wracalem dzisiaj z pracy. na piechotke, wojska polskiego, w sloncu, wesolo podrygujac na co drugiej plycie chodnikowej. WTEM! uslyszalem znajomy dzwiek. 'odbieram, mowie "halo slucham"' a tam ni mniej ni wiecej tylko Rymek niejaki zapytuje mnie prosto z mostu "czy twoi rodzice to Grazyna i Tomasz Petrusewicz i mieszkaja na ulicy Rodziewiczowny 1/2?" nie ukrywam - zdebialem. pomyslalem 'co ten jacek wymyslil... co moi rodzice mu zrobili... co... co... co...' wiec mowie 'owszem to oni wlasnie a skad wiesz i w ogole o co chodzi'. na to ten Rymek wlasnie opowiadami taka historie... idzie sobie Jacek... albo nie, niech sam opowie:
"Wracajac do domu po ciezkim dniu pracy, zapuscilem sie w okolice slynnego pasazu handlowego na murku przy hali piastowskiej (specjalnosc: niemieckie slodycze i ksiazki zniewiadomokad). Szybka decyzja, pah-pah, i postanowilem na drodze kupna nabyc jedna z ksiazek. wybor padl na "Usmiech fortuny" pana Atho Levi'ego (nie zebym wiedzial kto to, ale okladka byla kolorowa i przasna). Koledzy z murka zawolali kierownika (Andrzeeeeej... Andrzeeeeej...) który na pytanie o cene, konfidencjonalenie pokazal dwa paluszki. Usicilem zadana kwote, ksiazka do torby, tramwaj, dom, klasycznie. Rozpakowawszy dobytek, zajalem sie swiezym bialym krukiem. Jakze wielkie bylo moje zdziwienie, gdy spomiedzy stronic wypadla nagle lekko niczym jesienny lisc zakladka, ktoras ktos umyslil sobie zlozyc z koperty. Pustej koperty. Pustej, zaadresowanej koperty, i to zaadresowanej do nie byle kogo, bo do Sz. P. Grazyny i Tomasza Petrusewiczów, ul. Rodziewiczówny 1/2. Zaswitalo od razu kto zacz, wiec hop za telefon i jak sie okazalo dobrze zaswitalo."
w czasie rozmowy, ktora nastapila po 30sekundach mojego nieskladnego belkotu w klimacie 'ale... ejjj... serio?... jak to.... o ja pierdole.... no co ty.... o kurwa..... nieee..... jaaa....' doszlismy z Rymsztajnem do wniosku ze albo to dawna zdobycz z ktorejs z niebuszewskich kradziezy piwnicznych, albo moj ojciec (ktory maniakiem literatury jest i ksiazek wbrod w zyciu zjadl a takze bezpowrotnie wypozyczyl) kiedys gdzies ta ksiazke utracil w wyniku wymiany nie do konca barterowej. ALBO tez (co rownie wielce prawdopodobne) moja mama troche wczesniej gdzies jakiemus znajomemu ja polecila do przejrzenia a ten znajomy ja sobie przywlaszczyl i puscil w obieg ktorego koncem zostal nieswiadomie Rymek. skad pomysl z mama? ano stad! ksiazka jest podpisana (o czym dowiedzialem sie podczas drugiej rozmowy telefonicznej) nazwiskiem panienskim Grazyny mojej rodzicielki kochanej...
oczywiscie wykonalem telefon do Mamy zeby ja poinformowac o tej historii a takze aby zasiegnac jakiejs informacji ewentualnej. niestety Graża nie ma zielonego pojecia co to za pozycja i skad wziela sie na tym swoistym Manhattan Transfer :D
w tajemnicy powiem wam tylko ze Rymek (ku mojemu zdziwieniu - chociaz moglem sie tego spodziewac po tym ziomie :P) zaoferowal zwrot nabytku w rece Graży, a ja dodalem do tego pomysl, aby wreczyc jej w/w ksiazke w ramach prezentu z okazji zblizajacych sie Jej imienin - z dopiskiem... Rymek juz sam wymysli dobry dopisek...
to juz koniec tej historii. jaki z niej moral? zaden oczywiscie, ze mnie zaden Ezop a z Rymka zaden kruk, lis czy inne metaforyczne zwierze. historia ta jest jedynie piekna ilustracja powiedzenia ze szczecin to 'wies z tramwajami' i kazdy zna kazdego i takie rzeczy to tylko u nas.
nie wierzysz? idz na rynek i kup ksiazke. kto wie... :)
p.s. wielkim inspiratorem a takze wspolautorem oraz recenzentem tego posta jest oczywiswcie Rymek, ktory ta historie stworzyl (za pomoca zakupu) przekazal (za pomoca telefonu) i cytatowo wzbogacil (za pomoca gadu-gadu). to post scriptum to swoisty shout-out dla niego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz