Jak babcię kocham, a kocham bardzo bo to jedyna przedstawicielka rodziców moich rodziców, która jeszcze żyje - ostatni weekend wypruł mnie kompletnie. Jak małe dziecko, ciekawe tego co siedzi w misiu. Rozerwał mnie dla zabawy, wyjął prawie całą watę i znudzony odłożył, przenosząc się do następnej zabawki. Miś w międzyczasie pozbierał watkę, upchał tu, a potem ówdzie i zaszył kulawo szwy. W końcu jest sprytniejszy od przeciętnego misia i wie, że nie można się w cywilizowanym tygodniu pracy pokazać w stanie sprucia. Nawet, jeśli ten tydzień miś zaczyna od wolnego poniedziałku, który dodany do wolnego wtorku daje misiowi wolną środą - pierwszy dzień po niedzieli, kiedy mogę składnie przepisywać słowa z waty w głowie na klawiaturę.
Co to było za dni parę. O twój boże! Wymownym milczeniem pominę preludium w postaci czwartku i piątku - nawet wielkim kompozytorom nie wszystko wychodziło, a co dopiero mnie, maluczkiemu amatorowi delikatnej hulanki. Sobota za to, moi drodzy Państwo, a w zasadzie połączone siły soboty i niedzieli, czyli Sodzieli - to było coś, co warto zapamiętać i przekazywać przyszłym pokoleniom. Nawet jeśli to pamięć zbiorowa - suma przebłysków złożonych w niechronologiczną i zupełnie nielogiczną całość. Zaczęło się od tego, że Foka miał urodziny w Styczniu, a Trollu w Sierpniu. Nie wiem czy ten Foka temu Trollu pozazdrościł, czy nie, wpadł był on jednak na pomysł, że fajnie by było mieć urodziny w wakacje, no bo co, jak mawia znany Mikołajek, kurcze blade! Pomysł się narodził, został w formie małego, niespełnionego marzenia przekazany dalej i tu do akcji wkroczyły ciemne moce. Bao, bo tak miały owe moce na pseudonim, która aktualnie trudni się byciem dziewczyną Trolla postanowiła połączyć abonament z telefonem na kartę i wyszedł jej taki Mix, że nawet panowie z Mumio pokiwaliby z uznaniem głowami (kopytko... tfu, raciczka też była!). Jak przystało na byłą barmankę zmieszała kalendarzowe urodziny Trolla, z zawsze-chcianymi urodzinami Foki i w formie dobrego koktajlu podała. Był oczywiście element zaskoczenia, było wyciąganie obu jubilatów z Foczej Chałupy w celu przygotowania przysłowiowego "Surprise!", była autorska, Rzuffiowa ściema z bolącym kręgosłupem "przyjedź-do-mnie-zaraz-i-niech-Troll-zabierze-mój-samochód-spod-Tesco", było błyskawiczne sprzątanie miejscówki (w którym autor nie brał udziału z racji głębokiego, wrodzonego upośledzenia podstawowych funkcji BHP), była wreszcie "Niespodzianka!" i mini-wuwuzele z rozwijanymi takimi błyszczącymi tymi no i tort był własnoręcznie, tudzież prosto z Głowy przyrządzony. Napoje czterdziestoprocentowe były i prezenty, z występem live wspomnianej już Głowy i akompaniującego jej Cybula (naszego szczecińskiego... najlepszego muzyka) na czele. Dżojki były, był balkon, salon, antresola, kuchnio-sauna, toaleta spełniająca życzenia, kot Afro pod łóżkiem i skarpeta na desce do prasowania. Jednym słowem wszystko to, co dobrej hulanie do życia niezbędne. Chociaż nie wszystko - byli ludzie, przede wszystkim. Ci właśnie ludzie, którzy wiedzą, że o nich mówię, bez których nie byłoby tego co było. Zazdrość teraz przeze mnie przemówiła niewielka, ale pozytywna jak najbardziej. Każdy z Was chciałby mieć w dzień urodzin, tudzież w dzień pół roku po urodzinach takie Towarzystwo. Najlepsi z najlepszych, niepodrabialni, unikatowi, tacy, że inni to mogą sobie co najwyżej wiecie co. "Niech to trwa", jak w skeczu wspomnianych już Mumio - tak było. I byłoby pewnie do rana, gdyby nie zmodulowany mikrofonowo-komputerowo głos Hauki obwieszczający co następuje: "Mordor! Za 10 minut idziemy do Mordoru! Mordor!". Tak właśnie moi drodzy, po biforze roku poszliśmy tam, gdzie chodzą tylko hobbity w ostatetcznej desperacji. Poszliśmy do City Hall ratować świat!
Stare ugandyjskie przysłowie mówi "What happens in City, stays in City". Dlatego też reminiscencji z pobytu w lokalu docelowym tu nie uświadczycie. Nie dlatego, żeby były wstydliwe - na pewno żadne z nas nie miałoby sobie nic do zarzucenia... gdyby tylko pamiętało całość. W moim przypadku zamyka się to w bermudzkim pięciokącie "ziomble - wóda - dżez - parkiet - bar". Tradycyjnie, jak na angielskiego dżentelmenela przystało, wyszedłem w tajemnicy nawet przed samym sobą, nie pamiętam z kim i o czym rozprawiałem ("Gdzie jest Patryk?" - która z nieznajomych Was zadała Hauce to pytanie?), wiem natomiast jedno - wszystko, co pamiętam było pozytywne i godne zapamiętania. Reszta jest historią. Albo przynajmniej byłaby, gdyby nie afterowa niedziela, pełna kalamburów, gry w karteczki na czole, zapożyczonej z "Inglourious Basterds", spienionego Heinekena z mini-kegi i pamięciowych nawrotów typu: "no przecież gadałeś z nią w loży", albo "tak, tak, piliśmy wtedy szota, albo i pięć". Sodzielę skończyliśmy dopiero 30 minut po nastaniu poniedziałku, w najlepszych nastrojach, z panoramą wspomnień, kalejdoskopem czarnych dziur i najlepszym humorem świata, który powinien zostać wpisany do Księgi Rekordów Guinness'a. Tak było, tam byłem i tak napisałem. Nic dodać, nic ująć.
Co to było za dni parę. O twój boże! Wymownym milczeniem pominę preludium w postaci czwartku i piątku - nawet wielkim kompozytorom nie wszystko wychodziło, a co dopiero mnie, maluczkiemu amatorowi delikatnej hulanki. Sobota za to, moi drodzy Państwo, a w zasadzie połączone siły soboty i niedzieli, czyli Sodzieli - to było coś, co warto zapamiętać i przekazywać przyszłym pokoleniom. Nawet jeśli to pamięć zbiorowa - suma przebłysków złożonych w niechronologiczną i zupełnie nielogiczną całość. Zaczęło się od tego, że Foka miał urodziny w Styczniu, a Trollu w Sierpniu. Nie wiem czy ten Foka temu Trollu pozazdrościł, czy nie, wpadł był on jednak na pomysł, że fajnie by było mieć urodziny w wakacje, no bo co, jak mawia znany Mikołajek, kurcze blade! Pomysł się narodził, został w formie małego, niespełnionego marzenia przekazany dalej i tu do akcji wkroczyły ciemne moce. Bao, bo tak miały owe moce na pseudonim, która aktualnie trudni się byciem dziewczyną Trolla postanowiła połączyć abonament z telefonem na kartę i wyszedł jej taki Mix, że nawet panowie z Mumio pokiwaliby z uznaniem głowami (kopytko... tfu, raciczka też była!). Jak przystało na byłą barmankę zmieszała kalendarzowe urodziny Trolla, z zawsze-chcianymi urodzinami Foki i w formie dobrego koktajlu podała. Był oczywiście element zaskoczenia, było wyciąganie obu jubilatów z Foczej Chałupy w celu przygotowania przysłowiowego "Surprise!", była autorska, Rzuffiowa ściema z bolącym kręgosłupem "przyjedź-do-mnie-zaraz-i-niech-Troll-zabierze-mój-samochód-spod-Tesco", było błyskawiczne sprzątanie miejscówki (w którym autor nie brał udziału z racji głębokiego, wrodzonego upośledzenia podstawowych funkcji BHP), była wreszcie "Niespodzianka!" i mini-wuwuzele z rozwijanymi takimi błyszczącymi tymi no i tort był własnoręcznie, tudzież prosto z Głowy przyrządzony. Napoje czterdziestoprocentowe były i prezenty, z występem live wspomnianej już Głowy i akompaniującego jej Cybula (naszego szczecińskiego... najlepszego muzyka) na czele. Dżojki były, był balkon, salon, antresola, kuchnio-sauna, toaleta spełniająca życzenia, kot Afro pod łóżkiem i skarpeta na desce do prasowania. Jednym słowem wszystko to, co dobrej hulanie do życia niezbędne. Chociaż nie wszystko - byli ludzie, przede wszystkim. Ci właśnie ludzie, którzy wiedzą, że o nich mówię, bez których nie byłoby tego co było. Zazdrość teraz przeze mnie przemówiła niewielka, ale pozytywna jak najbardziej. Każdy z Was chciałby mieć w dzień urodzin, tudzież w dzień pół roku po urodzinach takie Towarzystwo. Najlepsi z najlepszych, niepodrabialni, unikatowi, tacy, że inni to mogą sobie co najwyżej wiecie co. "Niech to trwa", jak w skeczu wspomnianych już Mumio - tak było. I byłoby pewnie do rana, gdyby nie zmodulowany mikrofonowo-komputerowo głos Hauki obwieszczający co następuje: "Mordor! Za 10 minut idziemy do Mordoru! Mordor!". Tak właśnie moi drodzy, po biforze roku poszliśmy tam, gdzie chodzą tylko hobbity w ostatetcznej desperacji. Poszliśmy do City Hall ratować świat!
Stare ugandyjskie przysłowie mówi "What happens in City, stays in City". Dlatego też reminiscencji z pobytu w lokalu docelowym tu nie uświadczycie. Nie dlatego, żeby były wstydliwe - na pewno żadne z nas nie miałoby sobie nic do zarzucenia... gdyby tylko pamiętało całość. W moim przypadku zamyka się to w bermudzkim pięciokącie "ziomble - wóda - dżez - parkiet - bar". Tradycyjnie, jak na angielskiego dżentelmenela przystało, wyszedłem w tajemnicy nawet przed samym sobą, nie pamiętam z kim i o czym rozprawiałem ("Gdzie jest Patryk?" - która z nieznajomych Was zadała Hauce to pytanie?), wiem natomiast jedno - wszystko, co pamiętam było pozytywne i godne zapamiętania. Reszta jest historią. Albo przynajmniej byłaby, gdyby nie afterowa niedziela, pełna kalamburów, gry w karteczki na czole, zapożyczonej z "Inglourious Basterds", spienionego Heinekena z mini-kegi i pamięciowych nawrotów typu: "no przecież gadałeś z nią w loży", albo "tak, tak, piliśmy wtedy szota, albo i pięć". Sodzielę skończyliśmy dopiero 30 minut po nastaniu poniedziałku, w najlepszych nastrojach, z panoramą wspomnień, kalejdoskopem czarnych dziur i najlepszym humorem świata, który powinien zostać wpisany do Księgi Rekordów Guinness'a. Tak było, tam byłem i tak napisałem. Nic dodać, nic ująć.
8 komentarzy:
"gry w karteczki na czole, zapożyczonej z "Inglourious Basterds" " - to powinno się dziać na każdej domówce !
nie wiem jak na twoich, na moich dzieje się ZAWSZE :)
what happens in city stays in city,ale bylo zabawnie, mimo,ze brakuje kilku elementow w postaci szlakow pamieciowych:)
kilku? kilka to zostalo :D
zostalo troche wiecej niz kilka:)mysle ze po zlozeniu ich wyszlaby calkiem spojna calosc,choc i tak brakowaloby tego i owego:)choc perspektywa znajomych jak zawsze okazala sie nieoceniona.
no wlasnie na te zlozenia czekam... bo sam nie wiem czego sie po nich spodziewac :P
moglaby wyjsc osobna relacja gdybym miala zaczac przytaczac tu moje "zlozenia" i chyba nie nalezaloby sie spodziewac niczego zlego:)
udostepnic ci miejsce na osobna relacje? czy ma to raczej "stay in city"? :D
Prześlij komentarz