czwartek, 29 października 2009

cacanki

"Ty dużo obiecujesz" - się dowiedziałem dzisiaj z okienka Gadu-Gadu i nie sposób się nie zgodzić z tą krótką diagnozą. Obiecywałem, że będę pisał regularniej? Obiecywałem. Obiecywałem, że posprzątam w końcu kuchnię? Obiecywałem. Obiecywałem, że się skontaktuję, jak wrócę, dam znać, jesteśmy w taczu? Obiecywałem. Obiecywałem tysiąc pięćset innych spraw? Obiecywałem. I co? I figa z makiem z pasternakiem, pobite gary. Nie wywiązałem się z obietnic, bo to u mnie wrodzone, z mlekiem matki wyssane i z domy wyniesione i tym mi skorupka za młodu nasiąkła i na starość trąca. Gdybym był bokserem, to by mnie zapowiadali w ten sposób: "W czerwonym narożniku Patryk "Obiecanka-Cacanka" Petrusewicz". Gdybym był bokserem... gdybym był bokserem, to bym nic nie obiecywał, tylko prał po mordzie od razu, taki miałbym zawód. Niestety bokserem nie jestem, przemocą fizyczną się brzydzę (za wyjątkiem klapsów dla przyjemności), dlatego też zamiast rozwiązywać problemy prosto, tudzież sierpowo ale jednak do celu uparcie, to ja obiecuje, zaręczam, przyrzekam, daję sobie ucinać ręce, głowę i kunę i niech mnie ziemia pochłonie jeśli nie dam rady. Po czym standardowo nie daję, bo jak dać, skoro się to samo obiecało kilku osobom, do tego w czasie, kiedy obiecało się co innego innym kilku osobom. No jak? No nie można, no jak? Dlatego od dzisiaj nic nie obiecuję, tylko skrobię jak mam czas i ochotę o wenie nie wspominając. Wam zostaje nadzieja, że blog odżyje. Nadzieja, która jest głównie matką wiadomo kogo, ale też wynalazców, o czym warto pamiętać, bo to zawsze daje jakąś iluzoryczną szansę na poprawę. Stick to it :)

Tyle tytułem wstępu, tytułem rozwinięcia napisałbym coś, ale ostatnio cierpię na niedobór refleksji związanych z bieżącymi wydarzeniami. Sikiem prostym, lekko falującym olewam polityczne afery, piłkarskie kabarety, muzyczne potworki, filmowe knoty czy towarzyskie ploteczki. Raz na jakiś czas zainteresuje mnie to i owo, ale już nie na tyle, żeby żyć tym jak za czasów słodkiego bezrobotnego lenistwa. Praca na promie i związany z nią tryb funkcjonowania oderwał mnie kompletnie normalności, w której jak w każdej niezłej ofercie telefonicznej masz "wolne wieczory i weekendy". Dobrze? Pewnie, że dobrze - nie zaprzątam sobie głowy głupotami, dojrzewam (o ironio), zarabiam, płacę rachunki i może nawet coś odłożę. Dobrze? Na pewno? Nie aż tak? To źle? Pewnie, że źle - straciłem kontakt ze znajomymi, na przerwach próbuję nadrobić te dwa tygodnie w morzu, ale to tak nie działa, więc zanim zluzuję to się denerwuję niepotrzebnie, tęsknię jak mnie nie ma, nie potrafię zorganizować sobie czasu jak jestem, przestawił mi się kompletnie rytm i nie umiem się w nim odnaleźć. To jak w końcu jest? Dobrze? Źle? Średnio? Pewnie, że kurwa nie wiem. Są plusy i minusy i o to się rozchodzi, żeby te plusy nie przesłoniły minusów. Albo i na odwrót, grunt, że jest jak w życiu - trochę dobrego, trochę chujowego, wymieszane tak, że nie odróżnisz co gdzie i w jakich ilościach dodane. Nie jest źle, ale i nie jest zajebiście. Czyli jak w średniej krajowej. Tylko, że w dolarach zarabiam, a te nawet po noblu dla Obamy nie chcą wskoczyć powyżej trzech złotych. No żeby je gęś jakaś amerykańska kopnęła i kojot z kulawą nogą obsikał. Ehhh...

Na zakończenie nieco humoru, można powiedzieć że rynsztokowego, ale skoro pracuję na statku i przesiąkam pokładowym dowcipem, to nie na miejscu byłyby jakieś wysublimowane pierdoły. Z drugiej jednak strony, czy penis wyglądający jak arabski zapis imienia Allaha, to humor rynsztokowy, czy może ważny głos w dyskusji teologiczno? Czy jedynymi reakcjami będzie "eee yyyy chuj wiszący hyhyhy", czy może trafię na celownik bojowników o obronę właściwych uczuć religijnych? A może po prostu odpierdoliło mi już na wieczór i zamiast dać wam się pośmiać z prawdziwej historii, to piszę jak nawiedzony jakieś teorie spiskowe? Ten i inne dylematy moralno-egzystencjalne autora do interpretacji w domu, na następną lekcję proszę przygotować się z Norwida, a otwieramy podręczniki na stronie 30. "Knaga niegodna Boga", Kowalski czytaj, tylko wyjmij gumę i przestań się kiwać na krześle...
...bo wygląda jak Allah. i chuj.

piątek, 2 października 2009

27 / Dobre Czasy

Miesiąc... nawet więcej powiem Wam, miesiąc i ciut ciut. Tyle dokładnie minęło od mojej ostatniej twórczej aktywności na blogu. W międzyczasie oczywiście zaglądałem, oczywiście przesiadywałem w okolicy, zerkałem zza winkla i inne rzeczy robiłem nie mogąc się zabrać za sklejenie notki. Oprócz wrodzonego lenistwa, stały przede mną przeszkody obiektywne, jak to się ładnie w przypadku tłumaczeń z niewywiązania mówi. 16 dni na stateczku w tę i nazat kursującym tam i z powrotem (o czym wspominałem chyba), potem tydzień przerwy (i WTEDY trzeba było, WTEDY!) i tydzień prażenia dupska, bebzona i łysej dyśki nad basenem hotelu w basenie morza, tego co my nie mamy do niego niestety dostępu, a szkoda, bo oni nie alko tylko haszisz haszisz, giw mi jor prajs, łots jor prajs, łan dinar? krejzi? No i weź tu się jeden z drugim zmobilizuj, weź tu się skup, poszperaj w sieci, znajdź coś ciekawego, co by zainteresowało jednego z drugim z trzecią, albo jeszcze lepiej - zastanów się nad swoim zdaniem na jakiś popularny temat, ubierz to w słowa, metafory i bon moty, okraś humorem i zaprezentuj zgromadzonemu tłumowi. Tu praca, tu słońce, tu relaks, tu znowu coś i tak leci dzień za dniem, postanowienie za postanowieniem, jutro z rana, po południu, coś napiszę, coś wrzucę, coś dodam, ku uciesze - i nagle okazuje się, że skoro tyle czasu minęło, to przecież jeden dzień dłużej nic nie zmieni, że co te 24h zmienią, że przecież jak już ktoś czekał tyle, to poczeka jeszcze moment, a jak nie czeka, to po co się ciśnieniować. Niestety (dla mojego nieróbstwa) i na szczęście (dla całej reszty) zostałem z paru stron zmobilizowany, że w końcu ktoś to czyta, lubi nawet i czeka i ze zwykłej ludzkiej czy tam owczej przyzwoitości weź coś kurwa napisz, bo aż żal. No więc piszę! W głośniku nowy Drake z gościnnym udziałem i Kanye i Wayne'a i Marshalla, prosto z podkładu do reklamowego filmiku Nike o przygodach niejakiego LeBrona we Francji. Na ekranie ORYGINALNE, pierwsze i nieoficjalne ujęcie klipu do Universal Mind Control z ostatniego albumu Commona. Na koncie świeżo obejrzany pilot nowego, wydaje-się-że-zajebiście-zapowiadającego serialu Flash Forward, początek drugiego sezonu Fringe (dzięki za cynk Morgu, przekonałem się), The Mentalist, Dextera i Heroes oraz 4 sezony nieodżałowanej pamięci My Name Is Earl, bo jak kurwa można skasować serial i ostatni odcinek zakończyć "to be continued"? Nie lubię. Dodatkowo zakończony True Blood, sprawdzony Star Trek, ściągnięte G.I. Joe, Transformers, District 9, czyli wszystko to, czym jako wielkie dziecko się jaram, co polecam, a czego moje, młodsze bądź co bądź Ciastko nie rozumie. Może oprócz Dextera, bo i rozumie i się jara ze mną wraz mimo tej różnicy wieku strasznej :) Jednym słowem wszystko na swoim miejscu, gra i buczy, hula i trybi - i tak jest dobrze, tak być powinno, jest praca, jest wolne, jest lowe, jest relaks i żeby tak było. Ja nie jestem wybredny, mi wiele nie potrzeba do tego szczęścia, co to każdy za nim gania, a ono spierdala. Stabilizacji, ciepła nieco, pozytywnej atmosfery, hajsu w kiermanie na kino, Subway'a i buty nowe i rachunki czasem, bo jak mus to mus. Uśmiechu, muzyki dobrej, całusa na dobranoc i dzień dobry i innych miłych rzeczy na dzień dobry i dobranoc i w trakcie dnia. Emenemsów żółtych, wątroby zdrowszej, przyjaciół wkoło, tych najlepszych najbliżej i tych chujowych najdalej, dystansu, słońca, piłki do kosza i paru jeszcze drobiazgów co to się z reguły przypominają poniewczasie.

I tego mi możecie pożyczyć, jak chcecie. Chyba, że nie chcecie, no ale w dzień urodzin mi odmówicie? Tak, to dzisiaj. 27 rok skończony, zamknięty na kłódkę, odfajkowany, ostatnia kropka i na półkę do poprzednich dwudziestu sześciu. To dobry rok był. Mimo tego czy śmego to był dobry rok. Skrzętnie zanotowany, przyozdobiony wycinkami muzyczno-filmowymi, oprawiony w ramkę z napisem blogspot. W teorii dla siebie, w praktyce dla Was, w zasadzie, żeby dać upust tej potrzebie, co to siedzi w środku, żeby zanotować publicznie i wrócić w razie czego z uśmiechem. Chyba że ktoś w 2050 skasuje Internet i pójdzie się jebać to wszystko, to od nowa, z pamięci na stukartkowym brulionie przepiszę, w pięciu egzemplarzach, na zapisy będzie, szykujcie sakwy. Tymczasem niech przygrywa radośnie Ortega Cartel i Reno w kawałku "Dobre Czasy". Bo pasuje jak ulał tak wizualnie jak i muzycznie. A Poliszynel, ten od tajemnicy co ją każdy zna, to postać gbura z włoskiej commedia dell'arte i francuskiego teatru kukiełkowego. Wiedziałeś? Bo ja aż do dzisiaj nie. Tfu, dygresja, przepraszam, wracamy do programu artystycznego:


P.S. Kunamanogi, opinio-w-pewnych-kręgach-twórczy blog muzyczno-recenzencki mojego Ciastka obchodzi dziś razem ze mną swoje urodziny, tyle że nieco inne bo pierwsze. Z tej okazji życzenia ślę po kablu na drugą stronę internetu, żeby się rozwijało grono wiernych czytelników, żeby się zarażały nowe uszy Twoim gustem, żeby recenzje z Nuty były komentowane wszerz i wzdłuż sieci i żeby audycja co to ma się pojawić była sukcesem. Żeby z górki było wciąż. Żeby, żeby, ty już wieszco. Jednym słowem - POZDRAWIAMKUNĘ!