wtorek, 23 lutego 2010

ESK 2016

Szczecin Europejską Stolicą Kultury 2016? Czemu nie, choćby za ten klip :)

Przyznam się bez bicia (chyba, że z klapsem), że ze staraniami Szczecina o uzyskanie tego tytułu nie jestem na bieżąco, niemniej jednak klip do gustu mi przypadł, nie wiem czy to obecność bandy znajomków inside, czy może forma i podkład muzyczny, czy może jedno i drugie trzecim podlane. Ważne, że robi pozytywne wrażenie i już.

P.S. Myślicie, że XXI wiek i magia to pojęcia przeciwstawne? Bynajmniej moi drodzy, by-naj-mniej.

poniedziałek, 15 lutego 2010

life's good

To jeszcze ja - Owiec, bo w zeszłym tygodniu nie pisałem, bo byłem chory. Mam zwolnienie. Na smutno dzisiaj zacznę, bo na smutno zaczął się dzisiejszy dzień. Większość z Was na pewno rozpoznała nawiązanie z pierwszego zdania niniejszego akapitu i wie skąd to "na smutno". Tym, którym żaden dzwoneczek nie zadzwonił donoszę - wczoraj zmarł Jerzy Turek, odtwórca kultowej roli Jarząbka w polskiej komedii wszech czasów, czyli "Misiu". Smutek, jak to mawia moje Ciastko, zagościł. Nie ukrywam, że nie jestem wybitnym kinomanem, na palcach jednej ręki mógłbym policzyć role pana Jerzego które znam, niemniej jednak nawet, jeśli rola trenera 2 klasy byłaby jedyna w jego dorobku, to i tak zapisałby się złotymi klatkami w historii kina polskiego. Nie ma chyba w Polsce człowieka, który nie znałby piosenki "Łubu dubu", nawet, jeśli nie bardzo może wskazać miejsce jej pochodzenia. Jarząbek śmieszył, Jarząbek bawił, Jarząbek inspirował - i chociażby za tę kreację panu Turkowi na zawsze szacunek. Przynajmniej ode mnie, ale wiem, że nie tylko. Od tego pana Adama z klipu poniżej na pewno też:


Zaczęło się na smutno, a szkoda, bo na smutno się zacząć nie miało. Czemu? A temu, że humor od jakiegoś tygodnia mam wybitnie wybitny i zajebiście zajebisty, czyli po prostu wyśmienity i tyle. Chronologicznie: W poprzednią środę dowiedziałem się, że nie przenoszę się na Skanię, zostaję na Polonii, bo tak i już (innym tłumaczeniem mnie żaden z przełożonych nie obdarował, więc takie przyjąłem do wiadomości). Notka poprzednia jest zatem nieaktualna i o kant przysłowiowej dupy można ją sobie wedle uznania rozbić. To dobra wiadomość, bo czego by nie mówić, do Polonii się przyzwyczaiłem i smutno byłoby opuszczać tych zaprzyjaźnionych już ziombli. Środa była więc udana niezmiernie (o "Avatarze" w gdańskim multikinie nie wspomnę bo nie ma o czym, ot fajerwerk na ekranie, fajny ale bez szału). Czwartek... czwartek był, ale jakby go nie było; to jeden z tych dni, których nie chcesz pamiętać i które wymazujesz z kalendarza pozostawiając tam białą dziurę (chyba, że kalendarz ma inny kolor). Zainteresowanie o czwartkowych ekscesach wiedzą, reszta wiedzieć chyba nie musi - wystarczy powiedzieć, że kolejka górską, którą jechałem do rana szczęśliwie dojechała do stacji "Piątek". Po piątku za to, jak to kiedyś ktoś mądrze ustalił, przyszła sobota, a wraz z nią narciarski wyjazd do Szpindlerowego Młyna. W skrócie - narty, upadki, zupa czosnkowa, smażony ser, Gambrinus, Pilsner, Becherovka, kruchy, filmy, jacuzzi, łóżkowe wygibasy, Bogner, kitajce, skróty, śnieg, w wolnych chwilach jazz i Reeboki z flagą - kszystko, tszystko. Tego mi było trzeba, tego nam było trzeba, to było to i to najważniejsze. Tydzień odpoczynku, przeczyszczenia głowy, nabrania odpowiedniego dystansu i rozpoczęcia na nowo paru zagubionych przez ostatnie półrocze wątków. Zdecydowanie najlepsze 7 dni od dawien dawna. Ale czy to wszystko? Bynajmniej moi drodzy, bynajmniej. Po powrocie dnia 13.02, odespaniu i nabraniu sił... tak wiem, że w nocy z soboty na niedziele spałem 4 godziny, wstydzę się tego i posypuję głowę popiołem - nie powinienem zarywać nocy dla tego konkursu wsadów, powiem więcej - po obejrzeniu tego "spektaklu" doszedłem do wniosku, że wolałbym leżeć nago w wannie pełnej zjełczałego budyniu z selerem i brukselkami czytając Alchemika wspak, niż znowu obejrzeć ten pokaz nędzy i rozpaczy. Brrrr. Wracając jednak do meritum - dzień 14 bieżącego miesiąca, który z wesołością pożegnaliśmy wczoraj, okazał się godnym następcą mijającego tygodnia. Nie dość, że z walentynkowej definicji wszędzie czaiły się pozytywne wibracje, to jeszcze co chwila spadała na mnie bomba dobrych, lepszych i najlepszych informacji. Najpierw Mateusz poprosił Annę, żeby Anna zechciała z Mateuszem już tak na serio być na zawsze razem, a ta Anna, wyobraźcie sobie powiedziała, że owszem, ona chętnie i że się zgadza. W skrócie - Akordeon się Lokalnej oświadczył normalnie. Taki news. Potem chwila ciszy i kolejne info znalezione w niedzielę w czeluściach internetu - dnia 5 Marca w Berlinie imprezę gra niejaki Flying Lotus. Czemu o tym piszę, skoro wiadomo, że nie jaram się jakoś specjalnie jego twórczością? Ano dlatego, że jara się nią (twórczością) Ewa i jechać na jego koncert bardzo chce. No dobrze, powiecie, ale co w tym jest takiego podniecającego dla mnie? Otóż 10 minut po informacji o FlyLo wykopałem z Last.fm następującego newsa - dnia 6 Marca, czyli dzień po piątym, we wspomnianym Berlinie imprezę zagra nie kto inny, jak tylko mój absolutny faworyt ostatnich miesięcy, artysta, którego kolejne kawałki czy remixy powodują u mnie puls 220 i ciary i na którego album czekam jak na żadne inne wydawnictwo w tym roku - Rusko we własnej osobie! (tu proszę o chwilę przerwy, idę do łazienki w celach masturbacyjnych, zaraz wracam). Rusko, kurwa mać, ja pierdolę, Rusko, Rusko, Rusko w Berlinie, moje imprezowe marzenie ziszczone, co więcej ziszczone w połączeniu z imprezowym marzeniem mojej konkubiny. How fucking cool is that? HOW? Nie ukrywam, że plan dotyczący pierwszego marcowego weekendu rozjebał mnie na kompletne kawałeczki i uczynił dzień 14.02.2010 dniem Cominutowego Orgazmu. Uzbrojony w dobry humor i endorfinę płynącą ciurkiem w żyłach ogarnąłem nieco pokój i o godzinie 20 przyjąłem na wieczorku posiadówkowym Ciastko, Haukę, Akordeona i Lokalną, co by postawić kropkę nad i. Little did I know, w sensie skąd kurwa mogłem się spodziewać, że wyborne towarzystwo i Absynt nie będzie gwoździem programu. Bo jak i w sumie mogło być, skoro nieco po 23 dostałem smsa od Kisia mojego kochanego z informacją, że... tak, tak zgadliście, że oświadczył się skubaniec swojej Dorocie, a ona przyjęła i "tak" powiedziała. Między nami mówiąc, nie miała większego wyboru - nie dość, że Kiś, to zaraz po mnie najlepszy kawaler po tej stronie Wisły, przystojniacha, żartowniś i typ, którego ze świecą w stogu siana szukać, to jeszcze oświadczył się był na SCENIE po zakończonym występie Doroty w musicalu "Rent". Przy ludziach. Na scenie. Podszedł. Uklęknął. Zapytał. Wow. Słysząc tę historię, patrząc na moich wcześniej-dopiero-co narzeczonych Anię i Mateusza, na kochanego Haukę i wreszcie na moja piękną Ciasteczkową-znów-brunetkę doszedłem do wniosku, że życie jest dobre. Chuj z tym, że potrafi ci nasrać w najmniej odpowiednim momencie w jeszcze mniej odpowiednie miejsce. Ważne jest to, że jak może, to potrafi zaatakować milionem pozytywnych pocisków i rozpieprzyć na kawałeczki każdą przejebaną akcję, w której przyszło ci uczestniczyć. Mówię wam, life's good. W rzeczy samej.

A na spóźnione Walentynki - Lovestep. Kompilacja lekkich dubstepów zmiksowana z myślą o wczoraj. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, żeby posłuchać jej i dzisiaj, albo nawet jutro zaskoczyć tym setem swoje głośniki. Link, jak najbardziej legalny, dostępny po kliknięciu w poniższą tracklistę. Miłego odsłuchu :)

wtorek, 2 lutego 2010

ścieżka kariery - aktualizacja

Z "tu":
do "tu":
O co chodzi? Niczym przysłowiowy stryjek zamienił Owczyk Polonię na Skanię. Przesunięcie poziome, zarządzone odgórnie, w życie dnia 18 lutego wchodzące. Just to let y'all know, że się angielszczyzną nie do końca gramatyczną pochwalę.
A teraz trzymajcie za mnie kciuki, żebym nie wyleciał z łóżka, próby przechyłowe w Stoczni Gdańskiej czas zacząć. Do zobaczenia na lądzie.