czwartek, 11 czerwca 2009

O piractwie słów kilkanaście

Arrrrrr...
co to za okrzyki zapytacie pewnie, do tego w dzień Boskiego Ciała (święto modelek Victoria's Secret? tak, chciałbyś). Otóż wydane paszczą "Arrrrrr" to znany od wieków odgłos tzw. piratów. Nikt do końca nie wie co wspomniane "Arrrrrr" miało znaczyć, chodzą plotki, że w zależności od liczby "r" po "A" okrzyk ten przyjmował przeróżne znaczenia (np. 5r znaczyło "więcej rumu", 3r - "spalimy wasz statek, zgwałcimy żony, a was sprzedamy na plantacje bawełny" a 1r... cóż, jedno "r" to słowo tak plugawe i wulgarne, że nawet ja - miłośnik przekleństw wszelkiej maści wstydzę się je tu przytoczyć). Moje "Arrrrrr" ma jednak tych "erek" aż sześć i jest okrzykiem raczej łagodnym, powiem więcej - okrzykiem zadowolenia i radości. Z czego? Otóż w wyborach do Europejskiego Parlamentu w Szwecji (kraju pięknych blondynek, wódki i czarnoskórych, rdzennych członków reprezentacji w piłce nożnej... nie, nie, to nie Polska, mimo, że brzmi podobnie) jeden, a może i dwa mandaty uzyskała Piratpartiet, czyli po naszemu Partia Piratów. Arrrrrr... Myliłby się jednak laik, wyobrażający sobie teraz szwedzkich deputowanych z opaską na oku, którzy w towarzystwie papugi kuśtykają na drewnianej nodze do Strasburga, aby ogołocić ze skarbów tubylców. Szwedzcy piraci pod wodzą Ricka Falkvinge to ugrupowanie walczące o reformę prawa autorskiego, a w szczególności o zniesienie kar za tzw. "dzielenie się plikami objętymi prawem autorskim". Dzielenie się za pomocą sieci, rzecz jasna. Zainteresowanie tematem w Szwecji wzrosło zaraz po wyroku sądu, nakazującym właścicielom największego portalu torrentowego na świecie, nazwanego nieprzypadkowo "The Pirate Bay", zapłacenie milionowych odszkodowań z powodu "ułatwiania wymiany plików chronionych prawem autorskim" - czyli utrzymywania serwisu, za pomocą którego internauci mogli wymieniać się takowymi plikami. Dodatkowo założyciele "Zatoki Piratów" dostali po roku więzienia za swoje winy. Wyrok oburzył internautów na tyle, że założona w trzy lata temu roku Partia Piratów (niezwiązana z serwisem), która w 2006 zdobyła niesamowite 0,63% głosów, nagle stała się liczącą siłą polityczną z ponad 7-procentowym poparciem. Zdaję sobie sprawę z tego, że dwa mandaty to nie jest liczba porażająca, ale sam fakt sukcesu ugrupowania, nie będącego populistycznym "anty-wszystkim", żerującym na emocjach i roszczeniach wykluczonej grupy społecznej daje do myślenia. Rzadko bowiem zdarza się sytuacja, gdzie partia, odnosząca się raczej do ludzi młodych, skupionych w sieci, amatorów nowych technologii i alternatywnych rozwiązań na poziomie internetu, odnosi sukces w środowisku, gdzie dominują raczej tematy "realu" - poglądy ekonomiczne, ułatwienia dla przedsiębiorców, walka z bezrobociem, recepty na kryzys, problem nielegalnych imigrantów, reforma prawa karnego, stosunek do kościoła itp. W polityce zdominowanej przez takie tematy, 7% poparcia dla Partii Piratów to sukces duży i warty odnotowania.
Piszę o tym nie bez powodu. Sam umieszczam na tym blogu linki, prowadzące do serwisów, z których można "ukraść" pliki chronione prawem autorskim. Napisałem "ukraść" w cudzysłowiu, bo z tradycyjnym pojęciem kradzieży nie ma to zbyt wiele wspólnego - co wyjaśni może poniższy diagram:
Złodziej, w klasycznym rozumieniu tego słowa, zabiera właścicielowi jego własność, nie pozostawiając nic. Czasem jeśli jest typem romantyka zostawi w miejscu kasetki z biżuterią różę, albo karteczkę z podpisem "tu byłem" - jako znak rozpoznawczy. Najczęściej jednak bezpardonowo pozbawia biedną ofiarę jej kosztowności, po czym rozpływa się we mgle albo najbliższej melinie pasera. Pirat internetowy natomiast nie zabiera "kradzionych" plików na zawsze, ale robi ich kopie, które potem rozprowadza po internecie, z reguły nie nastawiając się na żaden zysk (napisałem "z reguły", bo jednak istnieją serwisy oferujące pirackie pliki, do których dostęp jest płatny - na stos z nimi, na stos). O co więc się rozchodzi przeciwnikom piractwa, którzy nie tracą nic w sposób namacalny? Słowo klucz to "potencjalne zyski". Pirat, tworząc kopię oryginału i udostępniając ją rzeszom innych piratów, pozbawia twórcę "potencjalnych zysków", czyli kasy, która wpłynęłaby na jego konto, gdyby pan pirat kupił jego wytwór w sklepie. Niby wszystko jasne, klarowne i jednoznaczne, prawda? Otóż nie prawda. Powyższe twierdzenie wynika z założenia, że człowiek ściągający nielegalny plik kupiłby go w sklepie, gdyby nie miał możliwości podwędzenia go w sieci. Straty "potencjalnych zysków" są obliczane na podstawie ilości ściągniętych materiałów, tak jakby każdy internauta miał stał przed wyborem "kupić czy ukraść z sieci". Wiemy dobrze i ja i Wy, że wybór nie jest taki prosty. Często stoimy przed zupełnie innym wyborem - "ściągnąć, lub nigdy nie poznać". Większości płyt w naszym kraju kupić się nie da, a jeśli już to "zagraniczna muzyka w polskiej cenie" oferuje żałosną wkładkę do płyty, nie dającą się nawet nazwać okładką. Kolejny czynnik zaporowy to cena. Kupno nowego albumu (jeśli już wyjdzie w naszym kraju coś wartego uwagi) to nierzadko wydatek 60-70zł (w internetowych sklepach z zagranicy, gdzie oferta jest bogatsza +koszty przesyłki). Przeciętny fan muzyki, mógłby sobie pozwolić na zakup jednej, może dwóch, trzech płyt w ciągu miesiąca. tym sposobem "fan", idący za przykładem Hirka "kupuję tylko oryginały bo szanuję pracę artystów i mam na to hajs" Wrony, może zapoznać się z repertuarem kilku wykonawców. W jaki sposób człowiek zarabiający niewielkie pieniądze, ale żyjący muzyką, której w Polsce nie wydają, a jeśli już to w zaporowych cenach, ma się zaznajomić przynajmniej z czołowymi wykonawcami danego nurtu? Tego już obrońcy praw autorskich nie wyjaśniają. Siedzi więc sobie taki muminek w domostwie, słucha non stop kilku albumów, na które go stać i nie ma pojęcia czemu jego znajomi przerzucają się co chwila jakimiś nowymi nazwami, projektami, tytułami płyt, remiksów czy kolaboracji. Nie korzysta z youtube, bo tam prawa autorskie łamane są nagminnie, nie słucha radia, bo leci sieczka której nie znosi, ale też nie rozwija się muzycznie, bo go na to zwyczajnie nie stać. Teraz rodzi się pytanie. Kto na tym najwięcej traci? Wytwórnia nie straciła "potencjalnych zysków", wykonawca nie został "okradziony" ze swojej twórczości, a słuchacz nie złamał prawa - niby wszyscy są zadowoleni. Przychodzi jednak moment kiedy wspomniany wykonawca rusza w trasę koncertową. Nie jest tajemnicą, że to właśnie na koncertach czy imprezach, muzycy zarabiają największe pieniądze. Tymczasem nasz muminek nie idzie na koncert, bo zwyczajnie nie ma pojęcia kim ów artysta jest - piszę tu o wykonawcach, których nie uświadczymy na Vivie, czy w Esce. Może i zdobyłby kasę, bo to reprezentant jego ulubionego nurtu, ale nie udało mu się zapoznać z jego twórczością - zwyczajnie nie miał pieniędzy i/lub możliwości żeby to zrobić. Artysta przyjeżdża i zamiast pełnego klubu/stadionu/sali, widzi pustki. Nie dlatego, że jest słabym popeliniarzem i nikt go nie chce słuchać. Po prostu nikt o nim nie wie, bo nie lansują go komercyjne rozgłośnie, a "legalne" dotarcie do jego twórczości w miejscu do którego przyjechał graniczy z cudem. Pada więc to samo pytanie - kto traci? Odpowiedź jest chyba nazbyt oczywista.
Cały problem piractwa internetowego opiera się na kulawym pojęciu "okradania" twórców. Statystyki są jednak nieubłagane - wykonawcy zarabiają na trasach koncertowych wielokrotności swoich zysków ze sprzedaży płyt. Większość "trzepią" koncerny i wytwórnie, ktorym kontrakty gwarantują lwią część zysków, a nierzadko wpływ na "artystyczną" wartość wydawanych albumów. Sami artyści nie tracą na piractwie internetowym nic, powiem więcej - zyskują fanów, którzy po zapoznaniu się z ich twórczością na mp3, chętnie pójdą na koncert, żeby posłuchać swoich ulubieńców na żywo. Tam im zapłacą, bo będą wiedzieli komu i za co. Jeśli zaś twórczość danego wykonawcy przypadnie im bardzo do gustu, z pewnością kupią oryginał, chociażby po to, żeby postawić na półeczce jako gadżet, bo na empetrzyplejerze słuchać się płyty CD nie da. Prawda jest taka, że piraci fonograficzni to częściej słuchacze ambitnej i pozamainstreamowej muzyki niż ci, którzy od wielkiego dzwonu kupią w sklepie album i katują go na wieży. Ściągamy za darmo muzykę z internetu, ściągamy jej giga-tony, ale dzięki temu wiemy, czemu warto pojechać na Audioriver, być na Boogie Brain, czy skoczyć na imprezę High Contrasta. My nie okradamy artystów - ale pomagamy sobie nawzajem ich poznać i polubić, żeby potem odpłacić im żywą gotówką w trakcie spotkania na żywo. Zainteresowanych tematem zapraszam do komentowania.

Czym byłaby notka o piractwie bez piractwa :) Dzisiaj w moim kąciku pierwszy album gościa, o którym mówi już cała klubowa Europa. Calvin Harris, szkot z krwi i podobno również kości, to młody, bo zaledwie 25-letni producent, który zdążył już zatrząść rynkiem muzycznym nie tylko w Wielkiej Brytanii (ehh, mój sentyment), ale i na kontynencie. Chłopak zaczął dośc skromnie, wydając singiel pod pseudonimem Stouffer, dopiero jednak magia portalu MySpace pozwoliła mu rozwinąć skrzydła. Został tam zauważony przez pracowników EMI/Sony, z którymi podpisał kontrakt w 2006 roku. Rok później wydał swój debiutancki krążek, zatytułowany buńczucznie "I Created Disco". Kiedy 22-letni szczyl mówi, że stworzył Disco, to potencjalny słuchacz powinien pokręcić z niedowierzaniem głową i powiedzieć niczym Jarek do Zbyszka Zio. - "młody, do szeregu". Tymczasem słuchacze, krytycy, ale i inni artyści zakochali się w twórczości Calvina od pierwszego przesłuchania. "I Created Disco" to nic innego jak podrasowany elektronicznie powrót do tej genialnej prostoty lat dawno przeminiętych. Calvin śpiewa, Calvin produkuje, Calvin wprowadza na parkiety ducha imprezowych lat 70tych i 80tych. Nie jest to jednak kalka Earth, Wind & Fire, czy Kool & The Gang - Harris robi disco współczesne, przyprawione brzmieniem XXI wieku. Takie numery jak "Merrymaking at My Place", czy genialne imprezowe "The Girls" i "Colours", już na pierwszy rzut ucha pokazują skąd Calvin czerpał inspirację. Tytuł pierwszego singla "Acceptable in 80s" już tylko to potwierdza. Świeże, mimo, że mocno inspirowane przejrzałym wydawałoby się gatunkiem muzycznym, 14 kawałków mających potencjał do rozpie.... zniszczenia każdych głośników - klubowych, domowych czy samochodowych. Warte sprawdzenia tym bardziej, że Calvin Harris odwiedzi nas już we wrześniu w ramach Orange Warsaw Festival, promując swój nowy album - "Ready For The Weekend", z którego pochodzi rozgrzewający parkiety Europy singiel "Not Alone".
Człowiek, który na nowo stworzył Disco - Calvin Harris:

P.S. Jeśli zainteresuje Was twórczość tego chłopaka, to dodam tylko, że w sieci można znaleźć sporą ilość jego remiksów czy kolaboracji, z takimi wykonawcami jak Dizzee Rascal, Kylie Minogue, Mitchell Brothers, Sophie Ellis Bextor, CSS, The Ting Tings, Primal Scream, Groove Armada, Katy Perry, All Saints. Need to say more? :)

5 komentarzy:

Cookie pisze...

,,czarnoskórych, rdzennych członków reprezentacji w piłce nożnej...''

ha ha ha :P

warto wspomniec, ze Calvin byl wczesniej zwyklym sprzedawca w Marks&S w jakims szkockim wypizdziewie, ciekawe ilu jeszcze takich harrisow czai sie we wnetrzach domow towarowych :)

owiec pisze...

może w H&M w Warszawie jakaś siedzi Harriska :D

p.s. koszulke z Larssonem ci kupilem, lubie go, serio :)

o zlatanie moglem napisac :D

Kszynka pisze...

Zlatan to pala :) Owiec czemu tak piratujesz. Niebawem beda net odcinac takim ludzikom jak my i co wtedy?? gdzie bedziesz zamieszczal swojego bloga??? czas pomyslec o papierowej wersji !! Byl jez jerzy to moze czas na hmmm Hrabia Owiec

owiec pisze...

kszynko uwazaj na brzydkie slowa o reprezentantach szwecji, bo jak zahaczysz henke to dostaniesz po glowie od tej pani powyzej :)

czemu pirace? zeby potem wiedziec co ci zaproponowac i zebys nie sluchal Bajmu i Budki Suflera :)

Kszynka pisze...

Larson jest ok bo sie zachowuje OK :) bylem w Szwecji i sie nasluchalem ze Ibrakadabra to hmmm pala