poniedziałek, 26 lipca 2010

Boogie Brain Festival 2010 - dzień drugi (24.07)

Sobota. Dzień drugi of the Boogie Brain Festival. Zaczęła się tak jak (B)rainowe dni zwykły się zaczynać - pieprzonym urwaniem wszystkich chmur świata nad skrawkiem Zachodniopomorskiego. Lało jak z cebra, jakby aniołki i inni mieszkańcy nieba postanowili w jednym momencie odcedzić kartofelki nad Szczecinem. Ciurkiem z siurków prosto na Nabrzeże, plum, plum, plask. Nic to jednak, bo organizatorzy, wyposażeni w pompy, ekipę i pozytywne nastawienie ogarnęli temat z jakimś afrykańskim szamanem z lokalnej katedry i po południu woda przestała się lać. Oczywiście czarne chmury straszyły aż do zmroku, niemniej jednak sobotni wieczór, wbrew pozorom, okazał się najbardziej suchym wieczorem w historii Boogie Brain. Czy aura miała takie znaczenie? A czy czytaliście moja ostatnią notkę? Oczywiście, że ewentualny deszcz latałby nam koło dupska, niemniej jednak sucha noc w perspektywie line-up'u, który Benji B nazwał w swojej audycji mianem "serious", była więcej niż pożądana. W tym miejscu należy definitywnie zakończyć temat aury - nie ma co marnować cennego internetowego miejsca na tak nieważne pierdoły. Powtórzę się - najważniejsza była muzyka, a sobota, mimo wszystkich przegapionych występów zrobiła mi w uszach seks życia. Niestety nie dane mi było posłuchać wszystkich zaplanowanych koncertów (jedna, jedyna, maluśka, tycia niedogodność związana z byciem w "organizacji"), ominąłem Jahcoozi (jedyny "berliński act", który chciałem zobaczyć), nie sprawdziłem Intalexa, w trakcie setu Benji'ego byłem w Tesco i przegapiłem Actressa. Na dobrą sprawę uczestniczyłem tylko w dwóch koncertach na UK Stage, ale to co usłyszałem mogłoby równie dobrze być jedyną atrakcją wieczoru, a i tak uznałbym go za wyjątkowo udany. MJ Cole i Zed Bias z Foxem. Fox z Zed Biasem i MJ Cole. O ile piątek zawładnął mi uchem przez duet Dynamite/Three, o tyle ci trzej goście wbili mnie w Łasztownię po sam czubek łysej głowy. Najpierw Cole. W pierwszych latach po Y2K byłem wielkim fanem nurtu UK Garage/2Step. Połamane dźwięki, połamane wokale i skoczne, pozytywne melodie podbite basem zdominowały na pewien czas mój gust muzyczny. Szukałem dosłownie wszystkiego z etykietką "2Step Remix", nagrywałem na płyty i dręczyłem w discmanie 24h na dobę. Odpowiedzialnością za tę chwilę radosnego muzycznego obłędu obarczam oczywiście dwie "instytucje" - kolektyw Artful Dodger i właśnie MJ Cole'a. "Sincere", "Wondering Why", "Crazy Love", remixy dla Dido, Jill Scott, Bran van 3000 - produkcje, którymi się zachłystywałem, kompozycje producenta, którego pseudonim był wtedy dla mnie po prostu synonimem jakości. Chłonąłem dosłownie wszystko co wypuszczał, a co udało mi się zdobyć. Potem oczywiście nadszedł czas lekkiej ewolucji gustu, 2Step zapadł w śpiączkę, ja poszedłem dalej i słuch po Cole'u zaginął. Kiedy dowiedziałem się, że MJ ma zagrać na Boogie miałem mieszane uczucia. Trochę z ignorancji, trochę z lenistwa, trochę z fascynacji innymi wykonawcami nie byłem na bieżąco z jego działalnością. Słyszałem, że wciąż produkuje, że gra, że jest aktywny - niestety dla mnie wciąż był "tym gościem od tustepów" sprzed ponad pięciu lat. Jakie było moje zdziwienie, kiedy usłyszałem jego set w trakcie festiwalu. JAKIE BYŁO MOJE ZDZIWIENIE! Nie dość, że zagrał "TE" numery, za którymi szalałem za młodu, nie dość, że w mojej głowie kołatało się wciąż "MJ Cole gra na żywo 2Stepy - how fucking cool is that", nie dość, że współtwórca gatunku uraczył nas selekcją najlepszych "staroci", to jeszcze opakował to wszystko w taką świeżość, że poczułem się głupio nie będąc z nim na bieżąco. Świeżością były oczywiście dupstepowe brzmienia, do których Cole przeszedł prawie niezauważenie. Publiczność, w środku której stałem, reagowała każdą kończyną i gardłem zarówno na wspomniany już remix "Astouned", przypominający piątkowe pląsy "Wile Out" jak i na cięższe dźwięki podbite pierdzącym basem jak wojskowe buty blachą. Punktem kulminacyjnym zaś było wejście na scenę Pana z Radia. Benji B wziął w pewnym momencie mikrofon i już jego pierwsze słowa sprawiły, że poczułem się jakbym słuchał na żywo audycji w Radio1. "You are now listening to the sound of legendary MJ Cole". "Are you ready to party?". Benji krzyczał ze sceny, MJ Cole zmiksowanym w szaleńczy sposób "Pon De Floor" niszczył uszy słuchaczy, a ja czułem, że na to czekałem, że to jest to i że ja nie chce już nic więcej. Nie ukrywam, że nie jestem w stanie wymienić wszystkich kawałków, przy których robiłem "uuuuuu" - byłem po prostu w stanie tak ciężkiego wyprania mózgowia, że po zakończeniu setu zostało mi w głowie jedynie wielkie "wow'. Tak jak w piątek Ms Dynamite zamknęła festiwal, tak MJ miał go zakończyć w sobotę. Miał, bo zaraz po nim na UK Stage pojawił się drugi z muzycznych buldożerów - Zed Bias w towarzystwie MC Foxa. Z czym mi się zawsze kojarzył Zed? Neighbourhood? Tylko? Niestety tak. Nie miałem zielonego pojęcia co ten przesympatyczny mieszkaniec Manchesteru może zagrać, ominąłem nawet początek jego setu w celu spożycia napoju wyskokowego marki Red Bull. Wystarczył mi jednak pierwszy takt "You Got To Know" Flux Pavilliona, żebym popędził pod scenę na złamanie wszystkiego. Teoretycznie line-up był dość ubogi w dubstepowe dźwięki. Teoretycznie. To co Zed Bias i Fox wydobyli z głośników, cały ten bas, kakofonie, piski, skrzeki, wobble, rozniosło nabrzeże w drobny mak. Publiczność reagowała jakby właśnie skończyła grubą kreskę i zabierała się za worek tablet. HUGE! Stałem z tyłu sceny, wspólnie z Fatsem gibając się do każdego kolejnego kawałka, z moim ulubionym remixem "Gold Dust" na czele. Patrząc na Zeda nie mogłem wyjść z podziwu jak gość zachowujący taki spokój za deckami może jednocześnie wypuszczać spod palców takie bangery. Godne przedłużenie setu MJ Cole'a i jednocześnie jeden z trzech najlepszych gigów na festiwalu. Zdaję sobie sprawę, że to mocno subiektywne zdanie, że składające się na tą notkę wypowiedzi są sklecone dość koślawo, że przez co drugie słowo przebijają pozostałości wrażenia pod którym wciąż jestem i które długo mnie nie opuści. Nie tylko mnie zresztą - na zakończenie selekcja facebook-wpisów artystów po zakończeniu festiwalu. Miłej lektury i do zobaczenia na Boogie Brain 2011:


"If u ever know how Poland just went down!!!... Thank u POLAND, that was honestly AMAZIN! Can't wait 2 come back!!! Xx" - Ms Dynamite

"Wow! Wot a night! Poland is NUTS! Rain, sleet or snow, they go in HARD! So much luv & many thanks2every1 accept the blasted mosquito's KMT!x" - Ms Dynamite

"WhatYouTalkinAbout" went OFFinPoland@BoogieBrainFest last nyt! Seriously! Only ever performed it twice bt both times, reaction was NUTS!X☺X - Ms Dynamite

"great. nice one guys. had a great night!" - MJ Cole

"Szczecin, Poland, Boogie Brain wid Zed Bias....twas da sheeeeeeeeeeeeet!!!! MJ Cole, Marcus intalex, Benji B ..absolute salute!! Ta to the promoters n erbody who showed us love!!! soon come again seen!!" - MC Fox

"Boogiebrain festival in Poland was a cold one last night,but heavy line up, Actress, MJ Cole, Zed Bias, Marcus Intalex, Dixon, Shed,Henrik S" - Benji B

"cheers boooogie brain festival .... we had fun up there... and so did that one security guard i guess! next time no anti-audience barriers please... i need to feel u Polish people in the vicinity!" - Jahcoozi

"Man we absolutely mash down Poland YAKSHAMAAASH with @Ms_Dynamite we also dropped Magnetic man - I need air & it went BONKERS NO JOKE" - DJ Three

"That was SERIOUS fun. Thanx." - Dixon

"I've got boogie brain" - Envee

"Szczecin, jak się bawiliście?" - Maria Peszek

"THANK YOU BOOGIE BRAIN" - Supra1

"Szczecin do morza ma kawałek, ale Wrocław przywozi falę. Basu." - My Head Is Dubby

"day one . The venue was amazing. Even in total rain our City knows how to Party :)" - Catz'n'Dogz

"Dzięki wszystkim za drugi dzień Boogie brain :) oraz tym którzy wytrwali do afterparty.!!!" - Catz'n'Dogz

"thank you all for comming and dancing yesterday ! :-) love !" - Maximilian Skiba


niedziela, 25 lipca 2010

Boogie Brain - Day 1 (23.07.2010)

Nie wiem od czego zacząć. Autentycznie, zabrakło mi słów, co zdarza się w zasadzie tylko wtedy kiedy śpię, tudzież pałaszuję jakieś wyśmienite wyroby gastronomiczne. Nie mam słów żeby opisać wrażenia z nocy "z czwartku na niedzielę". Jedyny w roku weekend, gdzie "niemaopcjiżebędziepadało" spotyka się z "czytytosłyszałeś". Weekend, w trakcie którego masz szansę "na", kiedy ci z domowych głośników są na wyciągnięcie okrzyku, kiedy aura, klimat i warunki pogodowe są daleko w kolejce za atmosferą, dźwiękiem, odbiorem, znajomymi, frekwencją, a nawet napojem, grillem, toi toi'em czy nawet niedoborem fajek w kiermanie. Weekend mocy, niewyspania, afterów, opadów i w moim przypadku nocnych podróży do Tesco, faktur za benzynę, stref na literkę, masy znajomych i muzyki. Muzyki, która nawet w języku polskim powinna przyjąć przedrostek "the". To była The Muzyka, muzyka przez duże M i jeszcze większe K. Muzyka, którą spotykasz na co dzień za pomocą wynalazków marki Youtube, iPod czy Creative Zen. Muzyka, która Cię ukształtowała, którą wspominasz, ale też ta, której słuchasz teraz, o którą prosisz Dj'a w klubie i która towarzyszy Ci wszędzie, gdzie tylko zawiniesz stopą. Dźwięki tegorocznej edycji Boogie Brain powinny ostatecznie pozamykać usta rzeszy malkontentów piszących/mówiących o festiwalu "dj'e dla debili", narzekających na wysokość dotacji, angaż środków wspólnych, czy zwyczajną pomoc jednego Szczeciniaka dla drugiego. Jasna sprawa - w sieci wciąż pozostanie ekipa niestrudzonych poszukiwaczy marnotrawstwa i złej dystrybucji funduszy, ale umówmy się - to jest patologia, a patologią nikt poważny się nie zajmuje (chyba, że mu za to płacą, a przedrostek "pato-" ma między "dr" a "nazwisko"). Każdy, kto był w tym roku na Łasztowni wie, że takiej imprezy nam brakowało, że Boogie Brain to inicjatywa ruszająca skostniałym myśleniem "Szczecin = Stocznia", że to w końcu z-prawdziwego-zdarzeniowy festiwal, który ma szansę zostać szanującym się partnerem Audioriver, Selektora czy Taurona. Nie użyłem słowa "konkurentem", bo nie o to chodzi, żebyśmy walczyli z powyższymi markami. Organizatorom zależy jedynie (a w zasadzie przede wszystkim) na zbudowaniu własnej marki. Ludzie mają do nas przyjeżdżać nie dlatego, że jesteśmy lepsi od tych czy innych, tylko dlatego, że jesteśmy inni. Tak jak Heath Ledger stworzył własnego Jokera, tak Boogie Brain ma własny pomysł na miejski festiwal. Nie kopiujemy Jacka Nicholsona - nadajemy własny ton wyobrażeniu o imprezie z elektronicznym sznytem.

Piątek. Dzień z gruntu polski, czasem znany, czasem odkrywczo anonimowy. Dzień gdzie Maximilian Skiba spotyka Marię Peszek, gdzie Pol_On i Catz'n'Dogz robią klimat, gdzie set My Name Is Dubby rozgrzewa fanów Fisza, gdzie Kristen czarują publiczność powracającą z Jacka Sienkiewicza, a Łona z Pimpsami i Supra1 robią szum niczym nie ustępujący zacięciu Paprika Korps. Dzień w zasadzie polski, który jednak w drobny pył rozbija wokalistka z korzeniami niepolskimi zupełnie. Karnacja, wokal, energia, cornrowsy, akcent i styl - największą gwiazdą piątkowego line-up'u okazała się (zgodnie z przewidywaniami i przeciwnie obawom) gwiazda, o której Zed Bias powiedział: "She's famous. We're unknown comparing to her. She's huge". Panna słusznie przybierająca pseudonim "Dynamit". Niomi Arleen MacLean-Daley przedstawiająca się publiczności jako Ms Dynamite. Ostrzegam - od teraz będę nieobiektywny, a nawet tendencyjny. Cały piątek minął mi pod hasłem "Supra1 i Ms Dynamite". O ile chłopaki z Krakowa zrobili to, czego się po nich spodziewałem i ruszyli mnie nawet do podrygów w kałuży (remix "Little Jinder" to to, na co czekałem!), o tyle Ms Dynamite była dla mnie gigantyczną niewiadomą. Podobno gwiazdeczka. Podobno głowa w chmurach. Podobno robi swoje i "naranara". Podobno, a podobno i podobno. Fakt - wchodzi na scenę, intonuje nieśmiertelny hicior, niby okazuje zdziwienie, niby jest energia, ale nauczony doświadczeniem wiem, że wszystko można "zagrać". Nagle nadchodzi ten moment. Moment niespodziewany po 25 minutach. Moment, którego nikt nie oczeukuje... "Na zakończenie zaśpiewam". Minęło niespełna 30 minut, a w głowach publiczności rozlega się gromkie "what the fuck?!". Ms Dynamite schodzi ze sceny, tłumaczy, rozmawia i... nagle dochodzi do wniosku, że Szczecin bawi się tak dobrze, ze nie można go tak zostawić. Wraca na scenę, proponuje "one more", słyszy "two more", podejmuje wyzwanie i od tej pory zaczyna się wymiatanie właściwie. Półplayback? Fałsze? Brak emisji? Człowieku, czy ty widziałeś ten sam koncert? Ms zmieniło się w MC. Niomi postanawia rozkręcić wspólnie z Dj'em Three najgrubszą imprezę dnia. Kręcenie pośladem, dośpiewanki, taniec, uśmiech, propsy, sweter, interakcja, mikrofon, szał i feedback. Pełen pakiet imprezowego grania, ruszenie tłumem, pytania, odpowiedzi, "kocham cię" i wprowadzenia do kolejnych numerów z wywiadem wśród zgromadzonych "bad gyals" na czele. "Wile Out", "Dy-na-mi-tee", premierowe "What You're Talking About", czy wspomniane "Bad Gyal" - Ms Dynamite nie spoczęła na laurach z czasów Brit i MOBO Awards. Zzajarana reakcją na jej występ postanowiła podzielić się ze szczecińską publicznością nowościami, świeżym stylem, kawałkiem starej siebie i doprawić to wszystko uśmiechem za milion funtów szterlingów. Scena była jej i to dało się zauważyć. Czuła publikę i dała się jej czuć w zamian - a to, moi drodzy, jest rzadką i cenną umiejętnością, którą posiadło niewielu wykonawców. Udało mi się zamienić z nią niejedno słowo po koncercie, wymienić spostrzeżenia na kilka tematów i powiem Wam jedno: nie spotkałem jeszcze gwiazdy, która spsułaby mi wizję "gwiazdeczki" w takim stopniu jak Ms Dynamite. Next door girl. Dziewczyna z sąsiedztwa. Laska, z którą możesz pogadać o wszystkim, która sama cię zapyta o imię, a potem opowie o urodzinach synka. Dziewczyna, która wraz z nieocenionym Dj'em jest w stanie pogadać o muzyce, szkockim akcencie, wyższości wódki z red bullem nad jack'n'coke oraz wysłuchać opisu "Chopina na Betonowcu" z rozdziawionymi ustami. Mój absolutny faworyt dnia pierwszego, coś co opowiem wnukom, noc do zapamiętania i zdecydowany gwóźdź piątkowego programu.

Sobota? Pozwól mi odetchnąć nieco, o sobocie opowiem ci za momencik.

Ce.De.eN.


środa, 21 lipca 2010

Boogie Brain 2010

Jest środa, a jak wszyscy doskonale wiedzą, środa to najlepszy dzień dla notek promocyjnych. Tak już jest od wieków, tradycja taka, że muszą nam oddać samolot, z początków lotnictwa, ekstradycja. Skoro zacząłem od słowa "promocyjna", nietrudno się domyślić jaki będzie dzisiejszy temat. Tak, pani w pierwszym rzędzie ma rację, pan z tyłu sali również, małpa w czerwonym niestety nie zgadła, ale jak poczeka to ja wszystko wyjaśnię. Otóż, moi drodzy za dni/godzin/minut/sekund dokładnie tyle, ile na tej stronie pokazuje specjalny zegar (po lewej, po lewej) rozpocznie się 3 edycja Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego Boogie Brain. Od pierwszej edycji jestem z organizatorami słowem, myślą i duchem, w tym roku zaś dodałem do kompletu uczynek w postaci pracy sztabowej. Stąd też mój middle finger dla osób wyczuwających kryptoreklamę, a wielkie pozytywne machanie prawicą dla całej reszty. Ruszamy!

3 edycja, 4 sceny (po dwie każdego dnia), nowa miejscówka (Łasztownia - Nabrzeże Starówka), 23 wykonawców z kraju i zagranicy tej bliższej i dalszej. Tak w skrócie można podsumować tegoroczną zabawę pod szyldem "Boogie Brain". Nie byłbym oczywiście sobą, gdybym zakończył na tej krótkiej jak ogonek buldożka francuskiego notatce. Co to, to nie. Wszędzie dziś liczą się przede wszystkim konkrety Czego więc można się spodziewać w tym roku, czego nie miał rok poprzedni ani wcześniejszy? Przede wszystkim miejsce. Centrum. Wyspa. Poniemieckie budynki. Widoki. Klimat. Przestrzeń. Wszystko to, co potrzebne imprezie "miejskiej", żeby (przynajmniej od tej strony) odniosła sukces. Tak się jednak składa, że nawet najfajniejszy kubeczek nic nie zdziała, gdy do środka nalejemy podłą lurę. Dlatego właśnie czas skupić się na esencji festiwalu, nieprzypadkowo nazwanego "muzycznym". Boogie Brain 2010 to, jak już wspomniałem, dwudziestu trzech artystów na 4 autonomicznych scenach. Wyborny matematyk od razu dostrzeże poważny skok ilościowy w stosunku do lat ubiegłych - i będzie miał rację. Festiwal się rozrasta, buduje masę mięśniową, 3 razy w tygodniu siłownia, basen, rower, zdrowe odżywianie - i to widać. Wszystkiego jest więcej i to cieszy, niemniej jednak nie od dziś wiadomo, że nawet cztery Dody nie dadzą w rezultacie jednego Waglewskiego. Nie o ilość nam przecież chodzi, ale o jakość i to jakość z sami wiecie jakim znakiem. Jak zatem będzie w tym roku z jakością?

Odpowiedź jest banalna - jak zwykle. Actress - wielka niewiadoma zarówno dla nas, Was jak i pewnie jego samego. Gość, który nadaje nowe znaczenie słowu "enigmatyczny". MJ Cole - klasyk UK Garage, odpowiedzialny wraz z duetem Artful Dodger za eksplozję popularności tego połamanego wynalazku z wysp. Zed Bias a.k.a. Maddslinky a.k.a. Phuturistix, człowiek o wielu twarzach, weteran sceny, wciąż potrafiący zaskoczyć świeżością i otwartością na nowe brzmienia. Marcus Intalex, drum'n'bassowy wirtuoz lżejszych dźwięków, potrafiący jednak w setach zaskoczyć nagłym zwrotem ku drapieżnemu jungle. Benji B, prezenter najlepszej stacji radiowej świata BBC Radio1, kolekcjoner płyt i smakosz najlepszych wypieków podawanych na dwunastocalowych talerzach. Innocent Sorcerers znani także jako Niewinni Czarodzieje, dynamiczni w live actach, niezrównani w remixach, autorzy nieoficjalnego hymnu najpopularniejszego szczecińskiego klubu - City Hall. Sporo "jakości" a to dopiero pierwsza ze scen - UK Stage.

Berlin Stage to przede wszystkim Henrik Schwarz, kolejny wykonawca, któremu bez problemu można przykleić plakietkę "weteran". Klasyk berlińskiego deep house'u, maczający jednak palce w każdej dającej się wykorzystać elektronicznie materii - od techno do jazzu. Współautor przekrojowego materiału pt. "The Grandfather Paradox: A Journey Through 50 Years of Minimalistic Music", stworzonego we współpracy z kolejną gwiazdą Boogie Brain. Dixon, bo o nim mowa to przede wszystkim filar prestiżowej Sonar Kollektiv, pracowity autor serii Off Limits, połowa duetu Wahoo, DJ, producent, autor remixów oraz współwłaściciel klubu piłkarskiego. Następni w kolejce z Berlina do Szczecina są internacjonalni, transkulturowi i międzygatunkowi Jahcoozi (purystom językowym zalecam ciszę, tudzież zgrzytanie zębami). Łączący The Cure z elektroniką, eksperymentujący, szalejący tak w studio jak i na scenie. Festiwalowy "must-see". Na drugim biegunie znajdziemy za to Sheda, minimalowego producenta zachłyśniętego dźwiękami prosto z Detroit. Sety Sheda to jednak nie tylko pulsujące techno, to również zgrabnie wpleciony między wierszami dubstep, garage i nowoczesne r'n'b. Mieszanka wybuchowa. Skład reprezentacji berlińskiej zamyka Till Von Sein, DJ obracający się głównie w gatunku tech-house, dobry znajomy naszych szczecińskich Kotów'i'Psów, fan dobrej zabawy, który swoim talentem uświetni również oficjalne festiwalowe after-party. Sobota zapowiada się bardzo bogato.

Tak, zgadza się, zacząłem od przysłowiowej "dupy strony", bo przecież festiwal zaczyna się w Piątek. Zdaję sobie z tego sprawę, niemniej jednak doszedłem do wniosku, że elementarna gościnność wymaga przedstawienia najpierw gości zza granicy - Piątek zaś to dzień prawie wyłącznie polski. Dwie sceny - sygnowana nazwą muzycznego czasopisma scena Laif i fenomenalny Red Bull Tourbus - oldschoolowy autobus ze ściętym dachem. Na pierwszej - selekcja najgłośniejszych elektronicznych wykonawców znad Wisły - techno/house'owy duet Pol_On, młody i utalentowany Maximilian Skiba, zanurzony w dźwiękach electro i disco house'u, robiący furorę swoimi remixami basowi wymiatacze z Supra1, szczeciński towar eksportowy, którego singiel na warsztat wziął sam Carl Craig - Catz'n'Dogz, oraz grająca legenda polskiej elektroniki, Jacek Sienkiewicz. Między nimi zaś artystka, na której występ podczas Boogie Brain czeka bardzo wielu fanów. To oczywiście Ms Dynamite - czarująca niegdyś neo-soulowym obliczem, wybuchowo powracająca do klubów na skrzydłach m.in. Zinca. "Przekrój" pyta, czy będziemy w Szczecinie świadkami nowych narodzin tej dynamitowej wokalistki. Jeśli zrobi z publiką to, co w teledysku "Wile Out", to z pewnością na Laif Stage czeka nas niesamowity koncert . Druga z prezentowanych w piątkową noc scen, to wspomniany już mobilny wynalazek sponsorowany przez firmę Red Bull - Tourbus. Zaparkowany na Łasztowni zabierze na pokład wykonawców, których w większości przedstawiać nie trzeba - najpierw dubstepowi My Head Is Dubby, którzy supportowali takie gwiazdy gatunku jak Rusko, Hatcha, The Others czy Scuba. Następnie grający reggae kolektyw Paprika Korps, grający tak jamajsko, że nawet zimni Finowie postanowili ostatnio zaprosić zespół na kilkunastokoncertową trasę po ich pięknym kraju (w celach rozgrzewkowych ma się rozumieć). Trzy kolejne pozycje na liście, to wykonawcy, dla których wystarczającą reklamą jest w zasadzie samo nazwisko. Łona w towarzystwie żywego instrumentarium czyli The Pimps, braterski duet Fisz Emade oraz wypełniająca po brzegi szczecińskie sale koncertowe Maria Peszek. Nic dodać nic ująć. Tourbusową imprezę zakończą natomiast dźwięki szczecińskiego rocka w wykonaniu zespołu Kristen. Uff. Mało?

Jeśli tak, to już jutro w Kinie Zamkowym, a potem na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich festiwalowe oglądanie filmów w pod chmurką. Cztery obrazy których wspólnym mianownikiem jest muzyka. Jakie to pozycje? Starczy tego dobrego - jeśli faktycznie zainteresował Was temat, to czas najwyższy zajrzeć na oficjalną stronę festiwalu. Tam informacji wszelkich znajdziecie bez liku, a i zdjęciem tudzież szerszym opisem uraczyć się możecie. Ja już nic więcej w temacie do powiedzenia nie mam. No, może jedno - widzimy się na Łasztowni w Piątek. Elo.


poniedziałek, 19 lipca 2010

ułańscy fantaści

Trzeba mieć fantazję dziadku, bez fantazji ani rusz, bo fantazja jest od tego. To nasza cecha narodowa, obok pracowitości za granicą, tolerancji na etanol i talentu w dziwnych dyscyplinach sportowych. Polak jest żywiołowy, porywczy, spontaniczny, nie myśli o konsekwencjach, ma wiatr we włosach, konia pod dupą i jedzie do przodu choćby się waliło i paliło. Wszędzie węszy spisek, wszędzie czuje niedocenienie, wszędzie słyszy szepcących za jego plecami wrogów, umniejszających jego wartość. Dlatego właśnie Polak robi wszystko, żeby udowodnić całemu światu, że gęsią nie jest, ma swój język i nie tylko. Z genetycznie wszczepioną manią wielkości, kulom się nie kłaniając, mając w świadomości spuściznę Wielkiej Rzeczypospolitej Obojga Narodów Od Morza Do Morza Miłościwie Nam I Innym Kiedyś W Regionie Panującej, pamiętając Cedynię, Grunwald, Kłuszyn, Kircholm czy Wiedeń, Polak wie, że w jego DNA drzemie wyjątkowość. Niestety, oprócz wyjątkowości drzemie tam też jawiemnajlepszyzm, nicwamdotegizm i mogęwszystkoza. Te dość oryginalne cechy, połączone z nieszczęsnym sarmackim "rodowodem", awanturnictwem wrodzonym i nabytym oraz zamiłowaniem do wymachiwania szabelką w kierunku bliżej niezidentyfikowanym (byle pomachać) sprawiają, że dumny Polak w końcu traci tą piękną "Kiedyś W Regionie Panującą". Niestety, choć rzuca się w geście Rejtana na środek framugi i gestem Mikołajka wali pięściami w podłogę i krzycząc, że się zabije i będą go żałować, niewiele może zrobić. Na 123 lata jego domem będzie Der Haus tudzież Дом. Nic to jednak, bo Polak, jak już wspomniałem ma fantazję i wie, albo raczej WIE, że brak stałej armii, zaplecza, pieniędzy, jednolitej polityki, zgrania, wizji i strategii nie przeszkadza w niczym, że wystarczy podnieść szabelkę, nabić flintę i już można w pył roznieść dowolnie wybrane mocarstwo, a najlepiej 3 w 1. Klęska Konfederacji Barskiej, Powstania Kościuszkowskiego, Listopadowego, Krakowskiego, Wielkopolskiego (tu była historyczna skucha, zauważona i poprawiona) i Styczniowego w niczym jednak tej wierze nie przeszkadza. Ok, studzi nieco zapędy ewentualnych inicjatorów podobnych wyskoków, przynosi nieprzeszczepialną na nasz grunt "pracę organiczną" i "pracę u podstaw", niemniej jednak w Polaku wciąż tli się ogień. Przecież jak to, przecież Sommosiera, przecież Za Wolność Naszą i Waszą, przecież Pułaski, przecież Kościuszko, przecież Legiony! Całe szczęście Historia, mimo bycia niezrównaną w swojej klasie dziwką, ma też tę dobrą cechę, że daje drugie szanse. Polak korzysta, uwalnia się na trochę, odżywa, reperuje nadwątlone poczucie własnej wartości i znowu dochodzi do wniosku, że nie będzie Niemiec pluł mu Wehrmachtem w twarz, ni Rusek Czerwoną Armią. Niestety rzeczywistość dość boleśnie weryfikuje to stwierdzenie i mimo bohaterskich koni przeciwko Tygrysom, Polak znowu dostaje łupnia. Tu kończy się żart, bo przełom lat 30tych i 40tych to tak poważna katastrofa i zlepek niezależnych od Polaka układów, że zwalać cokolwiek na niego byłoby poważnym błędem i zwykłym kurewstwem. Tym bardziej, że na Zachodzie Polak radzi sobie świetnie - Dywizjon 303, Narwik, Monte Cassino - polski wojak pokazuje pazur, udowadnia, pokazuje i przekonuje. Cóż jednak z tego, skoro to wszystko dzieje się pod skrzydłami niepolskiego elementu dowódczego, w składzie niepolsko zarządzanych sił zbrojnych. W macierzy, Polak znowu kombinuje, znowu planuje, znowu przygotowuje i znowu wszystko to w oderwaniu od rzeczywistości. Powstanie Warszawskie, tu i ówdzie kreowane na zwycięską batalię, jest w rzeczywistości jazdą bez głowy, pięściami przeciw lufom, bez zaplecza, bez szans na powodzenie, z jajami większymi niż strusie, ale bez pomysłu. Przecież skoro polski lotnik i na drzwiach od stodoły poleci, to i polski powstaniec mołotowem dywizję czołgów rozmontuje. Mickiewiczowskie "mierz siły na zamiary" w najczystszej postaci - romantyczny zryw, boleśnie wgnieciony w ziemię kolejnym ciężko podkutym butem.

Tu przerwę, bo niejeden z Was może się zastanawiać po co ta lekcja historii. Otóż zniesmaczony żenującą atmosferą wokół mitycznej już "katastrofy smoleńskiej" zacząłem się zastanawiać jaką teorię uważam za najbardziej prawdopodobną. Spisek? Wypadek? Błąd wieży? Pilotów? Myślę, myślę, czytam opinie, sprawdzam prawdopodobne scenariusze, wycinki rozmów w kokpicie i nagle dochodzę do wniosku, że jest jedna wersja, którą autentycznie mogę sobie wyobrazić i która w świetle tego co napisałem wydaje się (mi, Owcy) najbardziej prawdopodobną. 9 Kwietnia. Spotkanie w Pałacu. Pewnie winko. Bez przesady (nie wierzę w teorię zapijaczenia). Późna pora, trzeba spać. Poranek. Budzik nie zadzwonił. Prysznic się zaciął. Gosposia spaliła jajecznicę. Spóźnienie. 30 minut. Wylot. Pokład. Przylot. Złe warunki. Bardzo złe. Czy pół godziny wcześniej były lepsze? Podobno. Nawet jeśli nie, to spóźnienie jest ewidentne. "Nie możemy lądować". "Musimy". "Nie możemy, złe warunki. Bardzo złe". "Musimy, bo się spóźnimy", "Nie", "Tak! Jak ktoś się dowie, że się spóźniłem z powodu spotkania wieczornego, to będzie chryja, cios wizerunkowy. Domysły czy był alkohol? Ile? Jaki? Znowu Palikot. Musimy.", "No dobrze, to patrzcie jak lądują debeściaki!". Tragiczne skutki jawiemnajlepszyzmu, nicwamdotegizmu i zaawansowanej mogęwszystkozy. Znowu.

P.S. To oczywiście tylko moje przemyślenia, nie znam szczegółów, procedur, rozkazów i przebiegów. Nie jestem ekspertem awioniki, to tylko teoria, w którą jest mi najłatwiej uwierzyć. Don't hate.

P.P.S. Jako, że notka jest w jakiś sposób polityczna, a politologa to ja mam w rodzinie i to nie byle jakiego, bo z wyróżnieniem ogarniającego sprawy bezpieczeństwa, zapraszam niniejszym zainteresowanych na konferencję "System niepolarny w sktrukturze współczesnego świata", która odbędzie się w dniach 24/25 września 2010 r. w Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. Ja wiem, że daleko, ale kto wie - może przeczyta to jakiś zainteresowany Częstochowianin. W szczególności polecam wykład "Unia Europejska wobec wybranych zagrożeń bezpieczeństwa. Aspekt prawny i działalność praktyczna" autorstwa mgra Piotra Krawczuka. Kuzyna mojego w sensie, z którego dumny jestem jak sto pięćdziesiąt.


sobota, 17 lipca 2010

Neverland

To nie jest żadne postanowienie noworoczne (tym bardziej, że rok bieżący jest już mocno zaawansowany), nie jest to plan na przyszłość, ani tym bardziej deklaracja programowa na najbliższe lata. To po prostu rzetelna ocena stanu bieżącego. Biłem się wiele razy z tą świadomością, planowałem rozwój w kierunku powagi, marsz ku odpowiedzialności, pielgrzymkę pieszą na szczyt dorosłości. Mam dwadzieścia siedem lat i czas najwyższy na publiczne przyznanie się do tego: nie dorastam. Nie odczuwam potrzeby formalizacji stanu cywilnego, spłodzenia i opieki nad potomstwem, nie zastanawiam się nad wyrobionymi latami do emerytury, śmieszą mnie korporacyjne wyścigi gryzoni, gardzę schematami, kreślącymi modelowe ścieżki kariery dla ludzi w moim wieku. Nie chcę być poważny, nie chcę się poświęcać dla mitycznego "pierwszego miliona" i paść na zawał nad biurkiem w przyciasnym krawacie, nie czuję zazdrości patrząc na tych moich równolatków "którym się ułożyło". Doceniam to, cieszę się ich szczęściem, ale wiem, że to nie jest moje szczęście. Ja chcę spokoju, dobrego humoru, dostępu do internetu, imprez, świeżej muzyki, dobrych filmów, towarzystwa ludzi (ze szczególnym uwzględnieniem tej płci, która ma cycki), spontaniczności i nieprzewidywalności. Chcę mieć znowu 20 lat i patrzeć na świat bez okularów zrobionych z planów i założeń. Jestem niezorganizowany, roztrzepany, zapominalski, brak mi drabinki priorytetów i choćby ramowego planu na życie. Według ogólnie przyjętych standardów jestem jednostką na te standardy wypinającą się. Nie wróżę sobie żadnych rewelacji, bo tych rewelacji nie potrzebuję. Biorę tyłek w troki tylko wtedy, kiedy mi na czymś bardzo zależy - sęk w tym, że większość rzeczy w życiu, oficjalnie wartych wysiłku, uważam za pierdoły. Jedno natomiast jest pewne. Chcę pisać, być czytanym, docenionym i może kiedyś, przy dobrym wietrze wynagrodzonym. Na tym mi w życiu zależy i to jedyna rzecz, która jest dla mnie naprawdę ważna. Spełniam się w tym, przelewam siebie w słowa i świetnie się przy tym bawię. Cenię sobie komplementy, słucham uważnie krytyki, poprawiam, dopieszczam i cieszę się jak dziecko z każdego przejawu zainteresowania. Zadałem sobie jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie i już wiem co chcę w życiu robić. Teraz pora zacząć to robić - w końcu każdy Piotruś Pan musi mieć swoją Nibylandię.

P.S. Mały artwork, ściśle z tematem związany (jedno ja zrobiłem w Paincie, drugie Salsa w Photoshopie - odróżnisz? :)



wtorek, 13 lipca 2010

cudowne lata dziewięćdziesiąte.

Wyrosłem w latach dziewięćdziesiątych. Jeśli możesz podpisać się pod tym stwierdzeniem, to jesteś adresatem poniższej notki. Jeśli nie i jesteś dzieckiem "ejtisów" tudzież dwudziestego pierwszego wieku, to możesz zostać tu z ciekawości. Jeśli masz to w dupie i jesteś dzieckiem "ejtisów" tudzież dwudziestego pierwszego wieku, to masz dwa wyjścia - pokaż cycki albo wypierdalaj (bycie facetem nieco utrudnia ten manewr, więc lepiej od razu wypierdalaj).

Teraz do rzeczy - jestem dzieckiem lat dziewięćdziesiątych. Dzieckiem gum Turbo, albumu "Panda", mundialu w USA, listów do Bravo, mega-posterów z Popcornu, Magic Basketball, Cats i Twojego Weekendu chowanego w szufladzie pod skarpetami i co najważniejsze - dzieckiem muzyki lat dziewięćdziesiątych. Jestem dzieckiem pisma "Plastik", pierwszych płyt The Prodigy (którzy skończyli się na "Music for the Jilted Generation", potem była już tylko komercja), pierwszych i przede wszystkim drugich Chemicalsów, Scootera, marzeń o przeprowadzce na Goa, wreszcie pierwszych hymnów Love Parade, pierwszych hymnów Mayday, kaset z Manhattanu, dzieckiem szeroko pojętego "rejwu", prostych melodyjek, "umca umca", jak mawiała moja ukochana babcia, pierdolniku z jednokasetowego Sanyo, nagrywania "Technikum Mechanizacji Muzyki" na RMF.fm i całej tej błazenady, traktowanej przeze mnie i mi podobnych nadzwyczaj poważnie po dziś dzień. Ok, po czasie przyszła fascynacja rapem, od 97 (dobrze pamiętam) były już tylko brudne bity, kurwy na refrenie, Wu-Tang Clan is invincible i California Love. To wszystko, to jednak w moim przypadku schyłek tamtej dekady. Jej większość jest wypełniona elektroniką od ambitnego "We have explosive" autorstwa Future Sound of London, przez zupełnie cukierkowo-popowe "Blaue Augen" w wykonaniu Kwiatuszków a.k.a. Blümchen, po "Hardcore Vibes" duetu Dune (puszczonego ku rozkurwieniu parkietu przez ekipę Junoumi, nie dalej jak dwa lata temu przy okazji ich wizyty w City Hall). Marusha, Westbam, Orbital, Photek, Dune, Scooter, The Prodigy, The Chemical Brothers, RMB, Perplexer, Jam & Spoon, Charlie Lownoise & Mental Theo - od popeliny, do dobrego po latach gówna, od bubble-popu do wytyczania nowych kierunków, od połamanego industrialu, do disco-rave'u - lata 90te to dla mnie okres nieskrępowanej fascynacji muzyką w jej wszystkich odcieniach, brak żenady z powodu słuchania czegoś "powszechnie nagannego", to ulubione akordy pianinowe przy szybkim bicie, to połamane jungle'owe wariacje, to mocny bas robiący czasem 500 bpm i rozjebujący słuchawki walkmana marki Samsung. To czas jarania się muzyką, której w oficjalnym paśmie nie było, czas czatowania z jamnikiem z wciśniętym "play-record" na dobry-numer-na-antenie, to czas koślawego podłączania magnetofonu do telewizora gniazdem "dżek na dwa czincze" w celu uchwycenia przynajmniej ścieżki audio z Vivy Zwei. To najpiękniejszy czas w moim życiu i dlatego poświęcam mu to miejsce na blogu. Piszę to przede wszystkim zainspirowany powrotem do brzmienia w klimacie "rave", od popowego (w najlepszym tego słowa znaczeniu) Calvina, przez Dżokerów Sceny, aż po Magnetic Man (w osobach Skreama, Bengi i Artworka), którzy czerpią z tej dekady pełnymi garściami i nie wstydzą się tego. Przede wszystkim, bo mały hołd tej dekadzie tkwił we mnie od jakiegoś czasu i tylko czekałem na iskrę wyzwalającą wybuch. "I need air" to się udało, więc macie notkę. Dzięki wam, o dobrzy didżeje, że w końcu mogę na parkiecie powiedzieć "wow, bawiłem się przy czymś takim na dysce w '95", zamiast "ale faza, moi starzy pewnie mnie przy tym zrobili". Dzięki po stokroć.


poniedziałek, 12 lipca 2010

przejdzie bokiem

miasto się rozpuszcza, try not to die, przyklejam się do biurka, obniżyła odrobinę temperaturę przegrzanego organizmu, chce nad jezioro!!!, upał w klubie i warsztacie bez porównania z tym co muszę znosić w biurze..., przeciwdziała odwodnieniu, na upały muzyka, niech mnie ktoś uratuje !!!!!!!, a pogody to nie lubię jeszcze bardziej, jebać zimę!

Powyższy potok monotematycznych zdań/równoważników to oczywiście reakcja przeróżnych znanych mi osób na temperaturę, którą postanowił na nas przetestować nieobliczalny Ojciec Natur (skoro "bóg" może być kobietą, to nie widzę przeszkód, dla których "natura" nie mogła by być facetem). "Widzicie, klimat był zawsze raczej przeciwko nam", jak zauważył kiedyś błyskotliwie porucznik Lech Ryś - mimo, że każdy geograf Wam powie, że to klimat umiarkowany. "Umiarkowany ciepły przejściowy" doda wnikliwy obserwator i już wiadomo, czemu zimą śnieg zasypuje nas po dziurki w uszach, a latem słońce wysusza nas na wiór. "Przejściowy" - słowo-klucz w tym zakątku Europy, pasujące w zasadzie do każdego aspektu życia potomków Piastów. Przejściowe są problemy, przejściowe spadki i wzrosty, przejściowe kryzysy, przejściowe rządy, przejściowe rozwiązania, przejściowe wszystko i to przejściowe do tego stopnia, że przeszliśmy nad tym do porządku dziennego - RP, Rzeczpospolita Przejściowa. Nie ma się więc co dziwić, że klimat się dostosował i z roku na rok funduje nam kolejkę górską z letnim, upalnym ekstremum, którego właśnie wszyscy doświadczamy.

"No ale to jeszcze nie powód, żeby mówić brzydkie wyrazy prawda?". Hmm, może "motyla noga" czy "kurcze pióro" nie pomogą, ale jeśli wykrzyczana "kurwa" ma was schłodzić, a "pierdolę" orzeźwić powietrze, to proszę bardzo. Bluzgajcie do woli i zapijajcie od razu mineralką. Polewajcie japy bieżącą, spożywajcie płyny, wyduszajcie co można z wentylatorów, zakładajcie krótkie spodenki, sandały, sukienki, pokazujcie ciało (wybrane osobniki), oglądajcie się za pokazanym ciałem (cała reszta), bierzcie wolne, smażcie dupska, owińcie psy mokrym ręcznikiem, a koty... koty możecie spróbować ożenić z wodą na własną odpowiedzialność. Korzystajcie z tego słońca, za którym tak tęskniliście w styczniu. Ja wiem, że w biurze to nie wakacje, że w samochodzie to sauna, a na ulicy to patelnia. Że nad jeziorem to by było, nad rzeką to wiadomo, a nad morzem to już w ogóle. Też bym chciał! Wiem tylko, że jak to wszystko już minie, przejdzie, jak zacznie się ściemniać o 17, a głównym nakryciem stanie się coraz cieplejsza kurtka będę znowu jęczał "lato wróć". Dlatego teraz się zamykam i idę parować. Adios!

P.S. Cytaty z początku notki są oczywiście ukradzione bez wiedzy i zgody autorów i niniejszym apeluję o ich dobrą wolę i niepodawanie mnie do sądu żadnej instancji.


czwartek, 8 lipca 2010

Banały na dobranoc

Wiecie kiedy życie staje się piękniejsze? Kiedy poznasz prawdę. Każdą. Dobrą i złą. Truizm? Owszem. Banał? I to jaki! Dzisiaj mam jednak ochotę na trochę banału przed snem, więc skończ teraz, albo doczytaj do końca.

Ignorance is not bliss. Niewiedza nie czyni szczęśliwym. Dopiero ta banalna i wyświechtana prawda robi ci naprawdę dobrze. Jak w strategiach komputerowych - przewagę ma ten, który odkryje większą część mapy, który będzie wiedział, gdzie są surowce, a gdzie żarcie dla żołnierzy. Dobra prawda nadaje sens, pcha do przodu, pomaga, inspiruje i umożliwia. Zła prawda stawia kropkę nad i, pomaga pójść dalej, zamknąć etap, zastanowić się nad sobą i może w efekcie zmienić to i owo. Ja całe życie bałem się prawdy, wolałem skłamać i być okłamanym byle tylko chwilowo było OK. Wolałem nie wiedzieć, a jak już wiedziałem to nie akceptować, nie przyjmować do wiadomości, ignorować i spychać gdzieś za miedzę świadomości. Dzisiaj zderzyłem się z jedną z tych ignorowanych prawd i coś we mnie pękło. Skonfrontowałem się z czymś, o czym wolałem nie wiedzieć i po krótkiej chwili szoku doszedłem do wniosku, że tego mi było trzeba. Że to jest ryżowa szczota, która wyszoruje cały gnój zaległy w moich zwojach mózgowych. To oczywiście tylko wniosek, spontaniczna interpretacja - prawda, nawet ta najchujowsza jest jednak warta przyjęcia na klatę, bo może z tego wyjść coś zupełnie innego niż by ci się mogło wydawać. Nie wiem co się zmieniło i czy w ogóle cokolwiek. Mam jednak wrażenie, że dzięki temu coś w końcu we mnie zdechło, coś co miało zdechnąć już jakiś czas temu, ale gryzło mnie od środka w bezsensownej agonii. Mam też dzisiaj, pierwszy raz od dawna nadzieję, że na tym co zdechło urośnie coś nowego, innego, może nawet lepszego. Co będzie jak wstanę? Jutro? W weekend? Za tydzień, miesiąc, rok? Czy ta padlina w środku zmieni cokolwiek? Domorośli "pisarze", dziabiący swoje teksty do szuflady czy na bloga mają niebezpieczną tendencję do stawiania się w roli śmiesznych autorytetów, do formułowania tez i przekonywania bogu ducha winnych czytelników do ich racji. Problem w tym, że nigdy nie stosują się do tego, o czym piszą. Tekst ma być składny, błyskotliwy i w miarę treściwy, ale ma iść ode mnie do Ciebie., nigdy na odwrót. Jako, że staram się udawać takiego "twórcę" mam dla ciebie propozycję - łap ode mnie ten stek wieczornych przemyśleń i (znów) jeśli znajdziesz w tym coś dla siebie, to skorzystaj. Jeśli zaś cię to nie dotyczy, to nie zaprzątaj sobie nawet tym głowy. W końcu nawet ja sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.


wtorek, 6 lipca 2010

Germany FTW

W Marchii dzisiaj byłem. Brandenburskiej ma się rozumieć, na terytorium Rzeszy zlokalizowanej. Mieszkają tam Niemcy, których to nazywamy tak dlatego, że nie mówią. Czemu nie mówią, skoro słychać na pierwszy rzut ucha, że trajkoczą aż uszy bolą? Nie mówią dlatego, że jednemu z drugim naszym praszczurom wydawało się kiedyś, że jak ktoś nawija nie po słowiańsku, to po prostu nie mówi, tylko bełkocze pewnie, albo ma refluks żołądka połączony ze skurczem mięśni twarzy. Tak to lingwistyczna megalomania naszych przodków nadała naszym sąsiadom nazwę obowiązującą do dzisiaj, a także naznaczyła symbolicznie stosunek Prawdziwych Polaków do sąsiadów na miesiące, lata, wieki i epoki. Historia to jednak cwana dziwka i jak już zobaczyła, że niechęć funkcjonuje już w zalążku, postanowiła nie próżnować. Stąd znany każdemu dziecku ciąg mniej lub bardziej albo i najbardziej kurewskich kurewstw wyrządzonych sobie w sąsiedztwie. Od Cedyni przez Grunwald do Westerplatte, nie lubiliśmy się ze Szwabami nigdy i to jest fakt niezaprzeczalny, bo jak narosło przez lat 1000 z okładem, to przecież nie tak łatwo teraz odkleić i zaszpachlować. Sęk jednak w tym, że od 65 lat (dwa pełne pokolenia od mojego licząc) ani oni nam, ani my im nie dawaliśmy specjalnych powodów do wzrostu ciśnienia tętniczego. Oczywiście, są drobne niesnaski, ale to w końcu nic dziwnego w sąsiedzkich stosunkach. Zawsze jest tak, że jeden drugiemu czasem nadymi grillem, a drugi w nocy zrobi imprezę i spać nie będzie można. Wszystko to jednak mieści się w jakichś ramach współżycia sąsiedzkiego i wpływać na jego kształt nie powinno - o wiele lepiej jest przecież utrzymywać dobry kontakt z kumem zza miedzy, pożyczyć czasem grabie, przypilnować domu podczas nieobecności, czy skorzystać z pomocy przy malowaniu płotu. Nikt nikomu nie każe spotykać się na orgiach i wymieniać kobietami czy z językiem w dupie witać się co poranek. Umiarkowana sympatia jest jednak jak najbardziej na miejscu, bo daje korzyści i to te najważniejsze - wymierne.

Dlatego, do kurwy nędzy, przestańcie w końcu pierdolić jak to nienawidzicie Niemców, jak to dobrze jeśli przegrają, jacy to zdrajcy polskości strzelają dla nich bramki, a Kloze to nawet po polsku nie mówi. Śmiejcie się jak trener zje gluta, żartujcie, że w reprezentacji nie ma już prawie żadnego przedstawiciela "rasy panów", ale przestańcie do cholery pluć tym śmierdzącym jadem na lewo i prawo bo mi się rzygać chce. To tylko piłka nożna, sport, turniej reprezentacji. To nie jest zemsta za rozbiory, powtórka z Grunwaldu, czy odwet za Auschwitz. To nie jest ważniejsze, niż życie i śmierć jak powiedział kiedyś Bill Shankly. To tylko pieprzony sport, nic więcej. Prawda natomiast jest taka, że ta reprezentacja gra NAJLEPSZY futbol na tym mundialu, czy Wam się to podoba, czy nie. Strzelają bramki, świetnie bronią, jest chemia, jest wywiązywanie się z zadań taktycznych - jest wszystko, czego fan piłki nożnej, także ten odświętny jak ja, może chcieć od drużyny mundialowej. Nie mówię, żebyście nagle zaczęli im kibicować - co więcej, kibicujcie przeciw nim, ale KIBICUJCIE. Nie dołączajcie do tej kupy bezmózgów drących japę: Bij szwabskie świnie. Tych podszytych stereotypową, ksenofobiczną nienawiścią do obcego, który "kiedyś nam zrobił kuku". Tamtego obcego już nie ma, tak samo jak nie ma już tego, któremu to kuku zrobił. Teraz jest tylko futbol i jeśli nie potrafisz docenić świetnej piłki, bo patrzysz w tv przez okulary zanurzone w szambie, to może lepiej przerzuć się na lotki. Tylko uważaj, żebyś nie zakłuł przy tym kolegi, tylko dlatego, że jego dziewczyna ma panieńskie Haas.

P.S. Oczywiście moje serce w tych finałach jest pomarańczowe. ORANJE!

poniedziałek, 5 lipca 2010

bo jak nie wybierasz to jesteś głupi!

No i mamy prezydenta, se wybraliśmy znaczy się go. Nie wszyscy wprawdzie, bo część nie wybrała w ogóle, a część innego niż ten, którego większość. Zasady gry zwanej "Wybory" są jednak takie, że wygrywa ten, na którego zagłosuje więcej ludzi mających prawo i - co ważne - wykorzystujących je, to prawo znaczy się. Dobre to zasady, bo jednak w miarę klarowne w porównaniu do takich na ten przykład Stanów Zjednoczonych Ameryki (tej u góry, ale jak patrzysz z Australii to na dole), gdzie zasady są dużo mniej klarowne, żeby nie powiedzieć popierdolone. Rozgrywka się odbyła, najpierw w formie gang-bangu, a potem już jak Pan Bóg przykazał w duecie, tylko że męsko-męskim, więc z tym Panem Bogiem przesadziłem, bo to Sodomia przecież i to się siarką i żelazem przez jelito grube z głowy wybija. Koniec końców wygrał Bronisław, który najpierw myślał, że wygrał (czyli dobrze myślał), potem że przegrał (czyli źle myślał), a na koniec okazało się, że pierwsze słowo do dziennika. Jako, że historię piszą zwycięzcy, a przegranemu to i Salomon nie naleje, warto wspomnieć również tego drugiego, co mu się wszystko stało na odwrót. Najpierw rzeczony Jarosław nie urósł jak Bronisław, nie ożenił się jak Bronisław, nie zapuścił wąsów jak Bronisław, nie był Marszałkiem Sejmu jak Bronisław i nie wygrał wyborów prezydenckich 2010 jak Bronisław. Miał za to, zupełnie nie jak Bronisław, brata bliźniaka, który był już Prezydentem (i to dwa razy był!), kota oraz prezesa i premiera wpisane do CV. Do tego wszystkiego najpierw myślał, że przegrał, potem że może wygrał, a na koniec okazało się to, co się okazało Bronisławowi. Tyle, że na odwrót.

Co wynika z tej farsy? Wbrew pozorom i pozorantom - niewiele. Wygrał ten niby "bardziej" - spokojny, opanowany, ugodowy, reprezentacyjny. Niby. Przegrał oczywiście ten niby "na odwrót" - kłótliwy, agresywny, konfliktowy, zawstydzający. "To chyba dobrze" - odetchnął niejeden, a drugi mu ze zrozumieniem odsapnął. Niby tak. Sednem całej tej dziecinady jest jednak to, że tak naprawdę od tego wyboru w Twoim czy moim życiu NIC nie zależało. Ani Bronisław, ani hipotetycznie Jarosław nie byłby w stanie nasrać Ci w życiu bardziej, niż sam to potrafisz jeden z drugim zrobić. Co więcej, ani Bronisław, ani Jarosław nie będą/byliby w stanie Ci pomóc, nawet jeśli byś ich bardzo ładnie na kolanku lewym poprosił z machaniem rzęsą. Dwie pacynki nieróżniące się w zasadzie niczym poza wyglądem i pewnymi cechami charakteru napierdalały się za nasze pieniądze na scenie teatrzyku lalek. Performance polegał na tym, że widzowie mogli wkładać pacynkom ręce pod kubraczki i kto popiera kogo - palec do budki. Wygrana pacynka przyjęła tych palców więcej i dzięki temu sprała pacynkę przegraną. Ot cały sens zabawy w wybory większo-mniejszego zła. Jeśli chociaż przez moment miałeś złudzenia, że to jakaś walka o Polskę, wizję, kierunek i zasady to powiem Ci jedno brachu - zmień pigułki. Posada na Krakowskim Przedmieściu to po prostu kolejny wakat, który się zwolnił i trzeba było znaleźć zastępcę.

Tymczasem nastał poniedziałek po kolejnym za krótkim weekendzie... i to jest moi Państwo prawdziwy dramat.

P.S. Zainteresowanym dodam, że skreśliłem obu fajansiarzy równym krzyżykiem. Jak z ministranta ewoluowałem w stronę ateisty, tak z zainteresowanego polityką przedryfowałem na wysepkę z napisem "dajcie mi kurwa święty spokój". Po co w takim razie poszedłem do lokalu? Dobre pytanie, w rzeczy samej...