piątek, 8 lutego 2013

Złe zdjęcia bolą cały tydzień.

Ale heca!

Albo jednak jeszcze nie, od początku - w przerwie Super Bowl koncert dała Beyonce. Koncert był na poziomie, śpiew był na poziomie, efekty były na poziomie, goście byli (były) na poziomie, choreografia na poziomie i wreszcie główna bohaterka była na takim poziomie, że w co drugim domu przed telewizorem porobiły się od tego poziomu piony. W drugiej połowie domów przedstawicielki płci pięknej odkryły istnienie futbolu amerykańskiego, który podobno miał tej nocy być na biforze przed i na afterze po. Taki to był koncert! Kilka dni później, po koncercie w sieci pojawiły się fotki. Fajne fotki, z nogą tu, dekoltem tam i cycem pomiędzy. Niestety! Wśród setki ujęć do fapowania, znalazły się również ujęcia powodujące opadanie wszystkiego co tylko opaść może. Może z wyjątkiem poziomu rozbawienia, bo widok Beyonce z japą jak zmęczony buldożek francuski, to nie jest widok codzienny. Rozbawienie jednak minęło, bo ileż można patrzeć na słabe ujęcie fajnej laski? Lepiej wpisać w Google "Beyonce GQ photo shoot", kliknąć "grafika" i wrócić do fapu. Kolejny dzień w internecie - chciałoby się powiedzieć.

A jednak, zdarzyła się heca. Ktoś z managementu wspomnianej Beyonce zobaczył te zdjęcia i wystosował w jej imieniu pismo do Sz. P. Internetu (ciekawi mnie co wpisał w adresie) z kategorycznym żądaniem usunięcia wszystkich niekorzystnych ujęć swojej podopiecznej z sieci. Jak zareagował Pan Internet? Zgodnie z przewidywaniami - czyli tak jak reaguje zawsze, kiedy ktoś od niego czegoś kategorycznie żąda. Najpierw wystawił gołą dupę, potem pokazał fakolca, a na koniec wykrzyczał gdzie go może ten management pocałować i co myśli o jego matce. Po czym zabrał się do zabawy ze swoją ulubioną zabawką - Photoshopem. Sieć zalała fala mniej lub bardziej udanych przeróbek zdjęcia Beyonce, co podobno jeszcze bardziej wkurzyło management, który się popłakał, powiedział że on się tak nie bawi i wszyscy w Internecie są u pani. Oczywiście część siecionautów wzruszył los skrzywdzonej gwiazdeczki, ale ich pełne łez i historii o ludzkiej zawiści komentarze zniknęły w odmętach chamstwa i zwykłej ludzkiej niegodziwości. Och, świat jest zuy!

Jaki z tego morał? Po pierwsze taki, że Pan Internet, to skurwiel jakich mało. Nie wybacza, nie przepuszcza, wyśmiewa się ze wszystkiego, a na dodatek nie ma wyrzutów sumienia. Po drugie - jeśli jesteś osobą publiczną, to narażasz się zarówno na komplementy jak i docinki ze strony anonimów przy klawiaturze. Jeśli tolerujesz jedno, to musisz też tolerować drugie - nie masz wyjścia. I wreszcie najważniejsze, już bezpośrednio w stronę pani B. Jesteś jedną z najgorętszych lasek na tej planecie, nie ma faceta, który zareagowałby na Twój widok "meh", sprzedajesz miliony płyt i miliony biletów na koncerty. I wkurwia Cię jedno niekorzystne ujęcie, które trafiło do sieci? Really?! Nie wiem jak sytuacja wyglądała naprawdę, ale widzę dwa wyjścia. Albo Beyonce ma po tylu latach na scenie skórę cieńszą niż folia spożywcza, albo jej management zareagował jak banda skończonych osłów. W pierwszym przypadku sugeruję zakończenie kariery i kilka wizyt u psychoterapeuty, bo coś tu jest nie halo. W drugim, bardziej prawdopodobnym, sugeruję zwolnienie tej bandy cymbałów, bo jeśli ktoś pracuje jako specjalista od PR takiej gwiazdy jak Beyonce i w 2013 roku nie wie na jakich zasadach funkcjonuje Internet, to trzeba go trzymać jak najdalej od showbizu, bo sobie w końcu zrobi krzywdę.

Na koniec zaś przypominam wszystkim zasmuconym fanom jedną rzecz - takie hece w sieci mają wyjątkowo krótki okres ważności. Za kilka dni ktoś ze znanych i lubianych rozjebie lamborghini po pijaku, nagra seks-taśmę, albo pokaże chuja na czerwonym dywanie i nikt już nie będzie pamiętał o fotkach z Super Bowl. Tymczasem życzę nieco dystansu - przydaje się.

wtorek, 5 lutego 2013

Z różnych beczek

Jak się człowiek rozpisze, to już nie ma wała, żeby mu przeszło. I dobrze, bo jak bardzo ten poprzedni rok był do piczy, tak ten aktualny musi być lepszy. I to mimo trzynastki w nazwie. Wiele rzeczy nie wyszło, wiele się zjebało, przesunęło, zasmuciło i popierdoliło. Jakby tego było mało, w Sylwestra myślałem, że popsułem laptopa, ale potem się okazało, że to tylko jeden kabelek-chochlik mnie w balona zrobił i w Nowy Rok już wszedłem z jako takim humorem. 2012 wyrzucam do śmietnika razem z zakończonym kalendarzem ściennym Carlsberga. 2013 za to witam artystycznie-golistycznym, czarno-białym odpowiednikiem tegoż, tylko że w wydaniu magazynu Playboy. Piwo jest dobre, ale boli po nim głowa często i nudności są, a cycki to cycki - przyjemność bez kaca. Chyba, że moralnego, ale życie to nie jebajka i czasem musi poboleć, żebyś poczuł że oddychasz.

Inna beczka.

Obejrzałem Super Bowl. Na żywo, z lekkim przysypianiem w okolicach końcówki, ale mimo wszystko do końca. Widowisko niczym filmowy Miś - na miarę amerykańskich możliwości, przez nich zrobione, otwierające oczy niedowiarkom i to nie jest ich ostatnie słowo. Oczywiście jak przy każdej tego typu okazji wkradło mi się do głowy nieco zazdrości, ale tej pozytywnej. Następnego dnia, jak przykładny ćpun internetowy, zajrzałem do sieci - samo oglądanie meczu przecież w dzisiejszych czasach nie wystarczy, trzeba jeszcze przypomnieć sobie wszystkie reklamy, obejrzeć przegląd najśmieszniejszych celebryckich tweetów i fejsstatusów, a na koniec (już wyjątkowo masochistycznie) zerknąć na komentarze nadwiślańskie. Oczywiście sam mecz przegrał w poniedziałek z doniesieniami z Bundesligi, śnieżnych wyścigów na nartach i plotek transferowych z IV ligi piłki ręcznej. Ale nie ma co narzekać - kilka słów o największej imprezie w USA też się znalazło. Poprawnie, sprawozdawczo i bez większych emocji. Czego jednak nie znalazłem w tekstach redakcyjnych, to z nawiązką oddały mi komentarze internautów: Po co to komu, nie ma się co podniecać, to nie jest prawdziwy futbol, głupie bieganie, nie wiadomo o co chodzi, przestańcie się podniecać. Krótko i treściwie i bardzo w naszym stylu. Podsumowane w nieśmiertelnych słowach komandora Brannigana: "Ever since a man first left his cave and met a stranger with a different language and new ways of looking at things, the human race have had a dream. To kill him, so we don't have to learn his language and new ways of looking at things". Dziś wprawdzie zabijanie stało się nieco passe (chociaż wciąż jest w modzie tu i ówdzie), to jednak sam sens żyje i ma się dobrze - inność i nowość zawsze mają pod górkę, zawsze są skazane na niechęć i wrogość, zawsze wywołują te same, negatywne emocje, podgrzane ponad przeciętny poziom. Futbol amerykański to tylko niegroźny, ale jednak przykład - jak czegoś nie rozumiemy, bo jest inne i nowe, to raczej podniesiemy gardę niż wyciągniemy otwartą dłoń. Od wyjścia z jaskini niewiele się zmieniło.

Zostając jeszcze chwilę w temacie celebryckich fejsstatusów, jaskini i futbolu - najciekawszym komentarzem popisał się w trakcie meczu niezrównany Neil deGrasse Tyson, amerykańska gwiazda astrofizyki (dobrze przeczytaliście - astrofizycy też mają swoje gwiazdy, nie tylko w teleskopach). Gość, który stał się internetowym memem, zagościł na łamach komiksu o Supermanie, a do tego w wyjątkowo zabawny i pouczający sposób potrafi mówić o nauce, podzielił się w trakcie meczu taką ciekawostką: Gdyby czas od Wielkiego Wybuchu do dzisiaj porównać do długości boiska futbolowego - okres między czasami jaskiniowców, a teraźniejszością, równałby się szerokości ostatniego źdźbła trawy przy linii końcowej. Daje do myślenia, szczególnie w czasach, kiedy niewiele rzeczy potrafi zrobić na nas wrażenie. Jeden człowiek leci w kosmos, drugi z niego skacze, naukowcy teleportują stany kwantowe, albo odkrywają nowe cząsteczki, w wolnych chwilach odczytując nasz genom lub wysyłając na marsa roboty na kółkach - a to wszystko w otoczeniu turbobajtów informacji, fruwających sobie spokojnie wokół nas w powietrzu. Fajne czasy. Ale kiedy dzisiaj zobaczyłem w telewizorach informację, że już niedługo przeleci obok ziemi asteroida, a do tego przeleci bliżej niż niektóre sztuczne satelity, które wypuściliśmy na orbitę, od razu przypomniał mi się ten "Tysonowski cytat". Owszem, czasy są fajne, sporo umiemy, doszliśmy do wielkich rzeczy i jeszcze dużo przed nami. Ale z drugiej strony jesteśmy tu dopiero od kilku sekund. Jeden kosmiczny kamyk i puff! Trafiamy do lamusa razem z gigantycznymi ważkami, pterodaktylami, szkieletem Tyranozaura i zamrożonym mamutem. Z tej perspektywy nie znaczymy za wiele, ale z tą perspektywą może paradoksalnie zaczniemy się bardziej doceniać - w końcu niewiele trzeba, żeby bycie zamienić na niebycie w ogóle.

P.S. A co po nas? Doktor Malcolm dobrze kiedyś powiedział: "Life will find a way". Wiem to nie tylko z seansu Parku Jurajskiego, ale także dzięki dzisiejszym widokom prosto spod kładki przy rondzie Giedroycia, (który to widok w zasadzie zainspirował niniejszą notkę). 

Można? Można.

Zdjęcie robione telefonem stacjonarnym. Wybaczcie jakość.