą w różnych proporcjach Justina Timberlake'a, Jahcoozi, Missy Elliott, Aphex Twin, Johnny'ego Casha, Mastera P, White Stripes, Cash Money Millionaires, Daedelusa, Hieroglyphics, Barry'ego White'a, czy Neila Diamonda. Serwuje to w sosie, w którego skład wchodzą IDM, hip hop, breakcore, drum'n'bass i kilka innych, ciężko identyfikowalnych gatunków z pogranicza wszystkiego. Bogactwo dźwięków, porównywalne z różnorodnością dinozaurów, którym pan Meteoryt przerwał kiedyś spokojne panowanie nad światem, a których dziedzictwo Mochipet niesie dzisiaj przez muzyczny świat. Giganci popu, legendy bluesa, klasyki elektroniki, rapowe koty, otoczeni przez mix wszystkiego, co Matka Elektronika zdążyła wydać na świat, żyjący jak prehistozaurusy w jednym wielkim ekosystemie wyobraźni Mochipeta. Płyty Wanga to muzyczny "Park Jurajski" - coś, co nie miało prawa się wydarzyć, a jednak się wydarzyło w przekraczającym granice wyobraźni wymiarze. I chociaż filmowy Park okazał się koniec końców porażką, to Mochipet chyba nauczył się na błędach Johna Hammonda i jego wesołemu miasteczku nie grozi w najbliższym czasie żadna katastrofa. Nie wierzycie? Spytajcie Tony Hawka, producentów NBA 2K9, czy przedstawicieli BBC, Clash Magazine, Ninja Tune czy Warp Records. Oni wam powiedzą.

Wy w międzyczasie zmoczcie swoje gwizdki:


środa, 1 września 2010

dnia pierwszego Września

Dziś o mnie, dla mnie i tych, którzy się tu odnajdą.

Rysowałem z Kisiem komiksy, za co groził mi wielki, niepasujący do niczego Glan z Fizyki na świadectwie. Grałem w kręgle plecakiem i nogami kolegów. Puszczałem strzałki do Wally'ego, który nie wiedząc co zrobić, miotał się pod tablicą mrucząc pod nosem "Pietruszkiewicz, ja cię zabiję". Strzelałem z papierowych kulek do Kopernika w sali od Geografii. Trzy razy zerwałem torebkę stawową na sali gimnastycznej u prof. Kubickiego. Kolekcjonowałem "pytanka kontrolne" z Biologii, które wraz z kilkoma jedynkami zawsze dawały "Dobry" na półrocze. Nauczyłem się, że "w historii nigdy nie było żadnego 'więca", a Stalin to nie znaczy Hitler". Wymyśliłem "gorszące" zdjęcia pod makami z Monte Cassino, które miały potem w domu wszystkie koleżanki z klasy, wychowawczyni i facetka od polaja. Draka była, jak się okazało, że ta ostatnia nie zabrała ich do domu, tylko postawiła sobie w klasie, gdzie czasem pan ksiądz prowadził zajęcia religijno-indoktrynacyjne. Kochałem się w kilku dziewczynach z klas tych i owych. Słyszałem o sobie, żem błazen klasowy, ale też, że potrafię wczuć się w kobiece myśli interpretując na kolanie Pawlikowską-Jasnorzewską. Robiłem napady na sklepik szkolny. Wygrałem konkurs rzutów osobistych z trenerem reprezentacji koszykówki w trakcie Dnia Sportu. Strzelałem gole w meczach między klasowych. Pomagałem historykowi wyrzucać mojego kolegę przez okno z drugiego piętra. Pierwszy raz piłem alkohol na wycieczce klasowej do Krakowa i tam nauczyłem się, że pod wpływem kocham wszystkich. Jako dyżurny meldowałem o stanie klasy, nieobecnościach i nieprzygotowaniach na lekcjach matematyki, wymyślając potem prof. Baranowi tematy zastępcze do "popłynięcia" w wykładzie zamiast pytania z funkcji. Co rano sprawdzałem "szczęśliwy numerek" w szatni. Kłóciłem się z wychowawczynią o szerokie spodnie i afro na głowie (oh, how I miss you afro). Przekomarzałem się z Zuchą, wymyślałem wierszyki na Lidkę i przygadywałem Pieczarom. Zasiadałem w "ławie kujonów". Za długo siedziałem pod prysznicem po WF-ie, mimo albo dlatego, że w szatni przebierały się już dziewczyny z 4B. Dwa razy w tygodniu wracałem z Knopfem, Kisiem i Kowalem z SKS-ów obok "największego burdelu współczesnej Europy". Wracając z odpowiedzi matematycznych liczyłem tylko "chuje", które (nomen omen) Fallus zdążył mi w tym czasie narysować na marginesie zeszytu. Bił rekordy z jednej odpowiedzi na kolejną. Bałem się legendarnej Stępniowej, grasującej po korytarzach w przerwach. Byłem jaskiniowcem matematycznym, "nasmarowanym, niczym kaczka tłuszczem nieprzepuszczającym wiedzy". Poprawiałem nauczycielki od angielskiego. Nie paliłem na przerwach w podwórku na drugiej stronie ulicy. Żartowałem, śmiałem się i dokazywałem. Poznałem przyjaciół na lata. Napstrykałem sobie wspomnień jak fotek, które trzymam w albumie za lewym uchem. Była jeszcze nauka, ale kto by to pamiętał. To był beztroski czas, który wrócił przy okazji rocznicy ataku na Westerplatte. Owszem, tęsknie. Life goes on.