piątek, 31 grudnia 2010

na pożegnanie i powitanie

 
Każdy z nas, ale to każdy, każduni i każdziutki robi dzisiaj swego rodzaju podsumowanie tego co za i plany na to co przed. Jeden w głowie, drugi na Facebooku, trzeci w organizerze, a czwarty na blogu. Było dobrze/nieźle/średnio/słabo/źle, ale to nic, bo przecież skoro było, to nie wróci więcej, jak mawia poeta. Ważne jest to co będzie i na to poświęcamy przynajmniej kilka myśli w ten uroczy dzień. Będziemy chudnąć, częściej chodzić na ambitne filmy, słuchać więcej muzyki, poprawiać biceps, więcej zarabiać, mniej palić, więcej się ruszać, mniej pić. Będziemy ładniejsi, żywsi, mądrzejsi i po prostu lepsi. Znajdziemy czas dla rodziny, dla przyjaciół, zakochamy się, będą oświadczyny, śluby, dzieci, nowe mieszkania, nowe samochody, nowe kariery, awansy, zdane egzaminy, obronione prace, szóstki w szkole i pochwały od szefa. Jedzenie będzie zdrowsze, mieszkanie czystsze, język bardziej kwiecisty, ubrania bardziej modne, a buty lepiej wypucowane. Ogólnie rzecz biorąc 2011 to będzie TEN rok, najlepszy do tej pory, ze wszystkim, czego poprzednie lata nie miały, wypchany po brzegi postępem i samodoskonaleniem. 365 dni naszego własnego El Dorado.

Niech Wam się zatem pospełnia! Wszystko i wszystkim! Załóżcie okulary w kolorze bladokoperkowego różu i róbcie sobie dobrze. Idźcie do przodu, nie patrzcie do tyłu, rozwijajcie się, korzystajcie z życia, podejmujcie decyzje, osiągajcie cele, spełniajcie marzenia, doceniajcie i bądźcie doceniani, uśmiechajcie się, kochajcie, wybaczajcie, pomagajcie i tak zwyczajnie, tak po prostu - bądźcie lepsi.

Z oczkiem, buźką, pioną czy klepnięciem w plery, 
życzę Wam tego szczerze - Autor

P.S. Co do moich osobistych planów na 2011, to w zasadzie chciałbym tylko dowiedzieć się, z czego jest zrobiony kostium Supermana, że się nigdy nie rwie, czy można zejść do jeszcze głębszej fazy snu, niż sen, we śnie, we śnie, we śnie, dlaczego najbardziej się nie chce wtedy, kiedy najbardziej się chcieć powinno i czy śmigło na pewno zaczepiło się o ten cicik i mama je wytrzepała za okno. Cztery odpowiedzi na cztery pytania. Do uzyskania w 2011. Tego mi życzcie. Miłej zabawy!

czwartek, 23 grudnia 2010

dzwonią dzwonki sań

To chyba moja pierwsza, stricte świąteczna notka. Nie wiem, czy w poprzednich latach pisałem jakieś okolicznościowe bzdury, niemniej jednak to zdaje się pierwszy wpis jasno zainspirowany kolorowym miksem Świąt i Nowego Roku. Zacznę oczywiście tradycyjnie, od dupy strony, czyli od Nowego Roku. Kiedy piszesz coś w miarę regularnie, okolice 31 Grudnia to prawie obowiązkowy czas na podsumowanie mijającego roku. Możesz być recenzentem muzycznym, komentatorem sportowym, analitykiem politycznym, naczelnym tygodnika kynologicznego czy wreszcie autorem jednego z tryliona blogów - koniec roku, to koniec roku. Nawet Ci "niepiszący" siadają wtedy w kapciach, gapią się w ścianę/kominek/okno i robią bilans minionych dwunastu miesięcy. Co dopiero Ci piszący - skoro mamy okazję na podsumowanie, wspominki i analizy, to korzystamy z niej, bo następna taka przydarzy się dopiero za rok. A wenie trzeba pomagać. Dlatego zacznę dziś od małej prywaty podsumowującej.

2010 to był rok, który da się zamknąć jedynie w szalenie oryginalnym i nowatorskim porównaniu do kolejki górskiej. Zmiana statusu "matrymonialnego", zmiany pracy, narodziny jednych, śmierci innych, nowe znajomości, stracone kontakty, nie udana przeprowadzka własna, dokonana przeprowadzka jednego z tych najfajniejszych, pamiętne koncerty, niezapamiętane imprezy, garść wspomnień do pamiętnika i kilka klatek urwanego filmu na wysypisko. Trzysta sześćdziesiąt-prawie-pięć dni z gamą wzlotów i upadków, jakiej nie powstydziłby się ten bardzo znany, najdłuższy serial TVP. Kolejny rok, pełen emocji i zwrotów akcji. Podsumowany, zapamiętany i zamknięty w głowie z wystającym tylko z tyłu wyciągniętym wnioskiem. Następny proszę!

Patrząc teraz z perspektywy trzeciego akapitu, to rozpoczęcie nie było chyba tak bardzo z dupy strony, jak by się mogło wydawać. Niby zaburzyłem chronologię, przyjętą w każdych szanowanych się życzeniach świąteczno-noworocznych, ale z drugiej strony doszedłem do wniosku, że to roczne podsumowanie to dobry wstępniak do mojej corocznej refleksji bożonarodzeniowej, którą chciałbym się z Wami podzielić:

Ludzie moi drodzy, Ci kochani i Ci mniej również - to TYLKO kilka wolnych dni końcówki roku! To moment na wspomniane już zawieszenie się w kapciach na fotelu, na wspomnienie tego co było, na refleksję nad tym, co może być i na kawał soczystego wypoczynku. Nie srajcie żarem, jakby od wyglądu każdego pieroga miało zależeć życie dzieci w Sudanie. Nie pompujcie się niepotrzebnie sprzeczkami o smugę na oknie w kiblu, krzywo wiszącą bombkę, czy lekko przypalony schab ze śliwką. Nie zabijajcie się o formę, błysk, pozory i oprawę. Te kilka wolnych chwil nie jest po to, żebyście zarzynali się próbując wydać ucztę godną średniowiecznej koronacji. Nie jest też po to, żebyście katowali się fałszowanymi piosenkami, śpiewanymi na siłę wraz z telewizorem z Wodeckim w środku. Do cholery - ten czas nie jest nawet po to, żeby wspominać jakąś historyjkę o dziecku, mamie, królach i gwiazdce. Tradycja, kolędy, potrawy, choinka, strój, wystrój, pasterka - to wszystko są najmniej ważne sprawy, przez które co roku podnosi się średnie krajowe ciśnienie krwi. Ja nie marzę o białym Bożym Narodzeniu. Marzę o takim, gdzie ludzie siadają ze sobą do stołu, z uśmiechem każdy ubrany jak chce. Dzielą się nie opłatkiem, ale dobrymi wiadomościami czy miłymi wspomnieniami. Widzą w sobie pozytywy, zapominają o wadach, przepraszają i przebaczają. Śmieją się z dowcipów, kreślą plany, patrzą w przyszłość i mają nadzieję. Powszednie dni są wystarczająco stresujące i dostarczają takiej ilości ciężkich doświadczeń, że kumulowanie tego wszystkiego w "świątecznej gorączce" zakrawa na głęboko posunięty masochizm. Dlatego przyjmijcie ode mnie jedno życzenie - niech te kilka nadchodzących dni będzie czasem, kiedy to my (a nie nasze zwierzaki) w końcu przemawiamy ludzkim głosem. Reszta jest nieważna. Naprawdę.

środa, 15 grudnia 2010

StarSheep Vibes vol. 3

Dostało mi się, oj dostało :) Za brak sensu mi się dostało i za poziom humoru również. Dodatkowo dowiedziałem się, że są wśród Was tacy czytelnicy, którzy czekają na notki filmowe i muzyczne, a najbardziej na dołączone do nich linki. Fakt faktem - kiedyś wrzucałem tego całe mnóstwo, potem przestałem wrzucać w ogóle, potem była przerwa nawet we wrzucaniu słowa pisanego. Skoro jednak wróciłem do czynnej służby i w miarę regularnie aktualizuję "Korwy", to wypada mi czasem wrócić do starych nawyków i połechtać za uszkiem tych z Was, którzy pierdolą to co piszę i wpadają tu tylko na małe "le click". Mam Was na względzie i obiecuję większą aktywność na tym polu (co chyba widać po notce z "dziecięcym horrorem" i dzisiejszej właśnie). Tym zaś, którzy mimo wszystko w moim pierdolniku szukają tekstów i to tekstów sensownych, obiecuję więcej notek ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, tematem przewodnim, tezą i argumentami za lub przeciw. Zdarzało mi się to już nie raz, nie dwa, więc nie jest to obietnica bez pokrycia - przysięgam. Dobrze mi to zresztą zrobi, bo w końcu chcę się jakoś w tym moim internetowym wcieleniu rozwijać, a jak kiedyś wspomniał gość uświadamiający słuchaczom, że Jest Bogiem - "w bezsensie sens jest jedynym awansem". Dziś nie przychodzi mi nic innego, jak tylko zastosować się i awansować niniejszą, "w miarę sensowną" notką.

StarSheep Vibes, vol 3. Jak w obu poprzednich edycjach nie uświadczycie tu ani mixu, ani płynnych przejść, ani tym bardziej efektownych sztuczek didżejskich. Jeśli niestety tego właśnie szukacie, to sprawdźcie koniecznie wyroby Falcona, Twistera, czy chłopaków z Walk This Way. Jeśli zaś macie ochotę na kolejny flirt z moim muzycznym gustem, to zapraszam do klikania w gwiezdną Owcę poniżej.


Tracklista:
01. Plan B - The Recluse (Nero Remix)
02. Diplo - Summer's Gonna Hurt You (Diplo 2010 Remix)
03. Magnetic Man - Crossover (feat. Katy B)
04. Kosheen - Guilty (Plastician Remix)
05. N*E*R*D & Daft Punk - Hypnotize You (Nero Remix)
06. I Blame Coco - Self Machine (Sub Focus Remix)
07. Basement Jaxx - Feelings Gone (Rusko's Stadium Rock Remix)
08. DJ Eprom - Dub Woob
09. Flux Pavillion - Night Goes On
10. Rusko - Raver's Special
11. High Rankin - Cut You Down (Original Mix)
12. N*E*R*D. - Hot-N-Fun (Nero Remix)
13. Detboi feat. Ubber Wallya - Voices in Heaven
14. Nero - Innocence
15. Ajapai - Incoming (Taku Remix)
16. Danny Byrd - Hot Fuzz (feat. Tomahawk)
17. Utah Saints - Something Good (High Contrast 2008 Remix)
18. Roni Size - No More (feat. Beverly Knight & Dynamite MC)
19. DJ Fresh - Lassitude

P.S. Zaktualizowałem również link pod woluminem numer 1, gdyż podobno wygasło mu się nieco. Jeśli więc nie zdążyłeś/łaś sprawdzić, a bardzo byś chciał/a, to proszę uprzejmie - StarSheep Vibes vol. 1.

piątek, 10 grudnia 2010

pomarnuj czas zimową porą

Minęła właśnie 16.30, a za oknem ciemno jak w końcowym odcinku jelita grubego. Pieprzyć już temperaturę, olać śnieg i zignorować wiatr, ale ciemności zapadające kosztem słońca jeszcze przed Teleexpresem to już jest czyste kurewstwo. Nie lubię zimy. Nie lubię ubrań na matrioszkę, nie lubię zamarzających glutów, nie lubię mokrych nogawek, nie lubię zasypanych ulic i chodników. Śnieg jest fajny w górach, gdzie jego miejsce i gdzie sprawia frajdę amatorom popierdalania z góry na dół z przyczepionymi do stóp przeróżnymi gadżetami. Szczecin "leży nad morzem" i nadmorskiej pogody od nieba nad Szczecinem oczekuję 24h na dobę, 52 tygodnie w roku. Kropka. Oczywiście, można pójść na sanki, można przyjebać komuś śnieżką, można nawet na łyżwach pośmigać i wtedy zima staje się nieco bardziej zjadliwa. Nie zmienia to jednak faktu, że w kategorii "zalet" ma się do lata tak, jak Kasia Cichopek do Ani Przybylskiej. Nie ta liga, pani zimo zła. Nie-ta-li-ga!

Cóż jednak poradzić, skoro nawet klasyk polskiej myśli rapowanej, Funky Filon, wyjaśniał swego czasu, że "pory roku ktoś tak sprytnie zaprogramował, ze kolejno następują i wyraźny jest ich podział". Filon, jak wszyscy wiemy zna się na niejednej rzeczy, bo i o słońcu w całym mieście powiedział dwa słowa i w tematach imigranckich czikulinek jest oblatany. Nic, tylko przytaknąć, spuścić głowę, napisać w śniegu na żółto "Zimo wypierdalaj!" i czekać na poprawę. Tik, tak, tik, tak...


Chociaż zaraz, chwila, nie o tym miało być dzisiaj przecież! Zapatrzyłem się bezsensownie w okno patrząc jak zamarznięte gołębie skaczą na główkę z parapetu i zupełnie zapomniałem o prawdziwym temacie dzisiejszej notki. No bo przecież w końcu do cholery, to że piździ, szroni i się ściemnia nie oznacza wcale, że Owca traci humor! Co to, to nie! Ponarzeka, oczywiście, a jakże - takie prawo wyssał z cyca matki jak każdy Polak i z tego prawa korzysta. Nie równa się to jednak jakiejkolwiek zimowej depresji, spadkom poziomu humoru, czy wahaniom nastroju. Nic z tych rzeczy. Co więcej - taka aura sprzyja raczej domatorstwu, a domatorstwo na przełomie 2010 i 2011 roku oznacza z reguły jedno - szperanie w przepastnych zasobach Wszechświatowej Sieci. Na 83% rezultatów szperania spuśćmy oczywiście zasłonę milczenia (spuśćmy w tym drugim, neutralnym sensie ty zboczeńcu!), niemniej jednak podczas czytania internetu od deski do deski co chwila wpadają mi w e-ręce przeróżne fotki, rysunki czy komiksy. Portali z taką rozrywką jest w sieci od człona, a nowe i tak wyrastają jak grzyby po deszczu, albo fotoblogi amatorskich operatorów Canonów z przeceny. Poziom? Jedne trzymają wysoki (9gag, Memebase), inne to kopalnia żenady i tandetnego poczucia humoru (Demotywatorypeel). Mimo wszystko jednak lubię je przeglądać, a jak już znajdę coś sprawiające, że zaśmieję się w Owcy, to kradnę na dysk i wrzucam na FB ku uciesze rzeszy znajomych klikających "lubię to". Ostatnio jednak kilka osób powiedziało mi, że może kolekcjonowanie tego całego gówna w kolejnych folderach "Stuff" na profilu facebookowym nie jest najlepszym rozwiązaniem i że powinienem pomyśleć nad jakąś formą fun-bloga z codziennymi aktualizacjami. Jaki to w gruncie rzeczy pomysł? Dobry? Zły? Sam nie wiem, ale w potyczce "sens zakładania vs. próżność autora" wygrała ta druga i dlatego z dumą prezentuję Wam moje małe, pojebane dziecko:


Tu gdzie aktualnie jesteście wciąż będzie można poczytać moje wypociny. Tam, gdzie Was zapraszam, będzie można obejrzeć to, co mnie bawi. Subiektywną selekcję śmieszności wyłowionych z tego zasyfiałego jeziora o nazwie Internet. Codzienna porcja fotek, rysunków czy komiksów, mocno związana z moim podejściem do świata i tym, co mnie w tym świecie niezmiernie bawi. Zapraszam serdecznie do zaglądania, podśmiechujek i poleceń innym. "Yet another time waster" jest od dzisiaj kolejnym sieciowym grzybem po deszczu. Have fun.

środa, 8 grudnia 2010

Who Can Kill A Child?

Nadchodzą w końcu upragnione wakacje. Wraz ze swoją lepszą lub gorszą połówką (w zależności od Twojej płci drogi odbiorco) planujecie romantyczny wypad na jedna z wysp przy południowym wybrzeżu Hiszpanii. Jako gorsza połówka byłeś tam wiele lat temu i spędziłeś przemiły, odprężający urlop. Jako lepsza połówka, oczarowana opowieściami o tej małej oazie ciszy i relaksu nie możesz się już doczekać wyjazdu. Pakowanie niezbędnych rzeczy, spodenki, strój kąpielowy, olejek do opalania, jakaś książka, może jajka na twardo, pomidory i woda niegazowana na podróż i jesteście w drodze. Krótki przystanek w przybrzeżnym mieście, przeprawa łódką, przystań, wysiadka. Jest cudownie. Lekki wiaterek od morza, ciepłe promienie od słońca, daleko od cywilizacji, tylko wy, wyspa i jej gościnni mieszkańcy. Właśnie, mieszkańcy. Na przystani widzicie jedynie dziecko łowiące ryby. Nic nie mówi, przygląda się tylko. Wokół brak dorosłych, ale w końcu to środek letniego dnia, dzieci zawsze wolą spędzać wakacje na zewnątrz. "Cześć, co słychać" - pytacie. Cisza. "Pewnie się wstydzi, dzieci z małych miasteczek mają tę cechę" - myślicie. No cóż, czas się zbierać, znaleźć nocleg, odświeżyć i zaaklimatyzować. Idziecie do miasteczka. Idziecie wąską uliczką mijając śliczne, białe domki. Idylla. Docieracie do głównego ryneczku, wchodzicie do kafejki. W środku niestety nie ma żywej duszy. Pusto. Dziwicie się trochę, bo tak na dobrą sprawę od przybicia do brzegu nie spotkaliście nikogo, z wyjątkiem dziecka na przystani. Mijaliście zatrzaśnięte drzwi, pozamykane okna, puste uliczki. "To na pewno pora sjesty" - tłumaczycie sobie. W końcu to Hiszpanie, a Hiszpanie nie lubią się przemęczać w słońcu. Wyjdą pod wieczór i wtedy rozkręci się zabawa. Na pewno. Jedyne co możecie zrobić to sami zająć pokój w hotelu i zrobić zakupy w pustym sklepie. Rozgośćcie się i poczekajcie. Dorośli mieszkańcy wyspy na pewno gdzieś są i lada moment ich spotkacie, bo na razie jedyne napotkane osoby to kolejne dzieci. Dziewczynka w kawiarni, chłopiec z wędką i uśmiechnięta dziewczynka w uliczce. Machacie do niej, ona się do Was uśmiecha. Piękny obrazek. Nagle dziewczynka odwraca się i zaczyna coś szarpać. Widzicie tylko laskę jakiegoś staruszka, którą wyrywa mu z ręki, a następnie uderza kilka razy z furią. Uśmiech zamiera Wam na ustach. Biegniecie w stronę zajścia, dziewczynka mija Was z rozpromienioną twarzą, a wy odkrywacie makabryczną scenę. Starszy człowiek z rozbitą głową leżący na zwiniętych linach. Bez ruchu. Skatowany własną laską przez tą słodką dziewczynkę.

Tak zaczyna się jeden z najbardziej przejmujących filmów jakie było mi dane obejrzeć. "¿Quien Puede Matar a Un Niño?", czyli "Czy zabiłbyś dziecko?" to hiszpański horror z 1976 roku, opowiadający historię dwójki angielskich turystów, którzy postanawiają spędzić urocze wakacje na fikcyjnej wyspie u wybrzeży Hiszpanii. Okazuję się jednak, że na wyspie nie ma ani jednego dorosłego, a dzieci ją zamieszkujące popadły w tajemniczy, morderczy obłęd. Nie obawiajcie się jednak - nie znajdziecie tu ani grama akcji z amerykańskich horrorów z cyklu "zabili go i uciekł". Nie ma mrożącej krew w żyłach muzyki, wyskakujących zza rogu postaci w kapturach z toporami w ręku, krzyczących studentek pod prysznicem czy efektów specjalnych w klimacie "gore". Jest za to atmosfera kompletnego zaskoczenia, niedowierzania i wreszcie autentycznego przerażenia. Jest strach, jest poczucie osamotnienia, ale jest też wszechogarniająca bezsilność, bo "przecież to tylko dzieci". Motorem napędowym filmu jest dylemat - jak potraktować uśmiechniętego 10latka, który mógłby być Twoim synem, bratem czy kuzynem, a od innych niewinnych dzieciaków w jego wieku różni go tylko to, że jest w stanie cię zabić bez mrugnięcia okiem. To przecież dzieci mają być chronione, to dzieci są ofiarami, to dzieci nie odróżniają często dobra od zła i ich postępowanie często tłumaczone jest niewystarczająco rozwiniętym poczuciem moralności i etyki. One przecież nie są złe, one nie działają z premedytacją dorosłych, one nie rozumieją, one nie chcą, to TYLKO dzieci. Skrzywdziłbyś je? A gdyby były Twoje?

Film rozpoczyna sekwencja archiwalnych zdjęć, prezentujących dziecięce ofiary wojen, czy głodu. Jest Holocaust, jest Wietnam, jest Afryka. Wszystko to lokuje sympatię i współczucie widza po stronie tych najmniejszych, niewinnych ofiar "dorosłej" działalności. Wszystko po to, żeby za kilkadziesiąt minut skonfrontować te uczucia z makabryczną sytuacją na wyspie i postawić tytułowe pytanie - ¿Quien Puede Matar a Un Niño? Na zimowe wieczory z ciarkami na plecach gorąco polecam.

P.S. Pod plakatem znajduje się link do torrenta. Ściągnąłem w ciągu jednej nocy, ale jakby ktoś chciał, to z pendragonem, tudzież płytką proszę się do mnie zgłosić. Napisy do ściągnięcia TUTAJ.

sobota, 4 grudnia 2010

iBitwa

Jestem raczej, jak dobrze wiecie, dość pokojowo nastawiony do życia. Nie tłukę się ze szczerbatymi dresami, nie rozpierdalam butelek na głowach losowo wybranych przechodniów, przeklinam tylko wtedy, kiedy żartuję (czyli sporo), nie posiadam żadnej broni, a konflikty załatwiam rzeczową dyskusją na argumenty merytoryczne, lub soczystym "a weź spierdalaj".

W miniony czwartek sprzeniewierzyłem się swoim zasadom i wziąłem wraz z dysk dżokejem Najtlajfem udział w Red Bull I-Battle - bitwie na empetrójki z iPodów, iPhonów iInnych produktów Apple, które robią "lalala". Schemat był prosty: 8 dwuosobowych ekip, ring na podwyższeniu, pełny klub (Lulu) i bójka "numer kontra numer" okraszona wydurnianiem się przy linach w celu zdobycia sympatii publiczności (która przez darcie ryja decydowała o zwycięstwie tych lub tamtych). Dodatkowym atutem był backstage z wódką, red bullami i dziwnymi papierosami, po których masz oczy jak przerwa między jedynkami Sookie Stackhouse. Zabawa była przednia, awans do finału przegraliśmy o przysłowiowy głos czyli jeden decybel z ekipą Sage'a i Dj'a Pete. Oni jednak musieli w finale uznać wyższość takiej dwójki szaleńców, że ja nie mam pytań, odpowiedzi ani nawet komentarzy. Maski jak Jabbawockeez, nunczako, salta w tył, choreografie do każdego numeru (she got the moves mate!) - wszystko na misternie przygotowanych podkładach ("Cockney Violin" mnie zniszczył!) i już było wiadomo, że „Wszystko Wszędzie Team” odprawią z kwitkiem resztę konkurencji. Co zresztą stało się po końcowym darciu mordy, przy którym wuwuzele w RPA są jak ciche pierdnięcie w towarzystwie, żeby nikt nie słyszał.

Hulana była przednia, z nieoficjalnych źródeł bliskich fabryce Red Bulla w Bangladeszu wiem, że podobno jedna z najlepszych w Polsce, jeśli nie najlepsza. Tak się bawi Szczecin, tak się bawią szczecinianie, tak my się bawimy. Jeśli chcecie chociaż liznąć przez monitor trochę flejworu z czwartku to zapraszam do filmiku poniżej.

Tak - ten z trąbką to ja.



piątek, 26 listopada 2010

kaszanka powyborcza

Wybory, wybory i po wyborach. Kiedyś powiedziałem, że polityka będzie tu sporadycznie i mam zamiar się do tego zastosować - to ostatnia politycznie powiązana notka na jakiś czas, więc jeśli szukacie celnych komentarzy, trafnych analiz i błyskotliwych, a nierzadko żartobliwych tekstów sprawdźcie dwóch moich ulubionych autorów w tej tematyce - Wojciecha Orlińskiego i Daniela Passenta. Pierwszy to nerd, wielbiciel popkultury, podróży i autostrad, przeplatający tematy filmowo-muzyczno-gadżetowo-społecznościowe z prześmieszną krytyką polskiej prawicy i jej naczelnego "organu prasowego" - Salonu24. Drugi zaś, to najlepszy polski felietonista, wieloletni pracownik Polityki, którego wyważone komentarze na bieżące tematy bardzo często pokrywają się prawie całkowicie z moim skromnym zdaniem. Obaj panowie, choć w różnym stylu, piszą o polityce ciekawiej ode mnie, dlatego ja będę się zajmował tym tematem od święta, a zainteresowanych odsyłam do powyższych linków.

Tyle tytułem wstępu - teraz zasadnicza zasadniczość. Ja mawiają niektórzy - "pierwsze koty za płoty", "nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku" oraz "drogie Bravo, czy pierwszy raz bardzo boli?". Pierwsze wybory mam za sobą, wynik nie jest może imponujący, gdyż nie udało mi się porwać setek zafascynowanych moją nietuzinkową osobowością wyborców, ale jak na "kampanię", którą prowadziłem, miejsce które na liście zajmowałem i w odniesieniu do innych wyników "anonimowych polityków" nie jest najgorszy. "Lokomotywy" z naszej listy zdobyły powyżej tysiąca, "parowozy" po kilka setek, a "drezynki" jak ja zmieściły się w wynikach dwucyfrowych. Oczywiście znajdzie się jeden z drugim, który oceni to jako "porażkę", "żenadę" tudzież "żal.pl" (ostrzegam - używających tego ostatniego określenia wypieprzę na zbitą japę). Niemniej jednak Ci którzy mnie znają, wiedzą, że mnie cieszą nawet małe rzeczy i nawet w małych rzeczach szukam pozytywów. Było to ze wszech miar interesujące doświadczenie i bardzo pouczająca lekcja polityki od kuchni, łazienki i zlewozmywaka na zapleczu. Jednym słowem - pierwszy krok w branży zaliczony. Z tego miejsca dziękuję wszystkim, którym chciało się ruszyć w niedzielę dupy sprzed telewizora/komputera/mikrofalówki i postawić na mnie krzyżyk. Nie jest to dla mnie jednorazowa zabawa w elekcję, więc obiecuję następnym możliwym razem dać Wam więcej powodów do zadowolenia :)

Tymczasem zostawiam Was z tytanami polskiego kabaretu - ekipą z "Za Chwilę Dalszy Ciąg Programu" i klipem "W Rodzinie O Wyborach". Pamiętajcie - Liga Czystości nie pali, nie pije i to trzecie... też tego nie robi!



sobota, 20 listopada 2010

Silence! I kill you!



Nastała cisza, więc nie mogę ani agitować, ani namawiać, ani promować ani przekonywać. Powiem więcej - gdyby owa cisza nie nastała to i tak bym nie agitował, namawiał, promował czy przekonywał. W poprzedniej notce wyłożyłem wam biało na granatowym powody, dla których jestem obecny na liście kandydatów na radnego. Większość z Was zna mnie osobiście i wie, że nie jestem typkiem, który wprosi się bez zaproszenia na domówkę, wyżre lodówkę (chyba, że macie tam żółty ser), nasika do kuwety waszego kota, rozsiądzie się wygodnie na sofie i nie wyjdzie do wczesnych godzin porannych. Jestem tam gdzie mnie chcą, a nie tam gdzie ja na siłę chcę być. Z tego powodu nie prosiłem i nie proszę o niczyje głosy. Nie uważam, żeby strategia "ej, ty, ziomuś, idziesz do wyborów? ta? a głosujesz? ta? a na kogo? nie wiesz? ta? to weź ziomuś pierdolnij na mnie głosik, co ci zależy. pierdolniesz? dziękówa" była w jakikolwiek sposób zahaczona w definicji "społeczeństwa obywatelskiego", którego jestem zwolennikiem. Nie zabiegam na siłę o poparcie, wolę raczej, żeby ewentualne głosy na mnie oddane były oddane z przekonaniem "że warto". Wychodzę z założenia, że jeśli idziesz do wyborów to rób to ze świadomością swojej decyzji. Nie głosuj "dla jaj", "z nudów", "bo mama kazała", "bo znam gościa", "bo mnie ktoś poprosił". Zastanów się, poczytaj, dowiedz, przemyśl i zdecyduj. Za duży procent stawiających się przy urnach głosuje mechanicznie, bezmyślnie, na etykietkę, czy wrażenie. Za duży procent skreśla pierwszego z brzegu z takiej czy innej listy, bo zupa na gazie kipi, a dziecko zesrało się w pieluchę i drze mordę niemiłosiernie. Nie zaliczaj się do tej grupy. Stawiaj krzyżyk mądrze i odpowiedzialnie, świadom swoich praw i obowiązków. W końcu będziesz ze swoją decyzją przez następne cztery lata, "dopóki wybory Was nie rozłączą".

P.S. Jeśli przy okazji myślisz, że fajnie byłoby mieć w Radzie Miasta reprezentanta, który i o kulturę postara się powalczyć i sportowo się zaangażuje i kilka promocyjnych pomysłów ma w zanadrzu, to wiesz co robić - ciach, ciach i do urny.


wtorek, 9 listopada 2010

co tam Panie w polityce?


"To nie jest notka humorystyczna. Podobieństwo występujących w niej osób do postaci prawdziwych jest w pełni zamierzone, chociaż potraktowane Photoshopem, co widać na załączonym obrazku."

Polityka, to wg. Słownika PWN "działalność władz państwowych, zwłaszcza rządu" lub "działalność jakiejś grupy społecznej lub partii mająca na celu zdobycie i utrzymanie władzy państwowej; też: cele i zadania takiej działalności oraz metody realizacji takich zadań", tudzież "sposób działania osoby lub grupy osób kierujących jakąś instytucją lub organizacją", albo "zręczne i układne działanie w celu osiągnięcia określonych zamierzeń". Tyle teorii. Czym jest polityka w praktyce? Pierwsze skojarzenia większości z Was oscylują zapewne w okolicach określeń "bagno, gówno, burdel" doprawianych co jakiś czas "złodziejstwem, korupcją, kurewstwem i kłamstwem". Polityk kłamie, kradnie, leni się i ma wszystko w dupie. Wszystko to mocne słowa, ostre skojarzenia i dotkliwe porównania - niestety w większości całkowicie uprawnione. Styl, w jakim słownikowa polityka jest uprawiana, tak na szczeblu centralnym jak i lokalnym przyzwyczaił nas do tego, żeby traktować polityków jako zawód (a w zasadzie "zawód") o najniższym społecznym zaufaniu, oscylującym w przeróżnych rankingach wokół kilku procent. Nic więc dziwnego, że każdy, kto angażuje się w politykę automatycznie staje się jednym z "nich" - karierowiczów w drodze do koryta.

W tym momencie odczuwam pewien dysonans (dla nieznających poprawnej polszczyzny - wewnętrzną rozpierduchę). Sam często krytykuję styl uprawiania polityki, brzydzę się przeróżnymi faktami, które za pomocą mediów do mnie docierają, obdarzam uczestników przeróżnych rozgrywek dość mocnymi epitetami i często zwyczajnie zbiera mi się na cofkę gdy muszę być świadkiem żenujących spektakli rozgrywanych na każdej chyba scenie politycznej w tym kraju. "Gdzie tu dysonans/rozpierducha?" spytacie. Otóż, jak kilku z Was wiadomo - startuję w tym roku w wyborach do Rady Miasta (Szczecina oczywiście) z listy Komitetu Wyborczego Wyborców Bartłomieja Sochańskiego "Obudźmy Szczecin". Lista nr 15, okręg 4 (Głębokie, Pilchowo, Zawadzkiego, Klonowica, Krzekowo, Bezrzecze, Pogodno, Świerczewo, Łękno, Arkońskie, Niemierzyn), miejsce nr 9. Tych z Was, którzy zamierzają zamknąć okienko i nigdy już do mnie nie wrócić proszę o chwilkę cierpliwości, mam bowiem kilka słów, które być może wytłumaczą tą poniekąd dziwaczną decyzję.

We Wrześniu zaangażowałem się czynnie w prace komitetu, który zawiązał się wokół kandydatury Bartłomieja Sochańskiego na Prezydenta Szczecina. W jego programie spodobał mi się w zasadzie jego fundament - przesunięcie akcentów decyzyjnych zza biurek w pokojach Urzędu Miasta do rąk mieszkańców Szczecina. To mieszkańcy, będący najbliżej swoich problemów, a nie kierujący się własnym widzimisię urzędnicy, mają być punktem odniesienia w planowaniu zmian, dzieleniu środków finansowych czy wreszcie współautorami strategii dotyczących rozwoju ich najbliższego sąsiedztwa. Podsumowując - Szczecinianie działający w instytucjach pozarządowych, niezależnie od koloru rządzącej ekipy, zmagający się z problemami z zakresu swojej działalności to ważne ogniwo w procesie polityczno-decyzyjnym. Można to nazwać tanim chwytem wyborczym, sugestią kosmetycznych zmian czy tworzeniem złudzenia wpływu na decyzje polityczne. Oczywiście, że można, ale przy odrobinie dobrej woli i pozytywnego myślenia można to potraktować jako preludium do zmiany statusu mieszkańców Szczecina na obywateli Szczecina - ludzi zainteresowanych jego sprawami, uczestniczących w szeregu inicjatyw, świadomych siły swojego głosu i chętnych tej siły używać. W tym mieście naprawdę jest masa ludzi, którzy wiedzą, że "można!".

Jak jednak zapewne zauważyliście - jest różnica między popieraniem jednego z kandydatów, a startowaniem z jego listy w wyborach. Nie ukrywajmy - nie posiadam doświadczenia w polityce, nie znam jej mechanizmów, nie jestem ani pierwszoplanowym graczem, ani kuluarową szarą eminencją, ani nawet anonimowym działaczem niższego szczebla, który raz zainicjował oczyszczanie miejscowej piaskownicy z kociego łajna. Politykę studiowałem, polityką się interesuję, o polityce czytam, ale takich jak ja jest wielu, więc dlaczego to właśnie Owca ma być tym, który nagle zapragnął wejść w to "bagno"?

Kasa? Układy? Kariera?

Nawet nie liczcie, że będę czemukolwiek zaprzeczał i w jakikolwiek sposób zapewniał Was, że jestem idealistą, który natychmiast zrezygnuje z uposażenia na rzecz biednych dzieci i w zaciszu biura pisał projekty naprawiające świat. Nic z tych rzeczy. I tak nie uwierzycie. Myśl, która przekonała mnie do spróbowania sił w tych zawodach była następująca:

Wciąż jestem młody (politycznie mój wiek plasuje mnie w kategorii "osesek". Niemniej jednak przez 10 lat, które minęły od momentu nabycia praw wyborczych nie usłyszałem od nikogo spójnej, ani nawet fragmentarycznej oferty dla ludzi w moim wieku. Kandydaci na prezydentów i radnych skupiali i wciąż skupiają się wyłącznie na "dużych obrazkach" - stoczni, przemyśle, budownictwie, komunikacji miejskiej, inwestycjach, rewitalizacjach dzielnicowych, parkach technologicznych itp. - i nie sposób odmówić im racji. To ludzie z reguły doświadczeni, mający często świetne pomysły na rozwiązanie "dużych problemów". Bezdyskusyjnie są to ważne, jeśli nie najważniejsze wyzwania stojące przed ewentualnymi włodarzami. Nie zmienia to jednak faktu, że te problemy są w większości abstrakcyjne dla ludzi młodych - maturzystów czy studentów tudzież świeżych absolwentów bez sprecyzowanego planu na "dojrzałe" życie. Nie wynika to bynajmniej z ich ignorancji - te sprawy ich po prostu nie dotyczą. Oni , a w zasadzie my, bo czuję się wciąż częścią tej grupy, żyjemy muzyką, sztuką, filmem, sportem, wolnym czasem spędzanym wśród znajomych i doświadczeniami, które będziemy wspominać jeszcze długie lata po tym, jak wejdziemy w dorosłość właściwą. Czemu w żadnej ofercie politycznej nie ma słowa skierowanego do nas? Czemu żaden z kandydatów nie chce przyjąć na siebie odrobiny infantylnej "gęby" tylko po to, żeby powiedzieć nam - "Wy też jesteście mieszkańcami Szczecina! Wam też należy się uwaga! Wasze problemy też są ważne!"? Nie czujemy się reprezentowani, nie czujemy się rozumiani, nie czujemy, że nasze problemy, sugestie czy propozycje są w jakikolwiek sposób zauważane. Całe szczęście robimy wszystko, żeby nie poddać się "szczecinizmowi" (któremu swego czasu poświęciłem tu kilka słów) - angażujemy się w przeróżne inicjatywy kulturalne, wspieramy artystów, udzielamy się w działaniach na rzecz rozwoju sportu amatorskiego - robimy to wszystko, czego urzędnicy i tak by za nas nie zrobili. Czy to źle? Czy potrzebujemy polityki ingerującej w nasze działania? Broń Jahwe, Allahu, Brahmo czy Latający Potworze Spaghetti! Radzimy sobie świetnie - jedyne czego potrzebujemy to pomysłu, jak zagospodarować nasze działania, nasz entuzjazm oraz naszą energię i wpleść to wszystko w strategię promocji Szczecina. Mamy coraz wyższy poziom nauczania, ale młodzi ludzie wciąż wybierają inne ośrodki akademickie. Jaką część tych "emigrantów" można by było zatrzymać u siebie, gdyby miasto położyło większy nacisk na wspomaganie, rozwój i promocję lokalnych inicjatyw kulturalno-sportowych? Ilu z nich wyjeżdża, nie dlatego, że Uniwersytet Tamtejszy ma lepszą kadrę, tylko dlatego, że Tam więcej się dzieje? Ilu z nich w rozmowach z mieszkańcami Poznania, Trójmiasta czy Wrocławia wstydzi się etykietki "mieszkańca wioski z tramwajami" tudzież "beduina z pustyni kulturalnej"? Czy można ich za to winić? Z poważnymi tematami jeszcze będziemy mieli okazję się zmierzyć. Młodość to dla nas czas ładowania akumulatorów na resztę życia - a gdzie lepiej to robić niż w rodzinnym mieście, w gronie wieloletnich przyjaciół przy okazji głośnych na całą Polskę wydarzeń?

Ta właśnie myśl była w zasadzie jedynym argumentem "za" decyzją o wejściu na listę wyborczą. Chcę być tym jednym przedstawicielem młodych, który może im powiedzieć - wiem co Was boli, bo mnie boli to samo. Zmieńmy to, no bo co w końcu kurcze blade!


niedziela, 31 października 2010

StarSheep Vibes vol. 2

Obiecanki, cacanki, a na blogu wrzutka. Tym staropolskim akcentem z końca XIX wieku witam dziś wszystkich czytelników, zaglądaczy i przypadkowo zawieruszonych tu poszukiwaczy porno z owcami. Dla pierwszych niestety nie mam dziś zbyt wiele słowa pisanego, dla drugich jedynie kilka być może interesujących pierdół, a trzecim linki wyślę na priv, bo całą kolekcję mam pochowaną w "Ulubionych", w katalogu... chwila... powiedziałem to na głos? Cofam, cofam!

Tymczasem przejdźmy do przysłowiowej rzeczy (kto zna przysłowie o "rzeczy"? noga do góry!). Dziś druga odsłona legendarnej już w kręgach producentów mięsa z Dworca Centralnego oraz beznogich prostytutek z Kabulu składanki "Starsheep Vibes". Na wycieczkę po ostatnich, przedostatnich i całkiem już dawnych fascynacjach muzycznych autora niniejszego bloga zapraszam po kliknięciu w poniższy obrazek, na którym hulam w przestworzach odległej galaktyki z ziomkami z branży przemytniczo-rebelianckiej. Tracklista oczywiście pod okładką, jakby ktoś nie chciał kota w worku ściągać, bo co to w sumie za zabawa taki w worku kot. Miauczy, wierzga i spać w nocy nie daje. Dlatego też sprawdzajcie tytuły, klikajcie w okładkę, słuchajcie, śpiewajcie, pląsajcie, albo chociaż wystukujcie rytm na kolanie. Czego byście w związku z odsłuchem nie robili - bawcie się tak dobrze, jak ja układając ten zestaw.

Enjoy!


(Wspomniana) Tracklista:

01. Magnetic Man feat. Ms. Dynamite - Fire
02. Katy B - Katy On A Mission
03. Redlight feat. Ms. Dynamite - What You Talking About
04. DJ Defkline & Red Polo - Remember Dre (Dubstep Remix)
05. Audio Bullys - Only Man (Jakwob Remix)
06. Deadmau5 - Ghosts N Stuff (Nero Remix)
07. Sub Focus - Could This Be Real (Joker Remix)
08. Subscape - Nothing's Wrong
09. Mujava - Township Funk (Skream Remix)
10. Die & Interface feat. William Cartwright - Bright Lights (Joker Remix)
11. L-Wiz - Girl From Codeine City
12. La Roux - In for the Kill (Skream's Let's Get Ravey Remix)
13. I Blame Coco - Quicker (RackNRuin Remix)
14. Magnetic Man feat. Katy B - Perfect Stranger
15. Alex Roots - Don't Stop Looking (High Rankin Mix)
16. High Rankin - Meow Meow (132BPM)
17. LV feat. Okmalumkoolkat - Boomslang
18. Plump DJs - Boomer
19. David E. Sugar - Oi New York, This Is London! (Oi This Doesn't Sound Like Skream Remix)
20. Yeah Yeah Yeahs - Heads Will Roll (A-Trak Remix)



poniedziałek, 18 października 2010

mam prostą lirykę dla prostych ludzi

Przychodzi taki czas w życiu każdej owcy, że albo wystąpi w reklamie, albo inaczej będzie chciała się spełnić. Wczoraj, w przeróżnych godzinach dziennych naskrobałem sobie wierszyk. Taki odnośnie i w temacie kobiet w wieku postprodukcyjnym, okupujących przystanki tramwajowe. Podzielę się z Wami tą liryką niewyszukaną, bo w końcu to mój blog i takie mam na nim prawo. Panie i Panowie - oto pierwszy w historii korewtolubiacych wiersz (eksperymentalny w sensie).

Na przystanek

"Śliskim torem w dzień deszczowy tramwaj raźno sunie.
Oczekują go seniorki w niecierpliwym tłumie.

Każda z siatką i w berecie, w końcu moda taka -
do przychodni i na pocztę lub do warzywniaka.

Jak na Wielkiej Pardubickiej konie wyścigowe,
w gotowości pełnej zwarte, do biegu gotowe.

Dylematem wszystkie ważnym spięte niesłychanie -
"Które drzwi przyatakować, jak już tramwaj stanie?"

Sapią równo, pianę toczą, wzrok w torach utkwiony.
Nagle radość! - "Och! Już jedzie! Transport upragniony!"

Już im miejsca wymarzone stają przed oczami,
już się cieszą na ten krótki dystans z nagrodami.

Wtem histeria, lament, dramat, mdleją nam matrony...
"Cóż się stało? Panie, klęska! Tramwaj uszkodzony!"

czwartek, 14 października 2010

rocznica ważna niesłychanie

Dokładnie 5 lat temu, 14 października, bez związku z Dniem Pedagoga, w moim ówczesnym domu pojawił się bardzo specjalny ktoś. Sprowadzony ze schroniska dla bezdomnych psiaków, prosto z klatki dla "szczeniaków do roku" członkostwo w rodzinie Petrusewicz przyjął na swój kudłaty grzbiet sześciomiesięczny Milo.


O historii Milo wiedzieliśmy niewiele - porzucona, półroczna znajda, przebywająca od kilku tygodni w schronisku. Nie wiadomo co przeszedł, ile przeszedł, skąd przybył i dokąd się pałętał. Jedno było pewne - pierwsze miesiące życia musiały dać mu mocno w kość. Bał się wejść na klatkę schodową, sikał pod siebie stojąc na środku pokoju, nieufnie podchodził do instytucji miski i przy każdym podniesieniu głosu w okolicy trząsł się szukając sobie schronienia w największym zakamarku mieszkania. Nie szczekał, nie warczał i właściwie nie wydawał z siebie żadnych odgłosów. Obca mu była agresja tak w stosunku do ludzi jak i innych zwierząt. Kilkanaście tygodni trwało "wynoszenie" go na spacer, przekonywanie, żeby nie wchodził do domu tyłem, a także oczekiwanie na pierwsze szczeknięcia. W międzyczasie nastraszył nas mocno nosówką, którą złapał prawdopodobnie jeszcze przed schroniskowym szczepieniem, a która to choroba kieruje szczeniaki wprost do uśpienia. Graża (czyli moja mama) uparła się jednak i zawalczyła o nowego członka rodziny. Milo przeżył, a wielkie serducho nowej rodziny w połączeniu z gorącą michą oczekującą każdego dnia sprawiły, że powoli zaczął się oswajać i zachowywać jak pies ze stabilną psychiką. Zaczął nawet szczekać, chociaż jego ulubioną formą kontaktu z otoczeniem do dziś pozostało specyficzne wycie



Dziś Milo to 5-letni kawaler, w którym wciąż jednak pozostały szczeniackie cechy. Wprawdzie nauczył się warczeć i szczerzyć kły na innych psich facetów, niemniej jednak nie nauczył się choćby odrobiny agresji w stosunku do ludzi, a jego jedyną formą ataku jest "zalizanie na śmierć". Kudłacz zakochał się w Graży, której towarzyszy od wczesnych godzin porannych do najpóźniejszych nocnych, leżąc nawet pod łazienką, w której aktualnie Graża przebywa.


Awansował na stanowisko drugiego syna i młodszego brata, które okupować będzie do końca życia, bo takiego drugiego jak ten jeden to ze świecą szukać. Wiem, że każdy właściciel czworonoga mówi o swoim to samo i właśnie dlatego korzystam tu z prawa do ogłoszenia, że to najlepszy pies na świecie i basta. Reszta tych zajebistych może co najwyżej zająć w moim prywatnym rankingu miejsce drugie ex aequo, a wiem że jest ich sporo, bo i sporo fantastycznych psiaków znam i uwielbiam. Niemniej jednak Grand Prix w rankingu na najlepszego przyjaciela Owcy w 5 rocznicę przyjęcia do familii bezsprzecznie otrzymuje Milo.


P.S. Spostrzegawczy zauważą pewnie, że jeśli chodzi o rocznice, to zgubił się jeszcze jeden temat. Owszem, 2 października stuknęło mi 28 przeżytych lat. Była z tej okazji impreza, potem druga, a na koniec trzecia. O imprezach można by długo i kwieciście. Brakuje mi jednak weny na hulaszczy post, dlatego tym którzy byli, wycałowali, poskładali, napili i przytańczyli z tego miejsca dziękuję i dodam - takich przyjaciół i znajomych nie ma nikt i niech nikt się nie kłóci, bo go psem poszczuje, a ten zaliże go na miejscu, bez cienia skrupułów.


piątek, 8 października 2010

Magnetic Man – In Session (Live @ BBC's Maida Vale Studios) - vol. 2

Jak wspominałem we wczorajszej notce, w blokach startowych BBC czekał na start największy hit tria Magnetic Man, a mianowicie "I Need Air" z gościnnym udziałem Angeli Hunte - kawałek, którym dubstep wpłynął do mainstreamu, mój osobisty faworyt w wyścigu do tytułu "Tune of 2010" i bezpośrednia inspiracja lipcowej notki "cudowne lata 90te". Dziś, w godzinach porannych pistolet startowy wypalił, a w sieć poszła poniższa aranżacja, w której Bengę, Artworka i Skreama wspiera znana już z "Perfect Stranger" sekcja smyczkowa oraz wokalistka Emeli Sande. Kolejne słowa są w zasadzie zbędne, wczorajszy "feedback" jest dla mnie najlepszym wyznacznikiem tego, jak bardzo podobają Wam się wyczyny trzech djów ze smyczkiem i wokalem. Słuchajcie zatem i jarajcie się jak i ja się jaram.



czwartek, 7 października 2010

Magnetic Man – In Session (Live @ BBC's Maida Vale Studios)

Dawno mnie nie było, ale niedługo będę znowu, gdyż nawarstwiło się parę tematów, a tu już jesień za oknem i ciemność o 18 i mrozem zawiewa i generalnie pogoda pod zwiędłą kutarą się robi. Dlatego też ja się zajmę pisaniem, co by nie wkurwiać się na aurę, a Wy czytaniem, co by powkurwiać się na mnie, że znowu nie rozumiecie o czym piszę, a mimo wszystko czytacie. Dzisiaj zaś krótko i na temat:

12.11. Berlin. Magnetic Man @ Maria am Ostbahnhof.

Mimo, że jaram się tym koncertem od przeszło miesiąca i mimo, że zamówiłem już bilety i w drodze do mnie owe bilety są, to dopiero po tym co zobaczyłem na poniższych klipach mam zamiar odliczać dni do wyjazdu tępym, sznytogennym narzędziem na własnej skórze. Niemcy mówią "Mein Gott!", Anglicy "Oh my days!", Buszmeni "Waka, Waka", a ja swój zachwyt wyrażę swojskim "Ożeszkurwajapierdolęcozanumer!".





P.S. W blokach startowych czeka jeszcze gotowe do wypuszczenia "I Need Air", a może i coś więcej. Czas na sznytę

czwartek, 23 września 2010

Na przykład


Na początku był remix. Stworzył go Bar9, przesłuchał Owiec i zaprawdę stwierdził, że był dobry. Dobry na tyle, że zainteresował się ów Owiec resztą twórczości nieznanego wówczas temu Owcu wykonawcy / producenta / rapera / wokalisty. Zainteresował się i emocją pozytywną nad wyraz obdarzył, a emocja ta trwa do dziś i trwać będzie długo i szczęśliwie, aż do 2012, bo wtedy świat się kończy i Euro zaczyna.

Tyle jeśli chodzi o legendę. Sam nie wiem już co w niej jest prawdziwe, a co nie. Przekazywana w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie obrosła w przeróżne nadużycia, przekłamania, zatajenia i przerysowania. Jedno jednak jest pewne. Artysta, o którym dzisiaj w owczym kąciku muzycznym mowa, to doprawdy nietuzinkowy gość. Elliot Gleave, to mój angielski równolatek występujący pod pseudonimem Example (szybkie tłumaczenie - E.G. to w wyspiarskim narzeczu nic innego jak nasze swojskie n.p. czyli... tak, macie rację - na przykład [ang. Example]. Wszystko jasne? Cieszę się.). Zaczynał już jako 12-letni MC startując w pierwszych freestyle'owych bitwach, które w jego własnych słowach wyglądały następująco: "completely destroyed a useless wanker and a fight broke out so [he] sprinted home". Całkiem nieźle jak na szczyla, któremu jeszcze wąs się nie sypie i fujarka nie dryga. Wracając do krótkiej biografii - późniejsze lata to nauka przeplatana nagrywkami, potem wyjazd do Australii, powrót do rodzinnego Londynu i pierwsze próby popchnięcia swojej kariery na wyższy poziom. Jego trzy single, nagrane we własnej wytwórni "All The Chats" zwróciły uwagę paru kilku prezenterów Radio1 (Pete Tong, Zane Lowe) oraz samego Mike Skinnera, który podpisał zaproponował młodemu raperowi kontrakt w swojej wytwórni "The Beats Label". Trafienie pod skrzydła The Streets było tym, czego Elliot potrzebował. Wkrótce po podpisaniu kontraktu wyszedł klip do numeru "Vile" - odpowiedzi na hit "Smile" ówczesnej debiutantki na rynku muzycznym - Lily Allen. Radio1 raz jeszcze zainteresowało się raperem, a "Vile" znalazło miejsce na playlistach tak znanych Dj'ów jak Zane Lowe, Jo Whiley czy Chris Moyles. Pierwszy album nie był może wielkim hitem komercyjnym, ale klipowi do singla "Me + Mandy" udało się zdobyć nagrodę VMA za najlepszy teledysk niskobudżetowy. Prawdziwy przełom był jednak przed nim.

Prace nad swoim drugim albumem Example rozpoczął od zdefiniowania gatunku, w którym od teraz miał się poruszać. Nazwał go "Dysfunctional Electro-Pop". W pracy nad "Won't Go Quietly" wzięli udział tacy producenci jak Chase&Status, MJ Cole, Sub Focus czy Calvin Harris, a to już wystarczająca wizytówka dla jakiegokolwiek wydawnictwa. Taneczna mieszanka naładowana pozytywnymi emocjami, okraszona wokalem i rapem, pasująca i na parkiet i do domu, słoneczna, letnia i wpadająca w każde ucho. Rozwodzenie się nad niuansami produkcji nie ma większego sensu, tym bardziej, że Example postanowił nakręcić aż 6 teledysków (w tym jeden do wspomnianego już remiksu Bar9), które niezdecydowanym zdecydowanie pomogą w podjęciu decyzji o sprawdzeniu całego krążka. Klipy oczywiście załączam poniżej, rezygnując z namawiania do odsłuchu. Niech poniższy Przykład broni się sam.
Enjoy!














środa, 22 września 2010

wrześniowe podrygi

Lubię jeździć samochodem. Moje cztery kółka nie są wprawdzie pierwszej nowości (rocznik 1993), wybitnej mocy (benzyna, 1,4l) czy przepięknej aparycji (bok przytarty filarem podziemnego parkingu w Galaxy), ale Reniutka (Renault 19 Chamade) to członek rodziny, z którym najlepiej wychodzi się bynajmniej nie na zdjęciach, ale na przykład z domu czy ze sklepu z zakupami. Pali niestety Reniutka sporo, ale w jej wieku to wytłumaczalne - wystarczy podejść pod losowo wybraną szkołę średnią, żeby zobaczyć zastępy zaciągających się dymkiem siedemnastolatków. W tym wypadku Reniutka jest w pełni usprawiedliwiona.

Jak widać mam do mojego samochodu stosunek emocjonalny (podobno to takie typowe, wręcz stereo). Dziś jednak idę z wiatrem i płynę z prądem, a raczej daję się porwać fali - zostawiam moją piękną pod domem, pozwalam się jej nacieszyć zasłużonym odpoczynkiem, zakładam najwygodniejsze buty i dziarsko ruszam w miasto przy pomocy nóg własnych. Dziś bowiem "Dzień Bez Samochodu" - zwieńczenie Europejskiego Tygodnia Zrównoważonego Transportu. Brzmi pretensjonalnie? Owszem. Kojarzy się z radosną twórczością europejskich specjalistów od prostowania bananów i zaliczania marchewek w poczet owoców? Jak najbardziej! Niezależnie jednak od pompatycznej nazwy, inicjatywa jest ze wszech miar godna uwagi. Zbliża się deszczowa jesień, a po niej zapowiadana zima stu- czy nawet tysiąc-, a może i milionlecia. 22 września to jeden z ostatnich dzwonków na pospolite ruszenie dupy. Pogoda jest piękna, transport miejski gratis, a Szczecin we wrześniu prezentuje się naprawdę uroczo. Dlatego rzućcie kluczyki na półkę, wytargajcie z piwnicy rower / przyodziejcie co wygodniejsze cichobiegi i ruszajcie o własnych siłach w miasto załatwiać sprawy, sprawunki i interesy. Samochody podziękują Wam za dzień oddechu, a i serducha, płuca i mięśnie nie będą miały nic przeciwko zmianie trybu pracy na nieco bardziej wydajny. Trust me!


czwartek, 16 września 2010

odwracacze uwagi

Ślad po krzyżu zaginął. Przed nami pewnie kolejny festiwal żenujących wystąpień za i przeciw, usprawiedliwień strony A, zarzutów ze strony B, irytującej neutralności strony C i ostentacyjnego olewania ze strony D, która w D ma całą tą żałosną sytuację. Jedynymi wygranymi są media, które z braku widowiskowych zamachów na symbole losowo wybranych krajów cywilizacji śmierci mają dyżurny temat. Temat, który i tak prędzej czy później zdechnie, tak jak zdechł medialnie temat wolnego Tybetu, Darfuru, agenta Tomka, czy wanny Wassermana. Naturalna kolej rzeczy.

Jeśli jednak, tak jak ja, jesteście już tym konkretnie zmęczeni, macie odruch wymiotny na widok gadających głów, które zewsząd wychodzą z tą samą pianą w pysku, jeśli chcecie trochę oddechu, przystanku, odcięcia i cholera jeszcze wie czego, to pozwólcie sobie zaproponować trzy świetne odwracacze uwagi.

1. Odwracacz sportowy - PEKAO Szczecin Open 2010. Tenisowy Challenger odbywający się właśnie na kortach w Szczecinie. Przyzwoity poziom, dobra organizacja, muzyczne zaplecze, i świeże powietrze. Krótka chwila popołudniowego odpoczynku. Dzieje się raz w roku, a kończy już w niedzielę. Nie warto przegapić.


2. Odwracacz serialowy - Entourage. Serial produkcji HBO, emitowany bez przerwy od 2004 roku. Los Angeles. Aktorzy. Aktorki. Filmy. Seks. Alkohol. Imprezy. Narkotyki. Prawdziwi celebryci ze świata filmu, sportu, muzyki i rozrywki grający samych siebie w kolejnych epizodach siedmiu sezonów, które już za nami. Przede wszystkim zaś genialna postać agenta Ari Golda, nagrodzona trzema statuetkami Emmy. 25-minutowe odcinki, w sam raz na chwilę relaksu po ciężkim dniu. Również nie warto przegapić, tym bardziej, że HBO planuje zakończenie tej rewelacyjnej serii już w następnym sześcioodcinkowym sezonie. Pospieszcie się.


3. Odwracacz muzyczny - set niejakiego Jamie XX - Dja, którego poznałem przy okazji planów wyjazdowych na koncert Magnetic Man do Berlina. Wyspiarskie brzmienia, w wydaniu Jamie'go są lekkie i zjadliwe, niczym potrawy przygotowane przez jego imiennika Jamie Olivera. Set bez eksperymentalnych ciężarów, z mnóstwem wokali, wypełniony gośćmi w stylu The Streets, Joy Orbison, Burial, Zed Bias czy MJ Cole. Na zimny wieczór gorąco polecone.

P.S. Pod zdjęciami mieszczą się tajemnicze linki. True story!

poniedziałek, 13 września 2010

pod wąsem z przekąsem

Lubię poniedziałkowe notki. Z reguły pogoda jest jakoś bardziej do dupy, morale w okolicach poziomu wody w rzekach Sudanu, energii tyle, co w Duracellu wyciągniętym z wibratora topowej gwiazdy filmów XXX, ciemno, zimno i do domu daleko. Wtedy właśnie mam największą ochotę na oderwanie się od biometrycznie niekorzystnego otoczenia i zatopić się w klawiszach, kursorach, zakładkach i linkach. Ok, wstęp zaliczony, rozwinięcie czas zacząć.

Dziś, drogie dzieci dziadek Owca opowie Wam o rzeczy bardzo ważnej. Ważniejszej niż to, gdzie jest krzyż, ważniejszej niż podwyżka VAT, ważniejszej nawet od tego jak bardzo subito Karol będzie santo. Tematem przewodnim będzie "zarost nad górną wargą u mężczyzn (i nie tylko - przyp. aut.)", zwany popularnie wąsem tudzież wąsami. Bujny, lub rzadki, zaczesany lub zmierzwiony, przytrybowany tudzież wolno rosnący - odważę się powiedzieć, że wąs to najważniejsza część męskiej tożsamości, wyprzedzająca na podium nawet majtający się między nogami rodzinny klejnot. Nawet ci z nas, którzy wąsem się brzydzą, wąsa nie noszą, a nawet przypisują mu cechy obciachowo-jarmarczne muszą przyznać, że ta kępa kłaków nad górną wargą odpowiada za najbardziej wyraziste i zapadające w pamięć wizerunki w historii. Czyngis-Chan, Adolf Hitler, Józef Piłsudski, Salvador Dali, Aldo Reine, Lech Wałęsa, Józef Stalin, Burt Reynolds, Jacek Soplica, Tom Selleck, Ron Jeremy, Albert Einstein, Charlie Chaplin, Hulk Hogan, Hercules Poirot, Freddy Mercury - od Polski do Mongolii, od postaci historycznych do fikcyjnych, od malarzy do naukowców, od aktorów oskarowych do aktorów porno - wąs sypie się gęsto i w każdym środowisku, jest egalitarny, dostępny za darmo, nie ma uprzedzeń rasowych czy religijnych, ba - niekiedy przełamuje nawet bariery płciowe, o czym jednak lepiej nie wspominać, bo to już temat na poważną akademicką dyskusję, a nie blogowe banialuki. Oczywiście, wąs może przeszkadzać w intymnych kontaktach damsko męskich, może drapać, drażnić i niemiło smyrać. Co więcej, większość codziennego wąsa jaki widzimy, to wąs zaniedbany, pokolorowany dymem papierosowym i rosnący dziko niczym chwast. Nie jest to jednak wina wąsa samego w sobie - osobnik prezentujący tak niechlujny zarost, ma z reguły problemy z higieną jamy ustnej, prezentuje wyraźny wstręt do zabiegów spod znaku "manicure" oraz w większości wypadków pała uwielbieniem dla kontrowersyjnego zestawu "sandał + skarpeta frotte". W takim wypadku wąs jest jedynie emanacją ogólnego podejścia do samego siebie - jeśli nie dbasz o 99% swojego ciała, to wąs będzie tego najjaskrawszym przykładem, pierwszym widocznym i z góry nadającym ton reszcie zestawu. Nie ma zmiłuj.

Wąs jest ważny. Ważny na tyle, że tej ważności nie muszę tu udowadniać, to ważność broniąca się sama, nie podlegająca dyskusji i patrząca z góry na wszelkie próby jej umniejszenia. Nie namawiam oczywiście do masowych aktów zapuszczenia, nie namawiam do nagłego wąsa pokochania, czy też w przypadku płci pięknej, do zmiany upodobań w jego względzie. Wąs nie może rosnąć na siłę, wbrew ogólnemu wizerunkowi. To wąs wybiera właściciela, nigdy na odwrót i tylko doskonała symbioza wąsa z resztą wąsatego jegomościa może pomóc właścicielowi w awansie w poczet wąsów kultowych. Poza tym dobrze by było, żeby ów wąsacz dysponował dodatkowo jakimś talentem - beztalencia próbujące na samym wąsie zrobić karierę uwłaczają godności tego fenomenalnego zjawiska. Na to wąsy nie zasługują.


piątek, 10 września 2010

Mochipet ostatni dinozaur

Dni temu kilka, dzięki uprzejmości niezrównanej Moniki Petryczko, prowadzącej "Środek Miasta" mogłem na antenie Polskiego Radia Szczecin zaprezentować wybranego przez siebie artystę. Jedynym kryterium selekcji była kwalifikacja wykonawcy do zbioru pod nazwą "Dziwny". Mogł to być paragwajski Dj grający electro-folk, zanzibarski chór kameralny "Czarne Szczypiory", czy kwartet smyczkowy karłów z Bangladeszu, wykonujący przeboje Jana Połomskiego z towarzyszeniem drwala grającego na pile. Jednym słowem im dziwniej, tym lepiej. Przejęty możliwością ujadania w eterze zacząłem przeszukiwać dyskowe zasoby w pełni legalnych plików empetrzy i po chwili wiedziałem już kto będzie bohaterem mojego wtorkowego wejścia.
Nagrywający w Los Angeles syn konstruktora rakiet i przedszkolanki z Taipei, grający na całym świecie imprezy w przebraniu fioletowego dinozaura. David Wang, bo o nim mowa to rodowity Chińczyk (bo z Tajwanu), który pod pseudonimem Mochipet produkuje jedno z najbardziej szalonych gówien w tej części Drogi Mlecznej. Od dziecka zainteresowany elektroniką, najpierw tą rakietową, potem muzyczną, inspirowany wachlarzem brzmień - od metalu, przez awangardowy jazz, aż do mainstreamowego hip hopu - Mochipet potrafi w sobie tylko znany sposób połączyć ze sobą najodleglejsze muzyczne smaki i upichcić z nich tak niesamowite dania, że aż ślina z ucha cieknie. Niczym muzyczny Anthony Bourdain, Mochipet przemierza cały glob w poszukiwaniu inspiracji, tylko po to, żeby pokazać nam wszystkim, że współczesna muzyka bynajmniej się nie skończyła - ona się jeszcze nie zaczęła.
Czego możemy się spodziewać w kawałkach tego zwariowanego producenta? Wyobraźcie sobie kolekcję płyt jednego wykonawcy, który na kolejnych krążkach miesza ze sobą w różnych proporcjach Justina Timberlake'a, Jahcoozi, Missy Elliott, Aphex Twin, Johnny'ego Casha, Mastera P, White Stripes, Cash Money Millionaires, Daedelusa, Hieroglyphics, Barry'ego White'a, czy Neila Diamonda. Serwuje to w sosie, w którego skład wchodzą IDM, hip hop, breakcore, drum'n'bass i kilka innych, ciężko identyfikowalnych gatunków z pogranicza wszystkiego. Bogactwo dźwięków, porównywalne z różnorodnością dinozaurów, którym pan Meteoryt przerwał kiedyś spokojne panowanie nad światem, a których dziedzictwo Mochipet niesie dzisiaj przez muzyczny świat. Giganci popu, legendy bluesa, klasyki elektroniki, rapowe koty, otoczeni przez mix wszystkiego, co Matka Elektronika zdążyła wydać na świat, żyjący jak prehistozaurusy w jednym wielkim ekosystemie wyobraźni Mochipeta. Płyty Wanga to muzyczny "Park Jurajski" - coś, co nie miało prawa się wydarzyć, a jednak się wydarzyło w przekraczającym granice wyobraźni wymiarze. I chociaż filmowy Park okazał się koniec końców porażką, to Mochipet chyba nauczył się na błędach Johna Hammonda i jego wesołemu miasteczku nie grozi w najbliższym czasie żadna katastrofa. Nie wierzycie? Spytajcie Tony Hawka, producentów NBA 2K9, czy przedstawicieli BBC, Clash Magazine, Ninja Tune czy Warp Records. Oni wam powiedzą.

Wy w międzyczasie zmoczcie swoje gwizdki:


środa, 1 września 2010

dnia pierwszego Września

Dziś o mnie, dla mnie i tych, którzy się tu odnajdą.

Rysowałem z Kisiem komiksy, za co groził mi wielki, niepasujący do niczego Glan z Fizyki na świadectwie. Grałem w kręgle plecakiem i nogami kolegów. Puszczałem strzałki do Wally'ego, który nie wiedząc co zrobić, miotał się pod tablicą mrucząc pod nosem "Pietruszkiewicz, ja cię zabiję". Strzelałem z papierowych kulek do Kopernika w sali od Geografii. Trzy razy zerwałem torebkę stawową na sali gimnastycznej u prof. Kubickiego. Kolekcjonowałem "pytanka kontrolne" z Biologii, które wraz z kilkoma jedynkami zawsze dawały "Dobry" na półrocze. Nauczyłem się, że "w historii nigdy nie było żadnego 'więca", a Stalin to nie znaczy Hitler". Wymyśliłem "gorszące" zdjęcia pod makami z Monte Cassino, które miały potem w domu wszystkie koleżanki z klasy, wychowawczyni i facetka od polaja. Draka była, jak się okazało, że ta ostatnia nie zabrała ich do domu, tylko postawiła sobie w klasie, gdzie czasem pan ksiądz prowadził zajęcia religijno-indoktrynacyjne. Kochałem się w kilku dziewczynach z klas tych i owych. Słyszałem o sobie, żem błazen klasowy, ale też, że potrafię wczuć się w kobiece myśli interpretując na kolanie Pawlikowską-Jasnorzewską. Robiłem napady na sklepik szkolny. Wygrałem konkurs rzutów osobistych z trenerem reprezentacji koszykówki w trakcie Dnia Sportu. Strzelałem gole w meczach między klasowych. Pomagałem historykowi wyrzucać mojego kolegę przez okno z drugiego piętra. Pierwszy raz piłem alkohol na wycieczce klasowej do Krakowa i tam nauczyłem się, że pod wpływem kocham wszystkich. Jako dyżurny meldowałem o stanie klasy, nieobecnościach i nieprzygotowaniach na lekcjach matematyki, wymyślając potem prof. Baranowi tematy zastępcze do "popłynięcia" w wykładzie zamiast pytania z funkcji. Co rano sprawdzałem "szczęśliwy numerek" w szatni. Kłóciłem się z wychowawczynią o szerokie spodnie i afro na głowie (oh, how I miss you afro). Przekomarzałem się z Zuchą, wymyślałem wierszyki na Lidkę i przygadywałem Pieczarom. Zasiadałem w "ławie kujonów". Za długo siedziałem pod prysznicem po WF-ie, mimo albo dlatego, że w szatni przebierały się już dziewczyny z 4B. Dwa razy w tygodniu wracałem z Knopfem, Kisiem i Kowalem z SKS-ów obok "największego burdelu współczesnej Europy". Wracając z odpowiedzi matematycznych liczyłem tylko "chuje", które (nomen omen) Fallus zdążył mi w tym czasie narysować na marginesie zeszytu. Bił rekordy z jednej odpowiedzi na kolejną. Bałem się legendarnej Stępniowej, grasującej po korytarzach w przerwach. Byłem jaskiniowcem matematycznym, "nasmarowanym, niczym kaczka tłuszczem nieprzepuszczającym wiedzy". Poprawiałem nauczycielki od angielskiego. Nie paliłem na przerwach w podwórku na drugiej stronie ulicy. Żartowałem, śmiałem się i dokazywałem. Poznałem przyjaciół na lata. Napstrykałem sobie wspomnień jak fotek, które trzymam w albumie za lewym uchem. Była jeszcze nauka, ale kto by to pamiętał. To był beztroski czas, który wrócił przy okazji rocznicy ataku na Westerplatte. Owszem, tęsknie. Life goes on.



poniedziałek, 30 sierpnia 2010

przedwtorek

Poniedziałek jaki jest - każdy widzi. Szczególnie dzisiejszy jest niespecjalnie "user-friendly" - siąpi deszcz, temperatura wczesnojesienna, biometr niekorzystny, a do tego wszystkiego w Bratysławie jakiś niezrównoważony szczyl zastrzelił 7 osób, Polska w słabiutkim stylu przegrała z Belgią w meczu o bezpośredni awans do ME w koszykówce, a Pudelek informuje o desancie Tomasza Kammela na kolejne programy "rozrywkowe" ulubionej stacji polskich rednecków - Polsatu. "Nic tylko się chlasnąć", jak rapuje w swoim songu o PKP niejaki Łona. Nie dość, że do weekendu jeszcze grubo ponad 100 godzin (spokojnie, część prześpimy), to jeszcze na wejście tygodnia dostajemy wszyscy razem i każdy z osobna po soczystym liściu. Sucks, innit?

Otóż... nie do końca. Nie wiem jak Wy, ale ja mam "kurwa dobry humor" (tak, tak, znowu Łonson). Mimo wspomnianych już ewidentnych czarnych dziur, errorów 404 i innych wyciętych klatek, mam za sobą świetny weekend. Poznałem nowych ludzi, z których część upiła mnie w sobotę do absolutnej nie-ob-czaj-ki. W piątek wytańczyłem się za wszystkie czasy przy secie Harpera - warszawskiego Dja, który zniszczył mi uszy, nogi, ręce, gardło i głowę selekcją najlepszych z najlepszych niesłyszanych wcześniej numerów.Pogadałem, pośmiałem się, pożartowałem, a na dokładkę wsiadłem do samochodu firmy ochroniarskiej Solid i zażądałem usługi taksówkarskiej - posiadanie całej szczęki i sprawnych kończyn również zaliczę do plusów mijającego weekendu. W czwartek byłem na pikniku, w niedzielę nie miałem kaca, w sobotę jadłem pyszne racuchy, do tego obejrzałem dwa mecze Teamu USA w TV, nową Futuramę na laptopie, a dziś, żeby dopełnić szczęścia ściągnąłem nowy odcinek True Blood, zjadłem nowość Knorra - gorący kubek serowo-szpinakowy bez konserwantów i odnalazłem zagubiony portfel, a w nim komplet tego, co tam zostawiłem, plus 50zł. Do tego komplet przyrzeczeń i wyrzeczeń uczynionych samemu sobie, 101 fanów Korwytolubia na Facebooku i wszystkie poniedziałki świata mogą mnie pocałować w dupę.

Małe rzeczy cieszą. To frazes, ale tak często zapominany, czy ignorowany, że ciężko w taki dzień go nie przypomnieć. Nie masz wpływu na pogodę, na rozkład dni tygodnia, wkurwiających cię nieznajomych, lub co gorsza znajomych wkurwiających cię mimo wszystko. Truizmy, truizmy i jeszcze raz truizmy, ale jak w końcu zrozumiesz że dobry humor kryje się w kilku pozytywnych pierdołach, to może dojdziesz do kilku interesujących wniosków na czele z tym najważniejszym - poniedziałek to taki prawie wtorek, od którego już krok do środy, będącej zapleczem czwartku, czyli małego piątku - weekendu początku. Dobra perspektywa co?

P.S. Taki był numer jeden w piątek, że aż go tu zaprezentuję, gdyż ojejku jejku. Miazga!



W hulaszczym miksie, który rozpierdolił w drobny mak Boom Barowy parkiet do przesłuchania TUTAJ.


środa, 25 sierpnia 2010

StarSheep Vibes vol. 1

Świeckie tradycje mają to do siebie, że lubią się rodzić w najmniej oczekiwanych momentach, spodziewane przez zupełnie nikogo. Taka właśnie jest najnowsza świecka tradycja, która, mam nadzieję, nie zamknie się na pierwszym woluminie i co jakiś czas będzie mogła się w kolejnych odsłonach rozwijać. "StarSheep Vibes" to pomysł zrodzony w pięknym umyśle Konrada Wullerta i przedstawiony mi oszczędną facebookową wiadomością o treści: "STARSHEEP VIBES v.a zrób skladanke, zrobi cie okladke. elo". "Vol. 1" to już mój wkład w ten pomysł - selekcja niezmiksowanych ze sobą (gdyż nie umiem) 17 kawałków, które ostatnimi czasy łupią w membrany moich głośników. Z założenia nic tu nie zakładam - tracki robią dobrze przede wszystkim mi i takim to dobrym robieniem kierowałem się przy ich wyborze. Jeśli zrobią dobrze i Tobie, ucieszę się niezmiernie. Jeśli nie... cóż, z pewnością pozdrowię Cię jakimś słowem z przedziału od "sorry" do "fuck off".

Powiem szczerze - wybranie akurat tych siedemnastu numerów kosztem innych tysiąc pięćset stu dziewięciuset było nad wyraz skomplikowaną sprawą. Całe szczęście jest to w założeniu część pierwsza, toteż reszta utworów, którymi dręczę uszy na pewno znajdzie należne sobie miejsce w woluminach od 2 do nieskończoności. Tymczasem zapraszam na premierę: StarSheep Vibes vol. 1. Enjoy!


Tracklista:
01. Magnetic Man - I Need Air
02. Caspa - Back For The First Time (Extended Club Mix)
03. Jamie Lidell - Another Day (Rustie Remix)
04. Starkey - Miracles
05. Joker - Digidesign
06. Rusko - My Mouth
07. B.A.R.T.O. - Rusko + Duran Duran Mash-up
08. Example - Kickstarts (Bar9 Remix)
09. Riz MC - Shifty (Sukh Knight Remix)
10. Basement Jaxx - Scars (Engine-EarZ Experiment Remix)
11. Noisses - End Of.
12. Donae'o - Riot Music (Skream Remix)
13. Geiom - Reminssin' (feat. Marita) [Skream's Time Traveller Refix)
14. Hadouken! - Leap Of Faith (Chase & Status Vocal Mix)
15. DJ Fresh - Gold Dust (Vocal VIP Mix)
16. Dj Zinc - Wile Out (feat. Ms Dynamite - Marky & S.P.Y. Remix)
17. DJ Fresh - Hypercaine (feat. Stamina MC & Koko)

wtorek, 17 sierpnia 2010

Dziś są Twoje urodziny

Jak babcię kocham, a kocham bardzo bo to jedyna przedstawicielka rodziców moich rodziców, która jeszcze żyje - ostatni weekend wypruł mnie kompletnie. Jak małe dziecko, ciekawe tego co siedzi w misiu. Rozerwał mnie dla zabawy, wyjął prawie całą watę i znudzony odłożył, przenosząc się do następnej zabawki. Miś w międzyczasie pozbierał watkę, upchał tu, a potem ówdzie i zaszył kulawo szwy. W końcu jest sprytniejszy od przeciętnego misia i wie, że nie można się w cywilizowanym tygodniu pracy pokazać w stanie sprucia. Nawet, jeśli ten tydzień miś zaczyna od wolnego poniedziałku, który dodany do wolnego wtorku daje misiowi wolną środą - pierwszy dzień po niedzieli, kiedy mogę składnie przepisywać słowa z waty w głowie na klawiaturę.

Co to było za dni parę. O twój boże! Wymownym milczeniem pominę preludium w postaci czwartku i piątku - nawet wielkim kompozytorom nie wszystko wychodziło, a co dopiero mnie, maluczkiemu amatorowi delikatnej hulanki. Sobota za to, moi drodzy Państwo, a w zasadzie połączone siły soboty i niedzieli, czyli Sodzieli - to było coś, co warto zapamiętać i przekazywać przyszłym pokoleniom. Nawet jeśli to pamięć zbiorowa - suma przebłysków złożonych w niechronologiczną i zupełnie nielogiczną całość. Zaczęło się od tego, że Foka miał urodziny w Styczniu, a Trollu w Sierpniu. Nie wiem czy ten Foka temu Trollu pozazdrościł, czy nie, wpadł był on jednak na pomysł, że fajnie by było mieć urodziny w wakacje, no bo co, jak mawia znany Mikołajek, kurcze blade! Pomysł się narodził, został w formie małego, niespełnionego marzenia przekazany dalej i tu do akcji wkroczyły ciemne moce. Bao, bo tak miały owe moce na pseudonim, która aktualnie trudni się byciem dziewczyną Trolla postanowiła połączyć abonament z telefonem na kartę i wyszedł jej taki Mix, że nawet panowie z Mumio pokiwaliby z uznaniem głowami (kopytko... tfu, raciczka też była!). Jak przystało na byłą barmankę zmieszała kalendarzowe urodziny Trolla, z zawsze-chcianymi urodzinami Foki i w formie dobrego koktajlu podała. Był oczywiście element zaskoczenia, było wyciąganie obu jubilatów z Foczej Chałupy w celu przygotowania przysłowiowego "Surprise!", była autorska, Rzuffiowa ściema z bolącym kręgosłupem "przyjedź-do-mnie-zaraz-i-niech-Troll-zabierze-mój-samochód-spod-Tesco", było błyskawiczne sprzątanie miejscówki (w którym autor nie brał udziału z racji głębokiego, wrodzonego upośledzenia podstawowych funkcji BHP), była wreszcie "Niespodzianka!" i mini-wuwuzele z rozwijanymi takimi błyszczącymi tymi no i tort był własnoręcznie, tudzież prosto z Głowy przyrządzony. Napoje czterdziestoprocentowe były i prezenty, z występem live wspomnianej już Głowy i akompaniującego jej Cybula (naszego szczecińskiego... najlepszego muzyka) na czele. Dżojki były, był balkon, salon, antresola, kuchnio-sauna, toaleta spełniająca życzenia, kot Afro pod łóżkiem i skarpeta na desce do prasowania. Jednym słowem wszystko to, co dobrej hulanie do życia niezbędne. Chociaż nie wszystko - byli ludzie, przede wszystkim. Ci właśnie ludzie, którzy wiedzą, że o nich mówię, bez których nie byłoby tego co było. Zazdrość teraz przeze mnie przemówiła niewielka, ale pozytywna jak najbardziej. Każdy z Was chciałby mieć w dzień urodzin, tudzież w dzień pół roku po urodzinach takie Towarzystwo. Najlepsi z najlepszych, niepodrabialni, unikatowi, tacy, że inni to mogą sobie co najwyżej wiecie co. "Niech to trwa", jak w skeczu wspomnianych już Mumio - tak było. I byłoby pewnie do rana, gdyby nie zmodulowany mikrofonowo-komputerowo głos Hauki obwieszczający co następuje: "Mordor! Za 10 minut idziemy do Mordoru! Mordor!". Tak właśnie moi drodzy, po biforze roku poszliśmy tam, gdzie chodzą tylko hobbity w ostatetcznej desperacji. Poszliśmy do City Hall ratować świat!

Stare ugandyjskie przysłowie mówi "What happens in City, stays in City". Dlatego też reminiscencji z pobytu w lokalu docelowym tu nie uświadczycie. Nie dlatego, żeby były wstydliwe - na pewno żadne z nas nie miałoby sobie nic do zarzucenia... gdyby tylko pamiętało całość. W moim przypadku zamyka się to w bermudzkim pięciokącie "ziomble - wóda - dżez - parkiet - bar". Tradycyjnie, jak na angielskiego dżentelmenela przystało, wyszedłem w tajemnicy nawet przed samym sobą, nie pamiętam z kim i o czym rozprawiałem ("Gdzie jest Patryk?" - która z nieznajomych Was zadała Hauce to pytanie?), wiem natomiast jedno - wszystko, co pamiętam było pozytywne i godne zapamiętania. Reszta jest historią. Albo przynajmniej byłaby, gdyby nie afterowa niedziela, pełna kalamburów, gry w karteczki na czole, zapożyczonej z "Inglourious Basterds", spienionego Heinekena z mini-kegi i pamięciowych nawrotów typu: "no przecież gadałeś z nią w loży", albo "tak, tak, piliśmy wtedy szota, albo i pięć". Sodzielę skończyliśmy dopiero 30 minut po nastaniu poniedziałku, w najlepszych nastrojach, z panoramą wspomnień, kalejdoskopem czarnych dziur i najlepszym humorem świata, który powinien zostać wpisany do Księgi Rekordów Guinness'a. Tak było, tam byłem i tak napisałem. Nic dodać, nic ująć.


poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Pięćdziesiąt Koła / Cyck-o-rama

Podziękowanie.

W imieniu autora bloga, niejakiego Owcy "Tak Mi Mów", zwane pieszczotliwie Owieczką, Kłakiem, Wełniakiem, Owczarzem, Muflonem i Wenezuelą, składam na Wasze czytelnicze spojówki niniejsze podziękowania. Kiedy 26 Marca 2008r. zakładałem ten pamiętnik, nie przypuszczałem, że już 9 Sierpnia 2010r. będziemy tu świętować 50 000 unikalnych odwiedzin. Dziękuję Wam zatem za "bywanie", za czytanie (ze zrozumieniem, jak i bez), za komentowanie, za polecanie, za odradzanie, za niezgadzanie się i za głosy krytyczne. Jak już wiele razy mówiłem, za każdym razem kiedy piszę notkę bawię się wyśmienicie i mam nadzieję, że Wy również bawicie się przynajmniej przeciętnie albo i nie najgorzej. Z tej okazji mam dla Was mały prezencik. Odrestaurowany, stuningowany, naoliwiony i zatankowany do pełna wpis, enigmatycznie zatytułowany "100". "100" powstał w czasach świetności umysłowej autora i jest przez niego samego, jak i wielu czytelników uznawany za szczytowe osiągnięcie pisarskie w tym zakątku internetu. Jest to cyckiem podszyta historyjka opowiedziana z okazji setnej notki na blogu, dlatego też jako jej twórca (a także z lenistwa i obawy, że nie wymyśli nic lepszego) autor postanowił przedstawić ją raz jeszcze. Panie, Panowie i Hermafrodyci - przed Wami "Setka".

"100"

Jest, nareszcie jest, długo oczekiwany, wspaniały, nietuzinkowy, zabawny ale i zmuszający do refleksji, epicki a zarazem przytulnie kameralny, dzisiaj ujrzał światło dzienne. Kto? Co? SETNY post w historii tego bloga. Początki nie były łatwe, pamiętam jakby to było dziś... nie, przepraszam nie pamiętam tego w ogóle, co nie zmienia faktu ze 100 notatek dalej wciąż tu jestem przez wzloty i upadki, ups and downs, niczym listonosz przez burze i śnieżyce docieram do was coprawiedziennie z nową porcją słowa pisanego (szkoda, ze epistolografia to sztuka pisania listów a nie postów na blogu, bo takie byłoby piękne określenie 'z nową porcją epistolografii... ehhh grubemu zawsze wiatr z dupy :/)

Długo zastanawiałem się o czym miałby być ten setny post? Czy ma być uroczysty? Odświętny? Na galowo z aksamitką pod szyją? Czy może zwykły, dla ludziów, prostym językiem w dresie pisany. Wtem! Dzisiejszy gadugadowy opis Rymka dał mi impuls. "O czym napisze? O tym co lubię najbardziej... O CYCKACH!". Tak moi drodzy, opis Rymka ('dziś nielegalnie pokażę cycki na kąpielisku "Arkonka"') i związana z nim prawdziwa niczym ze strefy 11 szczecińska historia skłoniła mnie do popełnienia paru zdań na najważniejszy temat świata.

Cycuszki, piersi, bimbałki, bufet, jabłuszka, bliźniaki, szczeniaczki, bufory itp. Tysiąc określeń dla ulubionej zabawki każdego mężczyzny, od kołyski aż po grób. Można wyrosnąć z Lego, resoraków, G.I. Joe, plastikowych żołnierzyków, komiksów ze Spider-Manem, brudnych uszu i piłki na garażach za domem, ale z tego jednego się nie wyrasta. Osesek ssie dziarsko suta, mimo że robi to raczej ze względów kulinarnych niż z tych, dla których będzie się za suta zabierał paręnaście lat później :) Mlody szczyl w wieku przedszkolno-komunijnym na razie ma uśpione receptory biustu z prostej przyczyny - jego koleżanki nie maja się jeszcze czym pochwalić, a i hormony są jeszcze w fazie "zapierdol kapsle Tomkowi z 3b" stad nawet kiedy gówniarz przypadkiem zobaczy mamę skradająca się z łazienki do pokoju w niekompletnym stroju, ewentualnie pomyśli "hmmmm lubię to... tylko nie wiem jeszcze czemu". Cale szczęście chłopaczyna nasz przysłowiowy oczywiście rośnie, mija hucznie wyprawianą 10tkę, potem 11, 12, 13...
...i mniej więcej w tym czasie nadchodzi Przedwiośnie :) Koleżanki z klasy zaczynają pączkować, a nasz przysłowiowy, dajmy na to Włodek, wchodzi w stadium "hmmmm lubię, ale nie mogę jej tego powiedzieć". Wtedy zaczynają się końskie zaloty, zabieranie tornistra Zosi, ciągniecie za kucyki Marysi czy 'wpadanie' na korytarzu na Elę (która ma juz 170cm wzrostu i 75b bo wpierdala kukurydze modyfikowaną genetycznie).
Mija trochę czasu, chłopakowi wąs się sypie czarnym mchem, a i w innych miejscach kiełkują przebiśniegi, kuna zaczyna harcować w najmniej odpowiednich momentach i Włodek wkracza w stadium "hmmmm lubię, tylko jak zrobić żeby zobaczyć je bez tego okropnego stanika". Mniej więcej w tym samym czasie dziewczyny przestają wkurwiać się na te "balony na klacie, przez które nie można biegać", a zaczynają dostrzegać wymierne korzyści płynące z posiadania takiego ekwipunku. Stad częste o tej porze roku (mamy już wczesna Wiosnę) obrazki ,na których banda żółtodziobów z namiotami w spodniach płaszczy się przed najlepiej wyposażonymi koleżankami w nadziei, że pozwolą im ponieść swój plecak albo chociaż sam zeszyt od biologii. Dziewczęta oczywiście skwapliwie z tego korzystają, puszczając kolo ucha dwuznaczne komentarze, w których chłopcy się lubują (i lubować do śmierci nie przestana, zaczną tylko je ciszej wypowiadać, w gronie zaufanych ziomów).
Tymczasem nasz Włodek ma już 15stke, zgolił pierwszy raz wąsa, ma za sobą dwa nieudane związki (pierwszej się pociły ręce podczas chodzenia po boisku na długiej przerwie, druga taką długą przerwę miała miedzy górnymi jedynkami, stąd pod presją chłopaków rozstał się z 'czytnikiem kart magnetycznych'). Będąc już wielkomiejskim singlem Włodek jedzie na kolonie do Pogorzelicy, a tam... RAJ! Skąpo odziane plażowiczki, zakupione w kiosku przez starszych kolegów świerszczyki zalewające pokoje kolonistów, koleżanki z domku obok wygrzewające się na słońcu w samych strojach kąpielowych. Nic dziwnego że hormony buzują i któregoś wieczora Włodek na dyskotece prosi w końcu do tańca Anitę ze Skierniewic, kolonijną seks bombę. Jest przytulaniec, jest kilka głupich gadek, spacer do domku, buzi, buzi "a możne wejdziesz na moment, koleżanki jeszcze nie wróciły z baletów..." - wtedy Włodek jest już w stadium "hmmm, lubię.... lubię, lubię, lubię!!!". Oczywiście wchodzi, oczywiście drzwi się zamykają, oczywiście światło gaśnie, oczywiście... godzinę później z rumieńcami na twarzy Włodek opowiada kolegom (którzy niedługo po tej historii będą musieli przyłożyć pewnemu zwierzęciu pod kołdra), jakie to Anita ma najfajniejsze na całym świecie cycki i że jak się dotyka to takie miękkie, ale w niektórych miejscach twarde i ze w tych pornosach szmule to maja sztuczne, a on dotykał prawdziwych i idzie spać bo jutro znowu ma randkę. Nadchodzi Wiosna pełną gębą.
Od tej pory Włodkowi przybywa na koncie. Lat. Doświadczeń. Obściskanych cycków. Staje się też bardziej wybredny, w końcu cyc cycowi nie równy (tego się właśnie z doświadczeniem nauczył). Tutaj przeróżne Włodki się troszkę rozchodzą, z osiedlowej jednokierunkowej robi się wielopasmówka. Wszyscy niby w jednym kierunku, ale każdy na innym pasie - i tak jeden woli małe jędrne, takie do reki, drugi większe, pełne, prężące się w dekolcie, trzeci giganty w których może się utopić, a czwarty zmienia pasy jak szalony bo w zasadzie lubi wszystkie. Wiosna powoli mija i niepostrzeżenie przechodzi w Lato. Niby wciąż gorąco, ba nawet bardziej niż Wiosną, ale jednak trochę parno, nie ma już tej świeżości. Mimo wszystko Włodek to nadal fan nad fanami. Dzięki cyckom daje się namówić na najbardziej absurdalne zakupy (bo ta pani która reklamowała... eeee nieważne, ile place?), z powodu cycków rozbija pierwszy samochód (widziałeś to... JEBUT!), cycki prowadzą nawet do doktora (wie pan co nie pamiętam jak wyglądała, biust miała taki... ale to zejdzie z czubeczka prawda? bo boli jak sikam), w końcu pewne cycki go zaczarowują na amen. Nie takie w pacierzu. Takie przed ołtarzem. Włodek daje się usidlić tej pięknej rudej asystentce ("hmmm lubię, będą moje") z działu kontroli jakości dwa pietra niżej, przez której dekolt wydal majątek na róże, kolacje, wyjazdy za granice i pierścionek z brylantem większym niż jego przyrodzenie.

Tutaj paniom się wydaje ze Włodek w końcu znalazł cycki na cale życie.

Panowie zaś obdarzają swoje panie promiennym uśmiechem i mówią "no PEWNIE kochanie".

Wilk syty i owca cała. Tyle ze ta owca... przepraszam - ten Włodek ani myśli zapominać o innych cyckach. Trzeba mu oddać, że u progu Jesieni nie gania już za innymi w celu poznania organoleptycznego. On jest już dojrzałym koneserem. Widok cycka już nie stawia na baczność kuny, teraz jedynie podnosi nieco ciśnienie krwi, a on patrzy, bo lekarze powiedzieli ze to zdrowo. Ruda asystentka coraz częściej jest rudą zołzą, wiec on coraz częściej oddaje się przyjemności zerknięcia na świeżego boobiesa czy to w parku na spacerze, czy w restauracji na obiedzie, czy przy chłodni w supermarkecie w nadziei ze obiekt obserwacji nie ma stanika. Jesień mija, niektóre Włodki spadają ze swoich drzew i szukają innych, młodszych zagajników, większość jednak zostaje. Rude cycuszki sięgają do pasa, wiec zołza nie nosi już tych kusych bluzeczek jak kiedyś - nieubłaganie nadchodzi Zima. Taka, w której płatki śniegu maja kształt niebieskich pastylek, a z których Włodek czasem ulepi sobie bałwana. Naszego bohatera dopada Parkinson (nie mający nic wspólnego z pojęciem 'szybkich rączek', wierzcie mi), reumatyzm a w końcu i Alzheimer. Powoli zapomina jak nazywa się ten metal do jedzenia tej kolorowej wody z miski, to pudło z ludźmi biegającymi w tą i z powrotem, ta siwa babeta kręcąca się co chwila przy kwiatach, a nawet to drewienko do otwierania języka którym ten pan w białym kitlu ostatnio dręczył jego migdałki.

I tylko jedna rzecz zostaje w pamieci...

...już do końca.