dzisiaj troszke muzycznie w odróznieniu od wczoraj gdzie bylo muzycznie dla odmiany.
primo (ladne akapity robie mości Skandalu? :P): The Prodigy na Coke. nie wiem w zasadzie czy sie jarac czy olac. w sumie od The Fat Of The Land nie zrobili nic godnego uwagi. a i tak dla mnie ta plyta nie byla tak uderzajaco wspaniala jak Experience, czy Music For The Jilted Generation, którymi to za malolata w czasach zaczytywania sie Plastikiem (tak tak, bylem techno ziomem :D) zasluchiwalem sie namietnie. potem wyszly jakies solowe probki Liama, Maxim udzielil sie u Skin, ale tak naprawde wokół zespolu zapanowala medialna cisza (w porownaniu do tego huku i zawieruchy w polowie lat 90tych). I czym nas po paru latach oczekiwania uraczyl zespol? bardzo przecietna Always Outnumbered, Never Outgunned. moj zawod tym albumem mozna porownac chyba tylko do How We Do, duetu Das Efx (ktorej nawet nie przesluchalem do konca bo mialem ochote sie rozplakac a potem wyjebac kompa przez okno). pewnie to kwestia gustu i ktos powie ze ostatni album Prodiżów ma cos w sobie, ze jest kilka fajnych numerow itp. Ale ja naiwnie czekalem na cos spektakularnego, cos co mnie po takiej przerwie od ich 3 plyty (Dirty Chambers celowo pomijam bo nie traktuje jej jako wydawnictwa zespolu i PIERDOL SIE jesli myslisz inaczej :D) wbnije mnie w fotel, bedzie swieze, nowatorskie, wyznaczy jakis nowy trend w muzyce taka jak ich poprzednie plyty. a co dostalem? poprawny produkt, ktory, gdyby byl wyprodukowany przez jakiegos poczatkujacego nowicjusza, moglby zainsteresowac, ale firmowany przez takiego goscia jak Liam Howlett nudzi i zawodzi. do tego kropelka, ktora przelala ta czare owczej goryczki - jak mozna po tylu latach promowac sie lekko odswiezona (czyt. nowoczesnie dojebaną) wersja jednego z najwiekszych przebojow zespolu - Voodoo People z teledyskiem w ktorym karaibską dżunglę zastepuje dżungla miejska. to byl dla mnie sygnal ze zespol sie skonczyl i jak na razie nie dostalem zadnego nowego jakoby mial sie zaczynac od nowa. stad moje mieszane uczucia dotyczace TEJ informacji. niby sentyment... ale zdrowy rozsadek (tak, tak, posiadam w ilosciach szczatkowych :) mowi - nie ma sensu, to juz nie zabangla jak kiedys. dlatego postuluje - Missy na Openera, a reszta na Kołku moze sobie zostac i pitolic :)
secundo: naszło mnie na prywate niemuzyczną zupelnie a rodzinną. znalazlem w przepastnych czelusciach ulubionych link do artykulu Rzeczpospolitej na temat mojego stryjecznego dziadka w sensie brata mojego dziadka we wlasnej osobie. niestety nie mialem okazji go nigdy poznac osobiscie, niemniej jednak pochwale sie troche i link ów tu wkleje: Opowieść o prawdziwym pływaku.
a na koniec nówka funkiel nieśmigana płytka Al'a Green'a - Lay It Down. Gościnnie: Anthony Hamilton, John Legend, Corine Bailey Rae. Produkcja: ?uestlove. Coś jeszcze mam dodac? hasło do rozpakowania moge dodac jedynie: zOne51
+ reklama dźwignią handlu:
i nowy plakat z frankomillerowskiego The Spirit. byla Eva, teraz czas na Scarlett
oraz... teaserek :)
mniam!
czwartek, 19 czerwca 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz