piątek, 20 lutego 2009

once upon a time... / ryan toby

...in nazi occupied France





-------------------------------------------------------------------------------------------------
Ryan Toby. nie mówi to nazwisko nic, a nic, ani tobie, ani tobie, ani nawet tobie. mi nie mówiło przez długi okres czasu, aż do momentu kiedy zacząłem odświeżać sobie numery, które straciłem w wyniku awarii poprzedniego dysku, a było ich całe mnóstwo, zaprawdę powiadam wam. w toku odświeżania przypomniałem sobie o dwóch kawałkach z jednej z lepszych komedii muzycznych lat 90tych - sister's act 2 (ztj. zakonnicy w przebraniu) z kreacją tak brzydkiej jak wspaniałej whoopi goldberg. na ścieżce dźwiękowej do/z tegoż filmu znajdują się dwa gospelowe numery, które mają dla mnie niemożliwą sentymentalną wartość - "joyful joyful" (z solówką młodziutkiej lauryn hill), oraz spokojne "oh happy day", gdzie popis wokalnych umiejętności daje 15letni wówczas Ryan Toby.
w zasadzie nie byłoby w tym występie nic godnego aż takiej uwagi, w końcu ilość młodych czarnoskórych utalentowanych piosenkarzy przebija pewnie populację przeciętnej europejskiej stolicy. Ryan jednak, to nie kolejny "average joe", słodki murzynek z ładnym głosem, który raz wydarł medialnie japę, po czym zgasł jak wielu przed nim i po nim. Ten chłopaczek okazał się złotym dzieckiem, tym bardziej wartościowym im mniej znanym. Albo sam doszedł do takiego wniosku, albo ktoś mu podpowiedział taka rolę - ważne, że gość postanowił wyjść ze światła reflektorów i skupić się na pracy "w tle" czyli produkcji muzycznej. miał ku temu predyspozycje? talent? zacięcie? nie mam zielonego pojęcia, wiem za to jedno - lista gwiazd, które skorzystały z jego pomocy jest doprawdy imponująca, żeby wspomnieć tylko takich wykonawców jak: Mary J. Blige, Brian McKnight, LL Cool J, Ruben Studdard, Joe, Amerie, Ginuwine, 112, Bobby Brown, Dru Hill, Usher, Tyrese, Glenn Lewis, Will Smith, Donell Jones, Joe, Monica, Kevin Lyttle, Mario, czy niesławny bokser płci pięknej Chris Brown. Ryan był również członkiem nominowanej do Grammy za debiut, głośnej przez moment w mediach grupy City High, stworzonej pod egidą niejakiego Wyclefa. niestety (a może na szczęście) City High bardziej kojarzyło się i do dzisiaj kojarzy ze śliczną Claudette Ortiz i jej karmelowymi zwrotkami, niż z pozostającym w tle Ryanem. nie ma, prawda, tego, że tak powiem, złego co by jednak na dobre, powiedzmy sobie szczerze, nie wyszło. Ryan się z Claudette ożenił, City High się rozleciało, a szczęśliwy mąż skupił się na tym co robi najlepiej - produkcji muzycznej. na szczęście dla nas, słuchaczy, w 2007 nieco niespodziewanie, po 15 latach obecności na rynku, Ryan wypuścił swój pierwszy solowy album "soul of a songwriter". tytuł wydawnictwa może w zasadzie służyć za recenzję, ta płyta to dusza autora piosenek, to hołd dla mistrzów przeszłości (cover "all I do" steviego wondera) i pokaz umiejętności dla współczesnych "artystów" - bo umówmy się, jak dobry może być longplay niezmanierowanej gwiazdy, zdolnego producenta i utalentowanego wokalisty, który z solowym projektem postanowił poczekać, nie spieszyć się, wydać wtedy, kiedy będzie gotowy, a nie wtedy kiedy koniunktura na typowe black-popowe popłuczyny będzie najlepsza. ta płyta jest po prostu dobra, wg mnie, nawet bardzo - raz przyspiesza ("I'm in love"), raz zwalnia ("miss america"), raz zajeżdża wspomnianym wonderem innym razem d'angelo (świetne "come back"), ale jedno jest pewne - nie daje się nudzić. "w dobie idoli ryżych, pedalskich strasznie" pozycja niewątpliwie warta sprawdzenia.
p.s. nie, nie pozazdrościłem "fejmu" mojej dziewczynie :) następne płytki, którymi zresztą karmię was co jakiś czas, będą już obudowane mniejszymi recenzjami. obiecuję... no chyba, że takie historie z internetu wzięte się spodobają. wtedy może pokuszę się o kolejne wypociny :)