poniedziałek, 29 czerwca 2009

tatuaże

z racji zbliżającej się wizyty w studio niejakiego Wolfa, mały przewodnik po tatuażach (powiększenie po kliknięciu).


p.s. chyba już wiem skąd problemy z "job that pays taxes" :)

niedziela, 28 czerwca 2009

Ci głupi Amerykanie...

Bohater poprzedniej mini-notki - niejaki Fred Durst z Limp Bizkit, który odwiedził moje piękne miasto przy okazji Szczecin Rock Festival (oto jak się bawił), zainspirował również dzisiejszy wpis. Może inaczej, pomysł na notkę powstał jakiś czas temu, niemniej jednak tak to bywa z pomysłami i planowaniem, że jak się nie napisze od razu, to się odłoży i zapomni. W moim przypadku to reguła praktycznie bez wyjątków, tym milej mi zaprezentować dzisiaj ten rzadko występujący w przyrodzie okaz - wyjątek od reguły "odłóż = zapomnij". Do rzeczy:

Fred Durst, jak zresztą wielu znanych i lubianych "celebrytów" posiada konto na Twitterze i używa go bardzo często żeby informować swoich fanów o tym, gdzie jest, co robi, kiedy, dlaczego itp. Taki internetowy "opis na Gadu", który można aktualizować z dowolnego miejsca na ziemi, chociażby za pomocą telefonu komórkowego. Oczywiście przy okazji wizyty w Szczecinie pojawiło się kilka wpisów na temat naszego miasta. Tuż przed koncertem, Fred napisał na Twitterze, że autobus zaparkował na przeciwko skate-parku (tego obok stadionu Pogoni), a on nie ma przy sobie deski i jak ktoś mu przyniesie, to dostanie "all-access". Mieszkam jakieś 500 metrów od stadionu... i nie mam kurwa deski... to się nazywa epic fail. Nie o tym jednak miała być mowa. Durst napisał krótką wiadomość, która zaraz dostała się (wraz z cytatami z innych "sławnych" Twitterów) do portalu Infomuzyka. Treść tej wiadomości brzmiała tak: "Just checked into our hotel in Poland. City looks a bit worn and ancient, but of course they have a KFC and McDonalds. That's odd to me." - czyli w skrócie: "stare miasto, ale jest moje ulubione, amerykańskie żarcie. dziwne". Niby nic, luźne spostrzeżenie, ale pod artykułem (nie spodziewałem się NICZEGO innego) komentarze dotyczące stereotypowej głupoty Amerykanów, ich niedouczenia i niezorientowania w sprawach wykraczających poza wybrzeża Atlantyku i Pacyfiku (chyba, że chodzi o Hawaje). Po lekturze tych anonimowych komentarzy, przypomniało mi się, co jeszcze niedawno sam mówiłem o edukacji w Stanach, porównując ją do naszej, swojskiej, rodzimej - i tym się z Wami podzielę, jeśli można.

Panuje przekonanie, że Polacy są lepiej wykształceni od Amerykanów. Taki stereotyp, ale dość mocno w naszej świadomości zakorzeniony: Polak się interesuje, Polak się uczy w szkole gdzie co leży i kto gdzie mieszka, jak wyjedzie za granicę to i języki i geografia i historia i matma i wos, wszystko to ma w małym (paluszku). A Amerykanin? Amerykanin żre cheesburgery, popija Bud'em i ogląda swój dziwaczny Football w milioncalowym-hd-lcd-tv w piwnicy domku na przedmieściach. To przekonanie potwierdzają pojawiające się co i rusz w mediach informacje, jak to kolejnego polskiego pracownika na zachodzie cenią i jak to kolejny durny Amerykanin zastanawia się przed kamerą gdzie leży Australia. Ha, ha, ha, to dopiero idioci.

Sprawa jednak nie wygląda tak czarno-biało. Owszem, teoretycznie wieksze jest prawdopodobieństwo, że losowo wybrany Polak wskaże na mapie świata Nowy Jork, niż to, że losowo wybrany Amerykanin wskaże na mapie świata Polskę, o Warszawie, czy Krakowie nie mówiąc. Tylko o czym to świadczy? Czy naprawdę mamy powód do dumy i poczucia wyższości nad tymi, których jeden z komentujących internautów nazwał "ta cholota z zachodu to ciemnogrod"? Otóż pozwolę sobie nie zgodzić się z takim podejściem. Wystarczy zerknąć na systemy edukacyjne u nas i za oceanem, żeby przekonać się który ostatecznie jest lepszy. W Polsce, KAŻDY może zostać magistrem. Słowo "każdy" nie jest tutaj demagogicznym zagraniem - u nas na prawdę każdy może skończyć studia. Jeśli mieszkasz we względnie dużym mieście i masz nieco rozumu, to dostaniesz się na jakiś kierunek, skończysz go i dostaniesz dyplom. Jeśli jesteś z małej miejscowości, czy wsi, to również jest szereg opcji (zakładając, że również masz nieco rozumu) studiowania - można ubiegać się o akademik, stypendia itp. Z definicji dostęp do nauki jest równy i każdy rozgarnięty człowiek może z tego dostępu skorzystać. Co to oznacza? Co roku mury uczelni opuszcza kilka tysięcy magistrów, różnych specjalności. Wśród nich tylko garstka to ludzie, którzy podczas studiów autentycznie przyswoili sobie wiedzę i umiejętności potrzebne w samodzielnej karierze zawodowej. Reszta to ludzie, którzy zrobili "papier". Jak kurs maszynopisania czy szydełkowania, tylko 5-letni gwarantujący magiczne "wykształcenie wyższe". Nie będę się rozwodził nad tym, ile prac magisterskich powstało w systemie "kopiuj-wklej-bibliografia-wyjustuj", ile egzaminów i zaliczeń to farsy, ilu magistrów nie pamięta nawet nazw przedmiotów z 1 roku i ilu z nich bezskutecznie poszukuje pracy. Niewydolny system szkolnictwa, oparty na fasadzie zbudowanej z rosnącej liczby dyplomów ukończenia uczelni wyższej, produkuje "wykształconych" bałwanów, ludzi mogących pochwalić się papierkiem, za którym nie stoi nic. zero. pustka. O ile ze szkół średnich wynieśliśmy górę kompletnie nieprzydatnych w życiu informacji (którymi faktycznie możemy się pochwalić w nieokrzesanym, zagranicznym towarzystwie), o tyle ze studiów z reguły wynosimy niewiele, a i tak niewiele z tym "niewiele" na rynku pracy zdziałamy. Mamy więc obraz wykształconego Polaka - magister z głową pełną bezużytecznych faktów, może kilka dat połączonych z wydarzeniami, może jakieś lokalizacje, może język, może wszystko, a może tak naprawdę nic.

Jak na tym tle wypada nasz zacofany Amerykanin? Otóż pan Amerykanin wcale nie ma "bezpłatnego i równego" dostępu do studiów. Więcej - dostęp ten jest dla przeciętnego Jankesa dość utrudniony. Studia są płatne (od 3 do 50 tys. $ za rok), są więc trzy opcje dostania się na nie: masz bogatych rodziców, którzy studia ci opłacą; uprawiasz sport i jesteś w tym dobry; świetnie się uczysz. W dwóch ostatnich przypadkach uczelnia może zaproponować ci stypendium - sportowe lub naukowe. System ten nie jest jednak snobistycznym wymysłem bogatych, którzy nie chcą by biedota się uczyła, bo kto będzie pracował fizycznie. No może trochę jest :) ale ja mam nieco inny punkt widzenia. Ten system, to zwyczajna, darwinowska selekcja naturalna. "Jak to naturalna?" - oburzy się ktoś - "Przecież to zwykła segregacja ze względu na zawartość portfela..." Otóż nie do końca. Faktycznie, szkolnictwo wyższe w USA faworyzuje bogatych studentów. Ich rodzice są często byłymi absolwentami danych uczelni, czasem bywają też hojnymi sponsorami. W Stanach jednak bogactwo nie jest jednak powodem do wstydu, "młodzi" częstokroć wchodzą po studiach w biznesy rodzinne po jakimś czasie je przejmując, a studia na renomowanej uczelni pomagają w odnalezieniu się w biznesie krótko po wręczeniu dyplomu. U nas też zamożni wysyłają swoje pociechy za granicę, żeby tam nabrały umiejętności i wróciły już na głęboką wodę. Nic dziwnego.

Ciekawie robi się jednak w przypadku braku funduszy na naukę - a ten problem dotyka prawie 70% studentów. Tu właśnie pojawia się selekcja, dobór. Studia są oczywiście płatne, ale kandydaci o wyjątkowych wynikach w nauce czy sporcie mogą liczyć na stypendium. Uczelnie chętnie przyznają takie granty, bo jest to świetny sposób na wciągnięcie w swoje mury intelektualnej lub sportowej elity. Tu rozdzielę trochę te dwie drogi, bo nie są jednak takie same. Sportowcy na uczelniach to specyficzny gatunek. Z reguły mają najsłabszą średnią (obowiązuje ich minimum), a wykładowcy patrzą na nich łaskawszym okiem. Nie bez powodu - jeśli któryś z nich dostanie się do zawodowej ligi sportowej i będzie odnosił w niej sukcesy, to wpłynie to pozytywnie na wizerunek uczelni z której się wywodzi. Nie bez powodu takie uniwersytety jak Arizona State, Kansas czy Duke są uznawane za "wylęgarnie" gwiazd NBA. Uczelnie prześcigają się w propozycjach dla obiecujących licealistów, a ci w nagrodę reprezentują swoje barwy w najbardziej rozwiniętym systemie rozgrywek akademickich na świecie. W końcu kto powiedział, że studia to ma być nauka z książek. Nauka zagrywek i szlifowanie swoich umiejętności sportowych to też swego rodzaju nauka - a ta stoi w amerykańskich uczelniach na najwyższym poziomie.

Podobnie sprawa ma się ze stypendiami naukowymi, z tym, że tutaj promuje się przymioty umysłu ponad sprawność fizyczną. Najlepsi uczniowie szkół średnich mogą ubiegać się o stypendia w najlepszych uczelniach kraju z uniwersytetem Harvarda czy Yale na czele. Umowa jest prosta - ty jesteś zdolny, uczysz się pilnie, a my płacimy za ciebie czesne i dajemy do dyspozycji najnowocześniejszy sprzęt akademicki na świecie. Tym sposobem, sposobem naturalnej selekcji (w końcu słabsze w tym wyścigu odpadają), na uczelniach amerykańskich studiuje elita. Czy sportowa, czy naukowa czy finansowa, wszystko jedno - elita. "Wykształcenie wyższe" nie jest dla każdego i wbrew pozorom, nie jest tylko dla zamożnych. Jest dla najlepszych, dla tych, którzy na to zasługują, dla tych, którzy się wyróżniają, są w czymś najlepsi. Oczywiście system nie jest idealny, nie wszędzie szkoli się światowa elita, jednak ci, którzy studiują są już w jakiś sposób ustawieni. Albo mają zamożnych rodziców (i wtedy faktycznie mogą się, kolokwialnie mówiąc, opierdalać), albo są w systemie stypendialnym - ci z reguły skupiają się na nauce, z obawy przed utratą świadczeń. Dlatego właśnie USA przodują w ilości zgłaszanych rocznie patentów, a Uniwersytet Kalifornijski zatrudnia najwięcej noblistów na świecie. Elitarne umysły + bogato wyposażone ośrodki akademickie = przepis na naukowy sukces.

A co z resztą? Z tymi, którzy albo nie mieli pieniędzy, albo byli słabsi w wyścigu o stypendium? Ci "oni" świetnie sobie radzą w "wykształceniem średnim". Nie chcę wyjść na piewcę zgniłego imperialistycznego kapitalizmu, ale wielu Amerykanów po prostu nie ma "parcia" na wykształcenie. Pogodzili się z systemem selekcji, co więcej - świetnie się w nim znaleźli. Mechanicy, budowlańcy, piekarze, kucharze, kierowcy, a nawet personel sprzątający - to wszystko zawody, które pozwalają normalnie żyć, płacić rachunki, mieć na kino, piwko, pizze, ale też na pieluchę dla dziecka czy jedzenie dla psa. To uproszczony obraz, ale ludzie "niewykształceni" w Stanach, to nie są ludzie odliczający do pierwszego i ledwo wiążący koniec z końcem, to często zaradni biznesmeni, właściciele małych przedsiębiorstw, wykwalifikowani pracownicy, rzemieślnicy czy pracownicy sektora usługowego. "Średnio-wykształceni" udowadniają zresztą, że można się dorobić i bez dyplomu - wystarczy być dobrym w swoim fachu, a pieniądze i rozpoznawalność przyjdzie sama (co pokazuje pierwszy lepszy z brzegu przykład programu "Pimp My Ride" i nagłej popularności mechaników z Los Angeles).

A że nie wiedzą gdzie leży Polska... hmmm - a na cholerę im to. Oni nie czują się gorsi z powodu braku tej wiedzy, to tylko my, z naszym niezrozumiałym "kultem dyplomu", czujemy się pominięci, nieważni, olani, przecież my jesteśmy ważni, wykształceni... Wkurwia nas to, że oni nic o nas nie wiedzą i są zadowoleni ze swojego prostego życia, a my wiemy o nich praktycznie wszystko i w swoich skomplikowanych małych żywotach gówno, za przeproszeniem, z tego mamy.

P.S. Jak już pisałem w trakcie notki, jest w niej sporo uproszczeń, skrótów myślowych i pewnie nadużyć. Generalny przekaz jest jednak w miarę jasny, więc proszę o rozgrzeszenie mnie z tych nadużyć :)

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Bezcenne

Spotkać

pod

w poniedziałkowe wczesne popołudnie:


PRICELESS!

p.s. Wszystkim, którzy poprawnie odpowiedzieli na zagadkę z poprzedniej notki - uśmiech owczy od ucha do ucha dedykuje - na dobry początek nowego tygodnia:

następna notka będzie pisana, obiecuję.

Zagadka

kim jest ten pan?
czemu ten pan ma na twarzy takie przybranie?
gdzie się ten pan w tym przybraniu pokaże i z jakiej okazji?
wiesz?

piątek, 19 czerwca 2009

Hardkor 44


Tomek Bagiński, znany na Świecie i w Polsce (bo to nie zawsze idzie w parze) artysta-samouk, twórca tak znanych animacji jak nominowana do Oskara "Katedra", czy wielokrotnie nagradzana "Sztuka Spadania", wyjawił w niedawnym wywiadzie, że nosi się z zamiarem stworzenia filmu animowanego, odnoszącego się w luźny sposób do Powstania Warszawskiego. Projekt ów otrzymał błogosławieństwo Muzeum Powstania w Warszawie, gdzie 15 lipca Tomasz Bagiński zaprezentuje oficjalnie ramy swojego projektu. Gdzieniegdzie pojawiają się głosy, że "Hardkor 44" ma być polską, animowaną wersją najsłynniejszej ostatnimi czasy wariacji na temat historyczny - komiksu pt. "300" Franka Millera. Bagiński może nam gwarantować odpowiednie porównanie - podobna odwaga w podejściu do faktów historycznych, podobne nagięcia rzeczywistości, podobny stosunek do artystycznej interpretacji. "Ma to być efektowne kino rozgrywające się w tamtych czasach i opierające się bardziej na micie Powstania Warszawskiego niż na jego faktach." - mówi w wywiadzie dla Stopklatki i można mu wierzyć, że efektowności w ostatecznej wersji Hardkoru nie zabraknie.

Pytanie tylko, czy polski widz jest na to gotowy. Czy przeciętny Lach, który myśli, że wygraliśmy Powstanie Warszawskie, a widok człowieka w stroju Wehrmachtu przynosi 7 lat nieszczęścia, będzie chciał obejrzeć cyberpunkową animację, w której Warszawa '44 łączy się ze światem Warhammer 40000? Czy nie obudzą się hordy obrońców czci i godności poległych, tak jak w przypadku filmu "Westerplatte", pokazującego "ludzkie" oblicze mjra Sucharskiego? Czy potraktowanie wojennej Warszawy, jako poligonu doświadczalnego dla wyobraźni animatora nie zostanie odebrane, niczym chuj w krzyżu czy meteoryt na papieżu, jako obraza uczuć? Czy po kinach nie będzie latała ekipa Olbrychskiego, tnąca szabelką operatorów? Ciach, ciach. Tak bardzo chcę doczekać ewentualnych emocji związanych z filmem, że aż chciałbym sam pomóc Tomkowi w jego tworzeniu. Powstanie Warszawskie, perełka w koronie naszej pamięci narodowej, przemielona w głowie Bagińskiego z wizjami science-fiction. Nazistowski piechur ze szkicu, mogący równie dobrze być człowiekiem jak i robotem, to dla mnie gwarancja rozrywki najwyższych lotów. Trzymam kciuki :)

środa, 17 czerwca 2009

Boogie Brain Festival 2009

Dokładnie miesiąc został do rozpoczęcia drugiej edycji międzynarodowego festiwalu muzycznego "Boogie Brain". Dzisiaj jednak nie będzie podejścia od strony muzycznej. W końcu czasu na zapoznanie się z wykonawcami było od momentu ich ogłoszenia aż nadto, dlatego kto poznał i polubił ten wie, że warto. Resztę zaś warto przekonać do poznania tego festiwalowego "warto" - właśnie do nich jest skierowana dzisiejsza notka - do słuchaczy muzyki, którzy nie chcą iść na festiwal. Czemu? Po co namawiać ludzi, którzy na codzień słuchają tylko mamy i pierwszej lepszej rozgłośni radiowej, albo po prostu im się nie chce, że warto? Pozwolę sobie posłużyć się sportową przenośnią. Parę postów w dół prezentowałem propozycje dla logotypów na najbliższą olimpiadę w Londynie. Igrzyska Olimpijskie to taka przedziwna impreza, w trakcie której prawie cały świat ogląda zmagania najlepszych zawodników w przeróżnych dyscyplinach sportowych. Oglądanie mistrzostw świata w każdej z dyscyplin olimpijskich zajęłoby przeciętnemu widzowi pewnie cały rok śledzenia kilku kanałów symultanicznie, a tak, podczas igrzysk ma wszystko na talerzu, ułożone jedno obok drugiego, najlepsi zawodnicy w swoich kategoriach w walce o medale. Gdzie tu analogia do Boogie Brain? Najpierw wyjaśnię skąd określenie "przedziwna impreza" w stosunku do Olimpiady. Igrzyska sprawiają, że raz na 4 lata (jeśli dodamy zimową edycję, to raz na 2 lata) oglądamy (mówiąc "my" mam na myśli "osoby lubiące sport") w TV dyscypliny sportu, którymi się kompletnie nie interesujemy, których wyników nie śledzimy na bieżąco, a także te, których za chuja nie rozumiemy. Niemniej jednak siedzimy przed odbiornikiem sprawdzając wyniki eliminacji we Wszechstronnym Konkursie Konia Wierzchowego, klaszczemy głośno przy spalonym Pchnięciu Kulą, czy z udawanym profesjonalizmem mówimy, gdzie Rosjanka nieczysto wylądowała podwójnego Axla. Nie znamy się, nie interesujemy się, nie rozumiemy, ale oglądamy. Czemu? Psychologowie mają pewnie tysiące mądrych teorii, ja mam jedną - oglądamy, bo chcemy uczestniczyć w czymś niezwykłym. Czym innym jest bowiem oglądanie przy pracy mistrzów? Ze sportem jest tak - jeśli reguły jakiejś dyscypliny są proste, a rozgrywka jest dynamiczna i emocjonująca, to znajdzie ona rzesze fanów na całym świecie. Z muzyką zaś... bardzo podobnie - proste, nieskomplikowane muzycznie utwory, łatwo wpadające w ucho teksty bazujące na emocjach, do tego dynamiczny rytm i mamy przepis na popowy sukces. Są jednak dyscypliny sportu, krótko mówiąc, niszowe. Reguły są skomplikowane, pełne niuansów i wyjątków. Od graczy wymaga się raczej myślenia nad strategią i mozolnego poprawiania wyniku, niż gry z fajerwerkami dla gawiedzi. To samo z muzyką - ta "niszowa" jest bardziej skomplikowana, wysublimowana, wymaga od słuchacza jakiejś formy obycia, umiejętności odkrywania nawiązań, drugich "denek" i innych zabiegów artystycznych. O ile jednak z dyscyplinami popularnymi mamy kontakt przez okrągły rok, złote ligi, ligi mistrzów, ligi światowe, euroligi, ligi nba czy wielkie szlemy lub puchary świata - najpopularniejsze dyscypliny mają kanały, którymi docierają do każdego kibica sportowego, który nawet nieobeznany z dokładnymi regułami jest w stanie przypisać określonej dyscyplinie takie pojęcia jak: rzut za trzy, spalony, 110 z przeszkodami, as serwisowy, libero, dyfuzor. Reszta dyscyplin będących poza "oficjalnym" obiegiem musi czekać na swoje 5 minut podczas Igrzysk. Wtedy właśnie oglądalność tych "innych" sportów rośnie, bo kibice sportowi z ciekawości popatrzą na mistrzów w swoim fachu - jeśli już zaczynać przygodę z nową dyscypliną, to najlepiej na samym początku obcować z mistrzami w jej zakresie. Stąd już prosta analogia do muzyki i festiwalu samego w sobie. Przez cały rok słuchacie muzyki popularnej - chcąc, czy nie chcąc obcujecie z nią w radio, telewizji czy internecie. Obija się wam o uszy, czasem wzburza wnętrzności, a innym razem rozkosznie przy niej pląsacie. Są jednak gatunki, których w mainstreamowych mediach nie uświadczycie, a jeśli już to jakichś złagodzonych hybrydach. Jak się z nimi zapoznać? W tym momencie zakładam, że zwracam się do ludzi, którzy nie znają nikogo ze składu Boogie Brain, ale nie mają na oczach klapek i chętnie sprawdzają "inne" dzwięki. Zapoznać się z nimi można na przeróżnego rodzaju festiwalach, przyjmujących co roku rolę sportowych igrzysk. Pojedyncze koncerty mają to do siebie, że uczęszczają na nie z reguły fani jednego brzmienia. Festiwale, mimo dość luźnego "tematyzowania" są jednak bardziej zróżnicowane i otwarte na szersze skepktrum gości. Na kilku arenach mamy do dyspozyji mistrzów w swoich dyscyplinach muzycznych, od nas tylko zależy jaki kanał włączymy i którym zawodnikom i drużynom warto się przyglądać. Teraz jednak przychodzi czas wyboru. Część pojedzie na Open'era, część była pewnie na Selektorze, część planuje Audioriver czy Orange Warsaw. Czemu akurat Boogie, a nie te powyższe są tematem dzisiejszej notki? Boogie z racji miejsca mojego zamieszkania, a także chęci słownego chociaż wsparcia lokalnej inicjatywy, którą uważam za bardzo wartościową i rozwojową. Nie ma żadnych przeciwwskazań ku temu, aby i pozostałe festiwale były częścią tego tematu. Wszędzie tam zagrają bowiem wykonawcy, którzy w swoim fachu są mistrzami. Którzy powinni nosić na szyjach medale w swoich kategoriach, bo konkurencję mają daleko za plecami. Na każdym z tych festiwali fani muzyki znajdą coś dla siebie, a dodatkowo NA PEWNO odkryją coś nowego, co im się spodoba. Jak podczas oglądania Igrzysk przy okazji oglądania skoków narciarskich zajarasz się curlingiem, tak może podczas festiwalu jedno znane ci nazwisko otworzy drogę do innych muzycznych odkryć. Tak się bowiem składa, że line-upy tegorocznych festiwali to prawdziwa śmietanka każdego praktycznie gatunku muzycznego. Powtórzę się więc - jeśli zaczynać swoją przygodę z czymś nieznanym, to najlepiej zacząć od mistrzów w swoim fachu. Wszystkim z szerokimi horyzontami polecam - im więcej nieznajomych nazw na plakacie, tym większa szansa na świeże odkrycie. A jeśli nie lubisz kotów w workach, to przecież zawsze możesz sprawdzić w internetach, guglach, jutubach czy innych wrzutach. Sieć jest tego pełna.
Pozdrawiam!

[Ze szczególnym uwzględnieniem tego,
że warto wpaść na Boogie Brain
(17-18.07.2009) do Szczecina.]

czwartek, 11 czerwca 2009

O piractwie słów kilkanaście

Arrrrrr...
co to za okrzyki zapytacie pewnie, do tego w dzień Boskiego Ciała (święto modelek Victoria's Secret? tak, chciałbyś). Otóż wydane paszczą "Arrrrrr" to znany od wieków odgłos tzw. piratów. Nikt do końca nie wie co wspomniane "Arrrrrr" miało znaczyć, chodzą plotki, że w zależności od liczby "r" po "A" okrzyk ten przyjmował przeróżne znaczenia (np. 5r znaczyło "więcej rumu", 3r - "spalimy wasz statek, zgwałcimy żony, a was sprzedamy na plantacje bawełny" a 1r... cóż, jedno "r" to słowo tak plugawe i wulgarne, że nawet ja - miłośnik przekleństw wszelkiej maści wstydzę się je tu przytoczyć). Moje "Arrrrrr" ma jednak tych "erek" aż sześć i jest okrzykiem raczej łagodnym, powiem więcej - okrzykiem zadowolenia i radości. Z czego? Otóż w wyborach do Europejskiego Parlamentu w Szwecji (kraju pięknych blondynek, wódki i czarnoskórych, rdzennych członków reprezentacji w piłce nożnej... nie, nie, to nie Polska, mimo, że brzmi podobnie) jeden, a może i dwa mandaty uzyskała Piratpartiet, czyli po naszemu Partia Piratów. Arrrrrr... Myliłby się jednak laik, wyobrażający sobie teraz szwedzkich deputowanych z opaską na oku, którzy w towarzystwie papugi kuśtykają na drewnianej nodze do Strasburga, aby ogołocić ze skarbów tubylców. Szwedzcy piraci pod wodzą Ricka Falkvinge to ugrupowanie walczące o reformę prawa autorskiego, a w szczególności o zniesienie kar za tzw. "dzielenie się plikami objętymi prawem autorskim". Dzielenie się za pomocą sieci, rzecz jasna. Zainteresowanie tematem w Szwecji wzrosło zaraz po wyroku sądu, nakazującym właścicielom największego portalu torrentowego na świecie, nazwanego nieprzypadkowo "The Pirate Bay", zapłacenie milionowych odszkodowań z powodu "ułatwiania wymiany plików chronionych prawem autorskim" - czyli utrzymywania serwisu, za pomocą którego internauci mogli wymieniać się takowymi plikami. Dodatkowo założyciele "Zatoki Piratów" dostali po roku więzienia za swoje winy. Wyrok oburzył internautów na tyle, że założona w trzy lata temu roku Partia Piratów (niezwiązana z serwisem), która w 2006 zdobyła niesamowite 0,63% głosów, nagle stała się liczącą siłą polityczną z ponad 7-procentowym poparciem. Zdaję sobie sprawę z tego, że dwa mandaty to nie jest liczba porażająca, ale sam fakt sukcesu ugrupowania, nie będącego populistycznym "anty-wszystkim", żerującym na emocjach i roszczeniach wykluczonej grupy społecznej daje do myślenia. Rzadko bowiem zdarza się sytuacja, gdzie partia, odnosząca się raczej do ludzi młodych, skupionych w sieci, amatorów nowych technologii i alternatywnych rozwiązań na poziomie internetu, odnosi sukces w środowisku, gdzie dominują raczej tematy "realu" - poglądy ekonomiczne, ułatwienia dla przedsiębiorców, walka z bezrobociem, recepty na kryzys, problem nielegalnych imigrantów, reforma prawa karnego, stosunek do kościoła itp. W polityce zdominowanej przez takie tematy, 7% poparcia dla Partii Piratów to sukces duży i warty odnotowania.
Piszę o tym nie bez powodu. Sam umieszczam na tym blogu linki, prowadzące do serwisów, z których można "ukraść" pliki chronione prawem autorskim. Napisałem "ukraść" w cudzysłowiu, bo z tradycyjnym pojęciem kradzieży nie ma to zbyt wiele wspólnego - co wyjaśni może poniższy diagram:
Złodziej, w klasycznym rozumieniu tego słowa, zabiera właścicielowi jego własność, nie pozostawiając nic. Czasem jeśli jest typem romantyka zostawi w miejscu kasetki z biżuterią różę, albo karteczkę z podpisem "tu byłem" - jako znak rozpoznawczy. Najczęściej jednak bezpardonowo pozbawia biedną ofiarę jej kosztowności, po czym rozpływa się we mgle albo najbliższej melinie pasera. Pirat internetowy natomiast nie zabiera "kradzionych" plików na zawsze, ale robi ich kopie, które potem rozprowadza po internecie, z reguły nie nastawiając się na żaden zysk (napisałem "z reguły", bo jednak istnieją serwisy oferujące pirackie pliki, do których dostęp jest płatny - na stos z nimi, na stos). O co więc się rozchodzi przeciwnikom piractwa, którzy nie tracą nic w sposób namacalny? Słowo klucz to "potencjalne zyski". Pirat, tworząc kopię oryginału i udostępniając ją rzeszom innych piratów, pozbawia twórcę "potencjalnych zysków", czyli kasy, która wpłynęłaby na jego konto, gdyby pan pirat kupił jego wytwór w sklepie. Niby wszystko jasne, klarowne i jednoznaczne, prawda? Otóż nie prawda. Powyższe twierdzenie wynika z założenia, że człowiek ściągający nielegalny plik kupiłby go w sklepie, gdyby nie miał możliwości podwędzenia go w sieci. Straty "potencjalnych zysków" są obliczane na podstawie ilości ściągniętych materiałów, tak jakby każdy internauta miał stał przed wyborem "kupić czy ukraść z sieci". Wiemy dobrze i ja i Wy, że wybór nie jest taki prosty. Często stoimy przed zupełnie innym wyborem - "ściągnąć, lub nigdy nie poznać". Większości płyt w naszym kraju kupić się nie da, a jeśli już to "zagraniczna muzyka w polskiej cenie" oferuje żałosną wkładkę do płyty, nie dającą się nawet nazwać okładką. Kolejny czynnik zaporowy to cena. Kupno nowego albumu (jeśli już wyjdzie w naszym kraju coś wartego uwagi) to nierzadko wydatek 60-70zł (w internetowych sklepach z zagranicy, gdzie oferta jest bogatsza +koszty przesyłki). Przeciętny fan muzyki, mógłby sobie pozwolić na zakup jednej, może dwóch, trzech płyt w ciągu miesiąca. tym sposobem "fan", idący za przykładem Hirka "kupuję tylko oryginały bo szanuję pracę artystów i mam na to hajs" Wrony, może zapoznać się z repertuarem kilku wykonawców. W jaki sposób człowiek zarabiający niewielkie pieniądze, ale żyjący muzyką, której w Polsce nie wydają, a jeśli już to w zaporowych cenach, ma się zaznajomić przynajmniej z czołowymi wykonawcami danego nurtu? Tego już obrońcy praw autorskich nie wyjaśniają. Siedzi więc sobie taki muminek w domostwie, słucha non stop kilku albumów, na które go stać i nie ma pojęcia czemu jego znajomi przerzucają się co chwila jakimiś nowymi nazwami, projektami, tytułami płyt, remiksów czy kolaboracji. Nie korzysta z youtube, bo tam prawa autorskie łamane są nagminnie, nie słucha radia, bo leci sieczka której nie znosi, ale też nie rozwija się muzycznie, bo go na to zwyczajnie nie stać. Teraz rodzi się pytanie. Kto na tym najwięcej traci? Wytwórnia nie straciła "potencjalnych zysków", wykonawca nie został "okradziony" ze swojej twórczości, a słuchacz nie złamał prawa - niby wszyscy są zadowoleni. Przychodzi jednak moment kiedy wspomniany wykonawca rusza w trasę koncertową. Nie jest tajemnicą, że to właśnie na koncertach czy imprezach, muzycy zarabiają największe pieniądze. Tymczasem nasz muminek nie idzie na koncert, bo zwyczajnie nie ma pojęcia kim ów artysta jest - piszę tu o wykonawcach, których nie uświadczymy na Vivie, czy w Esce. Może i zdobyłby kasę, bo to reprezentant jego ulubionego nurtu, ale nie udało mu się zapoznać z jego twórczością - zwyczajnie nie miał pieniędzy i/lub możliwości żeby to zrobić. Artysta przyjeżdża i zamiast pełnego klubu/stadionu/sali, widzi pustki. Nie dlatego, że jest słabym popeliniarzem i nikt go nie chce słuchać. Po prostu nikt o nim nie wie, bo nie lansują go komercyjne rozgłośnie, a "legalne" dotarcie do jego twórczości w miejscu do którego przyjechał graniczy z cudem. Pada więc to samo pytanie - kto traci? Odpowiedź jest chyba nazbyt oczywista.
Cały problem piractwa internetowego opiera się na kulawym pojęciu "okradania" twórców. Statystyki są jednak nieubłagane - wykonawcy zarabiają na trasach koncertowych wielokrotności swoich zysków ze sprzedaży płyt. Większość "trzepią" koncerny i wytwórnie, ktorym kontrakty gwarantują lwią część zysków, a nierzadko wpływ na "artystyczną" wartość wydawanych albumów. Sami artyści nie tracą na piractwie internetowym nic, powiem więcej - zyskują fanów, którzy po zapoznaniu się z ich twórczością na mp3, chętnie pójdą na koncert, żeby posłuchać swoich ulubieńców na żywo. Tam im zapłacą, bo będą wiedzieli komu i za co. Jeśli zaś twórczość danego wykonawcy przypadnie im bardzo do gustu, z pewnością kupią oryginał, chociażby po to, żeby postawić na półeczce jako gadżet, bo na empetrzyplejerze słuchać się płyty CD nie da. Prawda jest taka, że piraci fonograficzni to częściej słuchacze ambitnej i pozamainstreamowej muzyki niż ci, którzy od wielkiego dzwonu kupią w sklepie album i katują go na wieży. Ściągamy za darmo muzykę z internetu, ściągamy jej giga-tony, ale dzięki temu wiemy, czemu warto pojechać na Audioriver, być na Boogie Brain, czy skoczyć na imprezę High Contrasta. My nie okradamy artystów - ale pomagamy sobie nawzajem ich poznać i polubić, żeby potem odpłacić im żywą gotówką w trakcie spotkania na żywo. Zainteresowanych tematem zapraszam do komentowania.

Czym byłaby notka o piractwie bez piractwa :) Dzisiaj w moim kąciku pierwszy album gościa, o którym mówi już cała klubowa Europa. Calvin Harris, szkot z krwi i podobno również kości, to młody, bo zaledwie 25-letni producent, który zdążył już zatrząść rynkiem muzycznym nie tylko w Wielkiej Brytanii (ehh, mój sentyment), ale i na kontynencie. Chłopak zaczął dośc skromnie, wydając singiel pod pseudonimem Stouffer, dopiero jednak magia portalu MySpace pozwoliła mu rozwinąć skrzydła. Został tam zauważony przez pracowników EMI/Sony, z którymi podpisał kontrakt w 2006 roku. Rok później wydał swój debiutancki krążek, zatytułowany buńczucznie "I Created Disco". Kiedy 22-letni szczyl mówi, że stworzył Disco, to potencjalny słuchacz powinien pokręcić z niedowierzaniem głową i powiedzieć niczym Jarek do Zbyszka Zio. - "młody, do szeregu". Tymczasem słuchacze, krytycy, ale i inni artyści zakochali się w twórczości Calvina od pierwszego przesłuchania. "I Created Disco" to nic innego jak podrasowany elektronicznie powrót do tej genialnej prostoty lat dawno przeminiętych. Calvin śpiewa, Calvin produkuje, Calvin wprowadza na parkiety ducha imprezowych lat 70tych i 80tych. Nie jest to jednak kalka Earth, Wind & Fire, czy Kool & The Gang - Harris robi disco współczesne, przyprawione brzmieniem XXI wieku. Takie numery jak "Merrymaking at My Place", czy genialne imprezowe "The Girls" i "Colours", już na pierwszy rzut ucha pokazują skąd Calvin czerpał inspirację. Tytuł pierwszego singla "Acceptable in 80s" już tylko to potwierdza. Świeże, mimo, że mocno inspirowane przejrzałym wydawałoby się gatunkiem muzycznym, 14 kawałków mających potencjał do rozpie.... zniszczenia każdych głośników - klubowych, domowych czy samochodowych. Warte sprawdzenia tym bardziej, że Calvin Harris odwiedzi nas już we wrześniu w ramach Orange Warsaw Festival, promując swój nowy album - "Ready For The Weekend", z którego pochodzi rozgrzewający parkiety Europy singiel "Not Alone".
Człowiek, który na nowo stworzył Disco - Calvin Harris:

P.S. Jeśli zainteresuje Was twórczość tego chłopaka, to dodam tylko, że w sieci można znaleźć sporą ilość jego remiksów czy kolaboracji, z takimi wykonawcami jak Dizzee Rascal, Kylie Minogue, Mitchell Brothers, Sophie Ellis Bextor, CSS, The Ting Tings, Primal Scream, Groove Armada, Katy Perry, All Saints. Need to say more? :)

poniedziałek, 8 czerwca 2009

wyspiarskie brzmienia / 2000black

dzisiaj przylansuję się trochę w fejmie mojej bejbe i bez hejtowania przypropsuje pewien krążek.
nic nie rozumiecie? ok przetłumaczę Wam z polskiego na nasze - dzisiaj postaram się skorzystać z popularności bloga mojej dziewczyny i w tym świetle sam zabiorę się za recenzję płyty, którą bez niepotrzebnej krytyki Wam polecę.
bez zbędnego pierdolenia, do dzieła.

kiedy w roku... poprzedzającym obecny o kilka innych 'roków' usłyszałem na domówce u niejakiego Foczka numer "turn the page" autorstwa the streets, zacząłem grzebać w pokładach muzyki rodem z Albionu. charakterystyczny londyński akcent mike'a skinnera w połączeniu z fascynacją dwoma dziełami sztuki guy'a ritchie ("przekręt" i "porachunki") sprawił, że w owczej głowie narodziła się dziwna chęć zgłębienia szeroko pojetej kultury brytyjskiej. O ile Big Ben, Houses of Parliament, Tower Bridge, czy pozalondyńskie gadżety kulturalne w klimacie Stonehenge i innych druidowych wynalazków jarały mnie za dzieciaka (bo byłem niestrudzonym badaczem tajemnic, wyzierających z każdej kolejnej kartki książki popularnonaukowej), o tyle dorastając postanowiłem odkryć Wyspy z zupełnie innej strony, tej muzycznej, klubowej, elektronicznej i hulaszczej "by all means". Nie żebym nie znał przedstawicieli brytyjskiej muzyki - jako szczyl nastoletni zasłuchiwałem się w dokonaniach Chemical Brothers, Future Sound of London, a pierwsze dwie płyty The Prodigy wywarły na mnie gigantyczne muzyczne wrażenie (i do dziś uważam, że zespół skończył się wraz z ostatnim taktem na krążku "music for the jilted generation"). Była to jednak kropelka w morzu, czy raczej promil w butli mocnego muzycznego koktajlu jakim okazał się być brytyjski rynek muzyczny. Milczeniem pominę popularnych wykonawców w klimatach Take That, czy Boyzone, ale nie opowiem również o Eltonie czy Pet Shop Boys. Notka nie wspomni również słowem o takich rewolucjonistach sceny muzycznej jak The Rolling Stones, The Beatles, Queen czy Sex Pistols. To tylko kilka przykładów na to, jaki wpływ na muzykę rozrywkową od zawsze mieli wyspiarze. Mówiąc od zawsze mam na myśli czasy powojenne, proszę nie rozliczać mnie ze znajomości angielskich kompozytorów ery baroku. Anglia, że tak potocznie napiszę, to jednak nie tylko potęga muzyki gitarowej (vide line-up Open'era 2009), to także (a dla mnie przede wszystkim) absolutna potęga w dziedzinie muzyki elektronicznej. Można sie przyczepić do tego stwierdzenia i powiedzieć, że Niemcy czy Francuzi to również giganty w tym zakresie, niemniej jednak Brytyjczycy odcisnęli swoje piętno na muzyce rozrywkowej tak mocno, że nie sposób ustawić ich w jednym rzędzie z resztą kontynentu. Kontynentu...? Tak, tak, tu właśnie w moim skromnym mniemaniu tkwi sekret sukcesu muzyki z Wysp. Ich mieszkańcy od zawsze czuli, że nie są do końca Europejczykami, zawsze dzieliło ich od nas coś więcej niż tylko kanał (który sami nazywają "English Channel", a nie jak normalni ludzie "La Manche" :D), doktryna tzw. "splendid isolation" była przez dłuższy czas obowiązującym kursem polityki zagranicznej, a i dzisiaj widać jak na dłoni, że integrować się z kontynentalnymi nie chcą - jeżdżą po lewej stronie, mierzą w calach, płacą w funtach i dobrze im z tym niesamowicie. Co z tego wynika na polu muzycznym? Ano to, że zamiast podłapywać obowiązujące trendy kontynentalno-inter-oceaniczne, Brytyjczycy po prostu sami te trendy kreują. Takie wynalazki jak drum'n'bass (czy wcześniej jungle), trip-hop, uk garage, 2step, dubstep, grime, czy wreszcie bohater dzisiejszej notki, a właściwie jej ostatniej części, broken beat - to wszystko gatunki, które powstały na Wyspach, tam miały swoich pionierów, tam się rozwijały i stamtąd wyruszyły na podbój głośników całego świata. Wystarczy dodać do tego kilka haseł jak Goldie, Fatboy Slim, Groove Armada, Massive Attack, Artful Dodger, Burial, The Streets, czy Gilles Peterson żeby nawet przeciętnie rozgarnięty słuchacz pokiwał głową z uznaniem, mrucząc pod nosem "no faktycznie, coś w tym jest".

Czemu miał służyć ten pełen truizmów krótki wykład z historii brytyjskiej muzyki elektronicznej? W założeniu miał to być jedynie wstęp do dzisiejszej płyty, jednak ze mna jest tak, że jak zacznę gadać... ci, którzy mnie znają, wiedzą. Reszty już nie zamęczam. Miał być więc brytyjskofilski wstępniak, trochę się przeciągnął, ale sens tych peanów mam nadzieję jest jasny - Brytania Wielka jest i basta. A skoro jest, to wypadałoby zapoznać z nią rzesze moich czytelników :) mieliście już okazję ukraść z internetu (z moją drobną pomocą) płyty takich wykonawców jak High Contrast, Aphrodite, Apollo 440, czy The Streets. Dzisiaj kolejna odsłona, tym razem projekt, który za pomocą jednego krążka, łączy ze sobą muzyków, będących absolutnymi wirtuozami w swoim fachu. 2000Black, bo o nich mowa, to kolektyw, w którego skład wchodzą Dennis "Dego" McFarlane oraz Kaidi "Agent K" Tatham. Kto to są ci oni? Otóż Dego to współzałożyciel i filar legendarnej wręcz formacji 4Hero, której drugą część w postaci Marc Mac'a mogliśmy podziwiać podczas zeszłorocznego Boogie Brain. Agent K natomiast, to członek londyńskiego kolektywu djskiego Bugz In The Attic, skupiającego w swoich szeregach tak utalentowanych muzyków jak chociażby Seiji, Afronaught czy Daz-I-Klute. Znawcy tematu, a także amatorscy słuchacze ze mną włącznie, uważają Bugzów za brytyjski odpowiednik Jazzanovy - i nie sposób się z tym nie zgodzić. Ok, mamy więc dwóch rewelacyjnych producentów, ale czy to od razu powód do szału? Dla wielu tak, ale jeśli mało komuś takiego tandemu, to dorzucę jeszcze filadelfijską wokalistkę Lady Alma, odpowiedzialną za wokal w nieśmiertelnym hicie 4Hero - "Hold It Down" oraz Vanessę Freeman, znaną ze współpracy zarówno z chłopakami z 4Hero, jak i takimi tuzami świata połamanych dźwięków jak Mark de Clive-Lowe, czy Kyoto Jazz Massive. Mało? To może na dokładkę w jednym z kawałków zwrotkę zarapuje Ty, charyzmatyczny londyński raper, autor genialnego albumu "Closer", na którym gościnnie pojawili się De La Soul, Bahamadia, czy Speech z Arrested Development. Jeszcze mało? A może to po prostu muzyka nie dla ciebie? To trzeba było tak od razu, jeszcze nie jest za późno, żeby włączyć Vivę. Za to resztę tych, którzy zamiast pilota od tv postanowili podzierżyć jeszcze chwilę myszkę w dłoniach zapraszam w podróż do świata wysmakowanych, połamanych, dopieszczonych pod każdym względem dźwięków. To jedna z niewielu płyt na których funk, jazz, soul, rap i elektronika mieszają się tak płynnie i bez żadnych zgrzytów. Obowiązkowa pozycja dla fanów brytyjskiego brzmienia, nie mniej obowiązkowa dla amatorów smacznych dań prosto z głośnika. "A Next Set A Rockers". Polecam.
p.s. od jakichś 10 minut nie mogę pozbyć się wrażenia, że do którejś notki dołączyłem już ten album. nie chciało mi się jednak przeszukiwać archiwum, a już na pewno nie chciałem kasować notki, dlatego też jeśli macie już ten krążek z mojego bloga, to dajcie znać, a jeśli nie - smacznego.

piątek, 5 czerwca 2009

sobotnie farmazony na rózne tematy

pod oknami bohaterską śmiercią umierają źdźbła trawy, co skutecznie przerywa moje sny o rozmowie z danem majerle o mojej koszulce i z lebronem jamesem o tym, że będę jego fanem w 2009 (we śnie chłopak wyglądał na 17 lat, nawet nie był dużo wyższy :P). cóż, sny rządzą się swoimi prawami, podobno kiedyś śniłem się niejakiej Joannie a.k.a. Coco, w roli śmiałka atakującego stado ork gołymi zębami. Po cóż to robiłem? Ano, jak wynika z opowieści Joanny, płynęliśmy przez to jezioro na wersalce, a ja powiedziałem, że wolę zginąć w walce z tymi potworami (nieco ubarwiam Asiu :P), niż umrzeć na mokrym materacu. O innych sennomarzennych wygibasach wyobraźni (podobno autystycznej, specjalistka się wypowiedziała) wspominać nie będę. Każdy, kto sny chociaż w części pamięta, wie, że żaden Peter Jackson do spółki z Georgem Lucasem, Stevenem Spielbergiem i Jarosławem Żamojdą lepszego filmu nie skleci. No ale dość już o snach bo to temat-amazonka i pewnie każdy z Was dołożyłby ze dwa tomy swoich własnych opowiadań. Skoro jednak dość od snach, to o czym dzisiaj? Znowu skatowałem bloga długą przerwą, niemniej jednak kilka tematów do podjęcia kołatało mi się po głowie. te poważniejsze (a są takie i to dwa) zostawię na następny raz, dzisiaj natomiast będzie sobotnio, czyli jak mawia młodzież - lajtowo.
Najsampierw sport. nie uciekajcie jeszcze, bo nie o NBA dzisiaj będzie (mimo, że finał się rozpoczął, nie ma w nim moich faworytów, a mimo obecności Gortata w jednej z drużyn, nie potrafię się jakoś na poważnie emocjonować rywalizacją, no nie wiem czemu). Dzisiaj będzie o innej stronie sportu, tego ponoć najważniejszego, bo olimpijskiego. Wiem z jakimi hasłami ta "inna" strona sportu się od razu kojarzy - łapówki, doping, oszustwa, sędziowanie na kalosza, etc. Dziś jednak będzie o tej jeszcze innej, powiedziałbym nawet inniejszej (gdyby takie słowo istniało w języku polskim), promocyjnej stronie sportu olimpijskiego. Najpierw, gwoli ścisłości małe wyjaśnienie - poniższe info sprzedał mi Maciej Kwiatkowski, profesjonalny komentator koszykarski, podpseudonimowy raper nazywany polskim Chali2na, analityk NBA, a prywatnie mój ziom-kolo, stąd dla niego podziękowanie za temat do notki. Wróćmy jednak do meritum.
Niejaki Alan Clarke, członek "International Society of Typographic Designers", podobno jeszcze student UCF, zaproponował na swojej stronie projekty plakatów reklamowych na najbliższe Igrzyska z Londynie.




Nie jestem znawcą branży reklamowej, przyznam bez bicia, że nie zwróciłem uwagi na warsztat, technikę czy ewentualne inspiracje towarzyszące owym projektom, tym bardziej jednak czuję się uprawniony do oceny plakatów. W końcu mają one trafiać do przeciętnego zjadacza billboardów, miłośnika sportów i olimpijskich zmagań. A trafiają niemal idealnie. Proste wzory, nieskomplikowane nawiązania, chciałoby się wręcz powiedzieć, że autor korzystał chyba z oprogramowania Commodore c64. Propozycje są tak proste, że aż genialne, złożone z figur geometrycznych już na pierwszy rzut oka nie pozostawiają wątpliwości co do dyscypliny jaka promują. Wiem, że to tylko projekt, do tego nieoficjalny, ale plakaty Clarke'a zdążyły już nieźle zamieszać w sieci. Trzymam mocno kciuki za tego młodego grafika i wierzę, że decydenci z Londynu wezmą jego pomysły pod rozwagę. Jeśli nie, to czekamy na niego przed Euro 2012 - nam też przydałaby się porcja prostych i chwytliwych posterów promocyjnych.

And now, jak mawiał John Cleese, for something completely z innej beczki. W sieci pojawił się zwiastun nowego filmu z Brucem "Szklana Pułapka" Willisem. Na wstępie zaznaczę, że przestałem już tak nałogowo ćpać trailery, od kiedy kolejne filmy, których zapowiedzi robiły na mnie mega wrażenie, okazywały się tak słabe, że te zapowiedzi wystarczyłyby w zupełności. Moja naiwna wiara, że "może w pełnym metrażu będą jakieś sceny których nie ma w zwiastunie", została brutalnie obita przez kilka słabych produkcji, dlatego i trailerów na moim blogu, jak zauważyli może stali czytelnicy, jest już coraz mniej. Dzisiaj zrobię wyjątek. Film, o którym mowa, to "Surrogates", czyli w wolnym tłumaczeniu "zamienniki" (chociaż polskie tłumaczenie tytułu na pewno miło nas zaskoczy kreatywnością). Rzecz dzieje się (rzecz jasna oczywiście) w przyszłości gdzie... stop. Mała dygresja. Podczas obserwacji rozwoju sieci, portali społecznościowych, komunikatorów, wreszcie gier on-line symulujących życie, nachodzi mnie czasem taka myśl, że najpóźniej za 100, może 200 lat (hej, 200 lat temu jeździliśmy bryczką i zabijaliśmy pchełki złotym młoteczkiem - impossible is nothing) ludzie przestaną w ogóle wychodzić z domów. Nie będą mieli na to ani ochoty, ani ku temu powodu. Praca? Fizyczną przejmą maszyny, umysłową można bez problemu wykonywać za pomocą komputera z internetem już teraz. Zakupy? Kontakt z przyjaciółmi? Podróże? Wydarzenia kulturalne? Już teraz wszystko to można mieć za pomocą sieci, dwa wieki nie posuną tego bynajmniej w tył. Zostaje tylko seks i prokreacja, ale na to nauka odpowie pewnie szybciej, niż nam sie wydaje. Stąd moja mała wizja świata A.D. 2200 z pustymi ulicami, na których od czasu do czasu pojawią się trędowaci "offline'owcy". Stąd też ta dygresja, "Surrogates" bowiem to film bazujący na podobnej wizji przyszłości. Według jego twórców, ludzie za lat trochę, nie będą wychodzić z domów, bo życie będą za nich wiodły ich zastępcze "ja" - perfekcyjnie skonstruowane roboty, podłączone do umysłu właściciela, co za tym idzie, będące jego wiernym odbiciem. Prawdziwe sapiensy ułożą się wygodnie do łóżka, przyodzieją futurystyczny zestaw audio-video i jednym kliknięciem połączą się ze swoimi robotami, przez które wieść będą normalne (lub nie) życie w... "realu", jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało. Film jest oparty na komiksie (co w czasach Watchmenów, Sin City czy 300 brzmi już na szczęście jak zaleta), a fabuła, co oczywiste, skupia się na momencie potężnego kryzysu w tym świetnie działającym utopijnym społeczeństwie przyszłości. Więcej szczegółów i szczególików w zwiastunie, ja naiwnie wierzę, że może wyjść z tego kawałek porządnego, klimatycznego S-F. Nawet mimo fryzury Bruce'a.


jeśli jednak wolicie często przeze mnie prezentowane (w niecyklicznym cyklu "filmy, których nie zobaczysz w kinie") nerdowskie produkcje spod znaku "sci-fi-słaby-komp-scenarzysta-narkoman" a do tego wierzycie w pana boga wszechmogącego, stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych (chociaż nie jest to warunek obligatoryjny), to bez wątpienia przypadnie wam do gustu film "monster ark". czemu? no jak to, proszę pana, proszę pani, przecież to oczywiste, że biblijny-czyli-mityczny Noe zbudował 'narpief' arkę, którą przewoził najgorszego demona świata do miejsca jego wiecznego spoczynku, a dopiero potem ratował wombaty, kuny domowe i ornithorhynchus anatinus przed zgubnym wpływem ulewnego deszczu, który niejaki Jahwe wymyślił podobno żeby utłuć starożydowskich dresiarzy. jeśli więc lubicie promowane tu przeze mnie kino bez klasy, mitologiczne pomieszanie z poplątaniem, efekty z pentium II i grę aktorską z przełomowych odcinków "Santa Barbara", to skorzystajcie z linku poniżej i sprawdźcie czemu motyw "ukrytych-biblijno-chrześci-judaistycznych" tekstów jest tak żywy, mimo artystycznej porażki ekranizacji "Kodu Da Vinci". plus Deebo w głównej roli militarnej. polecam.
i to by było na tyle
Owiec.



p.s. jeśli czytasz to w sobotę to zapamiętaj, jeśli już w niedzielę to rusz dupę sprzed kompa i do lokalu. wyborczego rzecz jasna.
jeśli zaś nie widzisz żadnego sensu w głosowaniu, to chociaż zapewnij sobie tym krzyżykiem prawo do narzekania. warto.