piątek, 26 listopada 2010

kaszanka powyborcza

Wybory, wybory i po wyborach. Kiedyś powiedziałem, że polityka będzie tu sporadycznie i mam zamiar się do tego zastosować - to ostatnia politycznie powiązana notka na jakiś czas, więc jeśli szukacie celnych komentarzy, trafnych analiz i błyskotliwych, a nierzadko żartobliwych tekstów sprawdźcie dwóch moich ulubionych autorów w tej tematyce - Wojciecha Orlińskiego i Daniela Passenta. Pierwszy to nerd, wielbiciel popkultury, podróży i autostrad, przeplatający tematy filmowo-muzyczno-gadżetowo-społecznościowe z prześmieszną krytyką polskiej prawicy i jej naczelnego "organu prasowego" - Salonu24. Drugi zaś, to najlepszy polski felietonista, wieloletni pracownik Polityki, którego wyważone komentarze na bieżące tematy bardzo często pokrywają się prawie całkowicie z moim skromnym zdaniem. Obaj panowie, choć w różnym stylu, piszą o polityce ciekawiej ode mnie, dlatego ja będę się zajmował tym tematem od święta, a zainteresowanych odsyłam do powyższych linków.

Tyle tytułem wstępu - teraz zasadnicza zasadniczość. Ja mawiają niektórzy - "pierwsze koty za płoty", "nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku" oraz "drogie Bravo, czy pierwszy raz bardzo boli?". Pierwsze wybory mam za sobą, wynik nie jest może imponujący, gdyż nie udało mi się porwać setek zafascynowanych moją nietuzinkową osobowością wyborców, ale jak na "kampanię", którą prowadziłem, miejsce które na liście zajmowałem i w odniesieniu do innych wyników "anonimowych polityków" nie jest najgorszy. "Lokomotywy" z naszej listy zdobyły powyżej tysiąca, "parowozy" po kilka setek, a "drezynki" jak ja zmieściły się w wynikach dwucyfrowych. Oczywiście znajdzie się jeden z drugim, który oceni to jako "porażkę", "żenadę" tudzież "żal.pl" (ostrzegam - używających tego ostatniego określenia wypieprzę na zbitą japę). Niemniej jednak Ci którzy mnie znają, wiedzą, że mnie cieszą nawet małe rzeczy i nawet w małych rzeczach szukam pozytywów. Było to ze wszech miar interesujące doświadczenie i bardzo pouczająca lekcja polityki od kuchni, łazienki i zlewozmywaka na zapleczu. Jednym słowem - pierwszy krok w branży zaliczony. Z tego miejsca dziękuję wszystkim, którym chciało się ruszyć w niedzielę dupy sprzed telewizora/komputera/mikrofalówki i postawić na mnie krzyżyk. Nie jest to dla mnie jednorazowa zabawa w elekcję, więc obiecuję następnym możliwym razem dać Wam więcej powodów do zadowolenia :)

Tymczasem zostawiam Was z tytanami polskiego kabaretu - ekipą z "Za Chwilę Dalszy Ciąg Programu" i klipem "W Rodzinie O Wyborach". Pamiętajcie - Liga Czystości nie pali, nie pije i to trzecie... też tego nie robi!



sobota, 20 listopada 2010

Silence! I kill you!



Nastała cisza, więc nie mogę ani agitować, ani namawiać, ani promować ani przekonywać. Powiem więcej - gdyby owa cisza nie nastała to i tak bym nie agitował, namawiał, promował czy przekonywał. W poprzedniej notce wyłożyłem wam biało na granatowym powody, dla których jestem obecny na liście kandydatów na radnego. Większość z Was zna mnie osobiście i wie, że nie jestem typkiem, który wprosi się bez zaproszenia na domówkę, wyżre lodówkę (chyba, że macie tam żółty ser), nasika do kuwety waszego kota, rozsiądzie się wygodnie na sofie i nie wyjdzie do wczesnych godzin porannych. Jestem tam gdzie mnie chcą, a nie tam gdzie ja na siłę chcę być. Z tego powodu nie prosiłem i nie proszę o niczyje głosy. Nie uważam, żeby strategia "ej, ty, ziomuś, idziesz do wyborów? ta? a głosujesz? ta? a na kogo? nie wiesz? ta? to weź ziomuś pierdolnij na mnie głosik, co ci zależy. pierdolniesz? dziękówa" była w jakikolwiek sposób zahaczona w definicji "społeczeństwa obywatelskiego", którego jestem zwolennikiem. Nie zabiegam na siłę o poparcie, wolę raczej, żeby ewentualne głosy na mnie oddane były oddane z przekonaniem "że warto". Wychodzę z założenia, że jeśli idziesz do wyborów to rób to ze świadomością swojej decyzji. Nie głosuj "dla jaj", "z nudów", "bo mama kazała", "bo znam gościa", "bo mnie ktoś poprosił". Zastanów się, poczytaj, dowiedz, przemyśl i zdecyduj. Za duży procent stawiających się przy urnach głosuje mechanicznie, bezmyślnie, na etykietkę, czy wrażenie. Za duży procent skreśla pierwszego z brzegu z takiej czy innej listy, bo zupa na gazie kipi, a dziecko zesrało się w pieluchę i drze mordę niemiłosiernie. Nie zaliczaj się do tej grupy. Stawiaj krzyżyk mądrze i odpowiedzialnie, świadom swoich praw i obowiązków. W końcu będziesz ze swoją decyzją przez następne cztery lata, "dopóki wybory Was nie rozłączą".

P.S. Jeśli przy okazji myślisz, że fajnie byłoby mieć w Radzie Miasta reprezentanta, który i o kulturę postara się powalczyć i sportowo się zaangażuje i kilka promocyjnych pomysłów ma w zanadrzu, to wiesz co robić - ciach, ciach i do urny.


wtorek, 9 listopada 2010

co tam Panie w polityce?


"To nie jest notka humorystyczna. Podobieństwo występujących w niej osób do postaci prawdziwych jest w pełni zamierzone, chociaż potraktowane Photoshopem, co widać na załączonym obrazku."

Polityka, to wg. Słownika PWN "działalność władz państwowych, zwłaszcza rządu" lub "działalność jakiejś grupy społecznej lub partii mająca na celu zdobycie i utrzymanie władzy państwowej; też: cele i zadania takiej działalności oraz metody realizacji takich zadań", tudzież "sposób działania osoby lub grupy osób kierujących jakąś instytucją lub organizacją", albo "zręczne i układne działanie w celu osiągnięcia określonych zamierzeń". Tyle teorii. Czym jest polityka w praktyce? Pierwsze skojarzenia większości z Was oscylują zapewne w okolicach określeń "bagno, gówno, burdel" doprawianych co jakiś czas "złodziejstwem, korupcją, kurewstwem i kłamstwem". Polityk kłamie, kradnie, leni się i ma wszystko w dupie. Wszystko to mocne słowa, ostre skojarzenia i dotkliwe porównania - niestety w większości całkowicie uprawnione. Styl, w jakim słownikowa polityka jest uprawiana, tak na szczeblu centralnym jak i lokalnym przyzwyczaił nas do tego, żeby traktować polityków jako zawód (a w zasadzie "zawód") o najniższym społecznym zaufaniu, oscylującym w przeróżnych rankingach wokół kilku procent. Nic więc dziwnego, że każdy, kto angażuje się w politykę automatycznie staje się jednym z "nich" - karierowiczów w drodze do koryta.

W tym momencie odczuwam pewien dysonans (dla nieznających poprawnej polszczyzny - wewnętrzną rozpierduchę). Sam często krytykuję styl uprawiania polityki, brzydzę się przeróżnymi faktami, które za pomocą mediów do mnie docierają, obdarzam uczestników przeróżnych rozgrywek dość mocnymi epitetami i często zwyczajnie zbiera mi się na cofkę gdy muszę być świadkiem żenujących spektakli rozgrywanych na każdej chyba scenie politycznej w tym kraju. "Gdzie tu dysonans/rozpierducha?" spytacie. Otóż, jak kilku z Was wiadomo - startuję w tym roku w wyborach do Rady Miasta (Szczecina oczywiście) z listy Komitetu Wyborczego Wyborców Bartłomieja Sochańskiego "Obudźmy Szczecin". Lista nr 15, okręg 4 (Głębokie, Pilchowo, Zawadzkiego, Klonowica, Krzekowo, Bezrzecze, Pogodno, Świerczewo, Łękno, Arkońskie, Niemierzyn), miejsce nr 9. Tych z Was, którzy zamierzają zamknąć okienko i nigdy już do mnie nie wrócić proszę o chwilkę cierpliwości, mam bowiem kilka słów, które być może wytłumaczą tą poniekąd dziwaczną decyzję.

We Wrześniu zaangażowałem się czynnie w prace komitetu, który zawiązał się wokół kandydatury Bartłomieja Sochańskiego na Prezydenta Szczecina. W jego programie spodobał mi się w zasadzie jego fundament - przesunięcie akcentów decyzyjnych zza biurek w pokojach Urzędu Miasta do rąk mieszkańców Szczecina. To mieszkańcy, będący najbliżej swoich problemów, a nie kierujący się własnym widzimisię urzędnicy, mają być punktem odniesienia w planowaniu zmian, dzieleniu środków finansowych czy wreszcie współautorami strategii dotyczących rozwoju ich najbliższego sąsiedztwa. Podsumowując - Szczecinianie działający w instytucjach pozarządowych, niezależnie od koloru rządzącej ekipy, zmagający się z problemami z zakresu swojej działalności to ważne ogniwo w procesie polityczno-decyzyjnym. Można to nazwać tanim chwytem wyborczym, sugestią kosmetycznych zmian czy tworzeniem złudzenia wpływu na decyzje polityczne. Oczywiście, że można, ale przy odrobinie dobrej woli i pozytywnego myślenia można to potraktować jako preludium do zmiany statusu mieszkańców Szczecina na obywateli Szczecina - ludzi zainteresowanych jego sprawami, uczestniczących w szeregu inicjatyw, świadomych siły swojego głosu i chętnych tej siły używać. W tym mieście naprawdę jest masa ludzi, którzy wiedzą, że "można!".

Jak jednak zapewne zauważyliście - jest różnica między popieraniem jednego z kandydatów, a startowaniem z jego listy w wyborach. Nie ukrywajmy - nie posiadam doświadczenia w polityce, nie znam jej mechanizmów, nie jestem ani pierwszoplanowym graczem, ani kuluarową szarą eminencją, ani nawet anonimowym działaczem niższego szczebla, który raz zainicjował oczyszczanie miejscowej piaskownicy z kociego łajna. Politykę studiowałem, polityką się interesuję, o polityce czytam, ale takich jak ja jest wielu, więc dlaczego to właśnie Owca ma być tym, który nagle zapragnął wejść w to "bagno"?

Kasa? Układy? Kariera?

Nawet nie liczcie, że będę czemukolwiek zaprzeczał i w jakikolwiek sposób zapewniał Was, że jestem idealistą, który natychmiast zrezygnuje z uposażenia na rzecz biednych dzieci i w zaciszu biura pisał projekty naprawiające świat. Nic z tych rzeczy. I tak nie uwierzycie. Myśl, która przekonała mnie do spróbowania sił w tych zawodach była następująca:

Wciąż jestem młody (politycznie mój wiek plasuje mnie w kategorii "osesek". Niemniej jednak przez 10 lat, które minęły od momentu nabycia praw wyborczych nie usłyszałem od nikogo spójnej, ani nawet fragmentarycznej oferty dla ludzi w moim wieku. Kandydaci na prezydentów i radnych skupiali i wciąż skupiają się wyłącznie na "dużych obrazkach" - stoczni, przemyśle, budownictwie, komunikacji miejskiej, inwestycjach, rewitalizacjach dzielnicowych, parkach technologicznych itp. - i nie sposób odmówić im racji. To ludzie z reguły doświadczeni, mający często świetne pomysły na rozwiązanie "dużych problemów". Bezdyskusyjnie są to ważne, jeśli nie najważniejsze wyzwania stojące przed ewentualnymi włodarzami. Nie zmienia to jednak faktu, że te problemy są w większości abstrakcyjne dla ludzi młodych - maturzystów czy studentów tudzież świeżych absolwentów bez sprecyzowanego planu na "dojrzałe" życie. Nie wynika to bynajmniej z ich ignorancji - te sprawy ich po prostu nie dotyczą. Oni , a w zasadzie my, bo czuję się wciąż częścią tej grupy, żyjemy muzyką, sztuką, filmem, sportem, wolnym czasem spędzanym wśród znajomych i doświadczeniami, które będziemy wspominać jeszcze długie lata po tym, jak wejdziemy w dorosłość właściwą. Czemu w żadnej ofercie politycznej nie ma słowa skierowanego do nas? Czemu żaden z kandydatów nie chce przyjąć na siebie odrobiny infantylnej "gęby" tylko po to, żeby powiedzieć nam - "Wy też jesteście mieszkańcami Szczecina! Wam też należy się uwaga! Wasze problemy też są ważne!"? Nie czujemy się reprezentowani, nie czujemy się rozumiani, nie czujemy, że nasze problemy, sugestie czy propozycje są w jakikolwiek sposób zauważane. Całe szczęście robimy wszystko, żeby nie poddać się "szczecinizmowi" (któremu swego czasu poświęciłem tu kilka słów) - angażujemy się w przeróżne inicjatywy kulturalne, wspieramy artystów, udzielamy się w działaniach na rzecz rozwoju sportu amatorskiego - robimy to wszystko, czego urzędnicy i tak by za nas nie zrobili. Czy to źle? Czy potrzebujemy polityki ingerującej w nasze działania? Broń Jahwe, Allahu, Brahmo czy Latający Potworze Spaghetti! Radzimy sobie świetnie - jedyne czego potrzebujemy to pomysłu, jak zagospodarować nasze działania, nasz entuzjazm oraz naszą energię i wpleść to wszystko w strategię promocji Szczecina. Mamy coraz wyższy poziom nauczania, ale młodzi ludzie wciąż wybierają inne ośrodki akademickie. Jaką część tych "emigrantów" można by było zatrzymać u siebie, gdyby miasto położyło większy nacisk na wspomaganie, rozwój i promocję lokalnych inicjatyw kulturalno-sportowych? Ilu z nich wyjeżdża, nie dlatego, że Uniwersytet Tamtejszy ma lepszą kadrę, tylko dlatego, że Tam więcej się dzieje? Ilu z nich w rozmowach z mieszkańcami Poznania, Trójmiasta czy Wrocławia wstydzi się etykietki "mieszkańca wioski z tramwajami" tudzież "beduina z pustyni kulturalnej"? Czy można ich za to winić? Z poważnymi tematami jeszcze będziemy mieli okazję się zmierzyć. Młodość to dla nas czas ładowania akumulatorów na resztę życia - a gdzie lepiej to robić niż w rodzinnym mieście, w gronie wieloletnich przyjaciół przy okazji głośnych na całą Polskę wydarzeń?

Ta właśnie myśl była w zasadzie jedynym argumentem "za" decyzją o wejściu na listę wyborczą. Chcę być tym jednym przedstawicielem młodych, który może im powiedzieć - wiem co Was boli, bo mnie boli to samo. Zmieńmy to, no bo co w końcu kurcze blade!