piątek, 8 lutego 2013

Złe zdjęcia bolą cały tydzień.

Ale heca!

Albo jednak jeszcze nie, od początku - w przerwie Super Bowl koncert dała Beyonce. Koncert był na poziomie, śpiew był na poziomie, efekty były na poziomie, goście byli (były) na poziomie, choreografia na poziomie i wreszcie główna bohaterka była na takim poziomie, że w co drugim domu przed telewizorem porobiły się od tego poziomu piony. W drugiej połowie domów przedstawicielki płci pięknej odkryły istnienie futbolu amerykańskiego, który podobno miał tej nocy być na biforze przed i na afterze po. Taki to był koncert! Kilka dni później, po koncercie w sieci pojawiły się fotki. Fajne fotki, z nogą tu, dekoltem tam i cycem pomiędzy. Niestety! Wśród setki ujęć do fapowania, znalazły się również ujęcia powodujące opadanie wszystkiego co tylko opaść może. Może z wyjątkiem poziomu rozbawienia, bo widok Beyonce z japą jak zmęczony buldożek francuski, to nie jest widok codzienny. Rozbawienie jednak minęło, bo ileż można patrzeć na słabe ujęcie fajnej laski? Lepiej wpisać w Google "Beyonce GQ photo shoot", kliknąć "grafika" i wrócić do fapu. Kolejny dzień w internecie - chciałoby się powiedzieć.

A jednak, zdarzyła się heca. Ktoś z managementu wspomnianej Beyonce zobaczył te zdjęcia i wystosował w jej imieniu pismo do Sz. P. Internetu (ciekawi mnie co wpisał w adresie) z kategorycznym żądaniem usunięcia wszystkich niekorzystnych ujęć swojej podopiecznej z sieci. Jak zareagował Pan Internet? Zgodnie z przewidywaniami - czyli tak jak reaguje zawsze, kiedy ktoś od niego czegoś kategorycznie żąda. Najpierw wystawił gołą dupę, potem pokazał fakolca, a na koniec wykrzyczał gdzie go może ten management pocałować i co myśli o jego matce. Po czym zabrał się do zabawy ze swoją ulubioną zabawką - Photoshopem. Sieć zalała fala mniej lub bardziej udanych przeróbek zdjęcia Beyonce, co podobno jeszcze bardziej wkurzyło management, który się popłakał, powiedział że on się tak nie bawi i wszyscy w Internecie są u pani. Oczywiście część siecionautów wzruszył los skrzywdzonej gwiazdeczki, ale ich pełne łez i historii o ludzkiej zawiści komentarze zniknęły w odmętach chamstwa i zwykłej ludzkiej niegodziwości. Och, świat jest zuy!

Jaki z tego morał? Po pierwsze taki, że Pan Internet, to skurwiel jakich mało. Nie wybacza, nie przepuszcza, wyśmiewa się ze wszystkiego, a na dodatek nie ma wyrzutów sumienia. Po drugie - jeśli jesteś osobą publiczną, to narażasz się zarówno na komplementy jak i docinki ze strony anonimów przy klawiaturze. Jeśli tolerujesz jedno, to musisz też tolerować drugie - nie masz wyjścia. I wreszcie najważniejsze, już bezpośrednio w stronę pani B. Jesteś jedną z najgorętszych lasek na tej planecie, nie ma faceta, który zareagowałby na Twój widok "meh", sprzedajesz miliony płyt i miliony biletów na koncerty. I wkurwia Cię jedno niekorzystne ujęcie, które trafiło do sieci? Really?! Nie wiem jak sytuacja wyglądała naprawdę, ale widzę dwa wyjścia. Albo Beyonce ma po tylu latach na scenie skórę cieńszą niż folia spożywcza, albo jej management zareagował jak banda skończonych osłów. W pierwszym przypadku sugeruję zakończenie kariery i kilka wizyt u psychoterapeuty, bo coś tu jest nie halo. W drugim, bardziej prawdopodobnym, sugeruję zwolnienie tej bandy cymbałów, bo jeśli ktoś pracuje jako specjalista od PR takiej gwiazdy jak Beyonce i w 2013 roku nie wie na jakich zasadach funkcjonuje Internet, to trzeba go trzymać jak najdalej od showbizu, bo sobie w końcu zrobi krzywdę.

Na koniec zaś przypominam wszystkim zasmuconym fanom jedną rzecz - takie hece w sieci mają wyjątkowo krótki okres ważności. Za kilka dni ktoś ze znanych i lubianych rozjebie lamborghini po pijaku, nagra seks-taśmę, albo pokaże chuja na czerwonym dywanie i nikt już nie będzie pamiętał o fotkach z Super Bowl. Tymczasem życzę nieco dystansu - przydaje się.

wtorek, 5 lutego 2013

Z różnych beczek

Jak się człowiek rozpisze, to już nie ma wała, żeby mu przeszło. I dobrze, bo jak bardzo ten poprzedni rok był do piczy, tak ten aktualny musi być lepszy. I to mimo trzynastki w nazwie. Wiele rzeczy nie wyszło, wiele się zjebało, przesunęło, zasmuciło i popierdoliło. Jakby tego było mało, w Sylwestra myślałem, że popsułem laptopa, ale potem się okazało, że to tylko jeden kabelek-chochlik mnie w balona zrobił i w Nowy Rok już wszedłem z jako takim humorem. 2012 wyrzucam do śmietnika razem z zakończonym kalendarzem ściennym Carlsberga. 2013 za to witam artystycznie-golistycznym, czarno-białym odpowiednikiem tegoż, tylko że w wydaniu magazynu Playboy. Piwo jest dobre, ale boli po nim głowa często i nudności są, a cycki to cycki - przyjemność bez kaca. Chyba, że moralnego, ale życie to nie jebajka i czasem musi poboleć, żebyś poczuł że oddychasz.

Inna beczka.

Obejrzałem Super Bowl. Na żywo, z lekkim przysypianiem w okolicach końcówki, ale mimo wszystko do końca. Widowisko niczym filmowy Miś - na miarę amerykańskich możliwości, przez nich zrobione, otwierające oczy niedowiarkom i to nie jest ich ostatnie słowo. Oczywiście jak przy każdej tego typu okazji wkradło mi się do głowy nieco zazdrości, ale tej pozytywnej. Następnego dnia, jak przykładny ćpun internetowy, zajrzałem do sieci - samo oglądanie meczu przecież w dzisiejszych czasach nie wystarczy, trzeba jeszcze przypomnieć sobie wszystkie reklamy, obejrzeć przegląd najśmieszniejszych celebryckich tweetów i fejsstatusów, a na koniec (już wyjątkowo masochistycznie) zerknąć na komentarze nadwiślańskie. Oczywiście sam mecz przegrał w poniedziałek z doniesieniami z Bundesligi, śnieżnych wyścigów na nartach i plotek transferowych z IV ligi piłki ręcznej. Ale nie ma co narzekać - kilka słów o największej imprezie w USA też się znalazło. Poprawnie, sprawozdawczo i bez większych emocji. Czego jednak nie znalazłem w tekstach redakcyjnych, to z nawiązką oddały mi komentarze internautów: Po co to komu, nie ma się co podniecać, to nie jest prawdziwy futbol, głupie bieganie, nie wiadomo o co chodzi, przestańcie się podniecać. Krótko i treściwie i bardzo w naszym stylu. Podsumowane w nieśmiertelnych słowach komandora Brannigana: "Ever since a man first left his cave and met a stranger with a different language and new ways of looking at things, the human race have had a dream. To kill him, so we don't have to learn his language and new ways of looking at things". Dziś wprawdzie zabijanie stało się nieco passe (chociaż wciąż jest w modzie tu i ówdzie), to jednak sam sens żyje i ma się dobrze - inność i nowość zawsze mają pod górkę, zawsze są skazane na niechęć i wrogość, zawsze wywołują te same, negatywne emocje, podgrzane ponad przeciętny poziom. Futbol amerykański to tylko niegroźny, ale jednak przykład - jak czegoś nie rozumiemy, bo jest inne i nowe, to raczej podniesiemy gardę niż wyciągniemy otwartą dłoń. Od wyjścia z jaskini niewiele się zmieniło.

Zostając jeszcze chwilę w temacie celebryckich fejsstatusów, jaskini i futbolu - najciekawszym komentarzem popisał się w trakcie meczu niezrównany Neil deGrasse Tyson, amerykańska gwiazda astrofizyki (dobrze przeczytaliście - astrofizycy też mają swoje gwiazdy, nie tylko w teleskopach). Gość, który stał się internetowym memem, zagościł na łamach komiksu o Supermanie, a do tego w wyjątkowo zabawny i pouczający sposób potrafi mówić o nauce, podzielił się w trakcie meczu taką ciekawostką: Gdyby czas od Wielkiego Wybuchu do dzisiaj porównać do długości boiska futbolowego - okres między czasami jaskiniowców, a teraźniejszością, równałby się szerokości ostatniego źdźbła trawy przy linii końcowej. Daje do myślenia, szczególnie w czasach, kiedy niewiele rzeczy potrafi zrobić na nas wrażenie. Jeden człowiek leci w kosmos, drugi z niego skacze, naukowcy teleportują stany kwantowe, albo odkrywają nowe cząsteczki, w wolnych chwilach odczytując nasz genom lub wysyłając na marsa roboty na kółkach - a to wszystko w otoczeniu turbobajtów informacji, fruwających sobie spokojnie wokół nas w powietrzu. Fajne czasy. Ale kiedy dzisiaj zobaczyłem w telewizorach informację, że już niedługo przeleci obok ziemi asteroida, a do tego przeleci bliżej niż niektóre sztuczne satelity, które wypuściliśmy na orbitę, od razu przypomniał mi się ten "Tysonowski cytat". Owszem, czasy są fajne, sporo umiemy, doszliśmy do wielkich rzeczy i jeszcze dużo przed nami. Ale z drugiej strony jesteśmy tu dopiero od kilku sekund. Jeden kosmiczny kamyk i puff! Trafiamy do lamusa razem z gigantycznymi ważkami, pterodaktylami, szkieletem Tyranozaura i zamrożonym mamutem. Z tej perspektywy nie znaczymy za wiele, ale z tą perspektywą może paradoksalnie zaczniemy się bardziej doceniać - w końcu niewiele trzeba, żeby bycie zamienić na niebycie w ogóle.

P.S. A co po nas? Doktor Malcolm dobrze kiedyś powiedział: "Life will find a way". Wiem to nie tylko z seansu Parku Jurajskiego, ale także dzięki dzisiejszym widokom prosto spod kładki przy rondzie Giedroycia, (który to widok w zasadzie zainspirował niniejszą notkę). 

Można? Można.

Zdjęcie robione telefonem stacjonarnym. Wybaczcie jakość.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Partnerstwo dla pokoju.

Dawno temu postanowiłem, że nie będę pisał o polityce. Oczywiście postanowienie to złamałem kilka razy, bo gdybym nie złamał, to nie byłbym sobą. Konsekwencja - zero, to w końcu mój znak rozpoznawczy. Dziś nie jestem pewien, czy temat jest bardziej polityczny, czy bardziej społeczny, czy raczej światopoglądowy, czy tak po prostu mam ochotę o tym napisać - jeśli jednak rzygasz każdym tematem, który przechodzi przez adres Wiejska 4/6/8 w Warszawie, to możesz sobie odpuścić resztę tekstu - po co masz się stresować.

Dziś będzie o partnerstwie. Temat przeruchany przez media wszelkiego odcienia jak to tylko możliwe, niemniej jednak dający na tyle do myślenia, że aż się chce przelać to na klawiaturę. Paradoks. Czemu? No jak to czemu? Zastanów się przez chwilę - ile przemyśleń i refleksji może normalny człowiek poświęcić tak prozaicznej sprawie, jak dwójka dorosłych ludzi, którzy poprosili się o chodzenie. Jest kochane, jest całowane, jest pewnie robione coś więcej pod kołdrą, albo i na pralce i w zasadzie temat zakończony. Zdrowia i pomyślności życzę. Proste? Nie do końca.

Otóż - są na świecie takie rzeczy, które się wielu z Nas nie śniły. Że np. Michael Jackson chciał kiedyś zagrać Spider-Mana, lamy potrafią surfować, 5318008 wpisane na kalkulatorze, to po angielsku "cycki" (ale tylko jak odwrócisz kalkulator do góry nogami - takie jaja!), a niektórzy ludzie nie chcą się hajtać, bo nie. Nie przeszkadzają im kocie łapy, żyje im się dobrze w konkubinatach i za nic w świecie nie chcieliby tego psuć. I nie chodzi tu o niechęć do kościelnej sztampy. Są po prostu wśród nas takie pary, którym szczęście (mam nadzieję) i spełnienie (tym bardziej) daje bycie ze sobą - bez papierków, zaświadczeń czy aktów. Każdy z nas kogoś takiego zna, a jeśli nie zna, to znaczy że ma niewielu znajomych i coś z nim jest nie tak. Wiem, wiem - to wszystko wciąż wydaje się proste. Są ze sobą? Są. Dobrze im? Dobrze. Więc gdzie na tej kociej łapie jest pogrzebany jakikolwiek pies? Otóż (po raz drugi) - życie niestety nie składa się z samych zajebistości. Oczywiście najlepiej by było, żeby tych zajebistości było jak najwięcej i zapewne każdy z Nas do tego dąży, bardziej lub mniej świadomie. Niestety w życiu, z dowolną i najczęściej nieprzewidzianą częstotliwością, pojawiają się problemy. Pal licho, jeśli dotyczą zepsutej spłuczki w kiblu lub trzymiesięcznego okresu wypowiedzenia z korporacji. Da się naprawić. Gorzej, jeśli te problemy wiążą się ze wspólnym gospodarstwem domowym, hospitalizacją czy co najgorsze - z zejściem do piwnicy, zdaniem kluczy czy jakie tam stosujecie eufemizmy związane ze śmiercią. Do tej pory państwo w obrączkach i państwo na kociej łapie żyli sobie tak samo. Raz lepiej, raz słabiej, ale do przodu. Niestety jedna para w takim momencie zastaje przed sobą zajebiście strome schody. Małżonkowie dzielą prawo własności do przeróżnych rucho- i nieruchomości (wyłączając przypadki intercyzy i rozłączności majątkowej), mają prawo do informacji o stanie zdrowia, a także spadku. Jeśli jednak nie posiadasz stosownego papierka, w jednym momencie możesz z partnera/kochanka/drugiej połowy stać się nikim. Dosłownie.W świetle prawa jesteś dla najbliższej Ci osoby obcy. Nieważne ile lat życia dzieliliście, czy macie dzieci lub zwierzątka domowe, czy w pocie czoła wiliście sobie wspólne (ale siłą rzeczy zapisane na jedno z Was) gniazdko, jak wiele, jak mocno i jak poważnie Was łączyło - jeśli coś się popsuje, to państwo prawa mówi Wam, drodzy obywatele: "sayonara", trzeba się było hajtać, durne fajfusy. I w sumie byłoby w tym sporo racji, gdyby nie to, że:

Nic temu państwu, reprezentowanemu przez urzędasów i ich przełożonych, do tego jak każdy z Nas chce sobie ułożyć życie. Jedni czują spełnienie w małżeństwie z czwórką rozkosznych berbeci, inni w samotności w objęciach rybek akwariowych, a jeszcze inni w zwyczajnym, niezdefiniowanym do końca "byciu ze sobą, tak po prostu". Niby wszyscy spełniają swoje obywatelskie obowiązki (zakładając, że płacą podatki, nie ściemniają w PIT'ach, nie jeżdżą na gapę i sprzątają odchody po swoich pupilach). Problem w tym, że Ci pierwsi cieszą się przy tym pełnią praw, Ci drudzy z wyboru z części tych praw nie korzystają, natomiast Ci trzeci są tych praw pozbawieni. Why? Because fuck you, that's why. Państwo polskie, złotymi ustami naszych posłów daje im do zrozumienia, że kładzie na nich laskę. Wycierając sobie gęby frazesami o solidarności, pomocy wykluczonym i wyrównywaniu szans, wybrańcy narodu wypierdalają do śmietnika projekt ustawy, która ma w zasadzie jeden cel: ułatwić życie pewnej części obywateli. Nikomu nie zabierając przywilejów, nie wchodząc z butami w niczyje prawa, nikogo nie ograniczając, nikomu nie robiąc krzywdy. Dając za to niektórym ludziom możliwość poukładania sobie formalności bez zawierania związku małżeńskiego, którego z różnych powodów zawierać nie chcą, czy nie mogą (i nic Nam do tego, drodzy Państwo). Jedno z wyjątkowo rzadkich w naszej szerokości geograficznej rozwiązań "pro", a nie "anty".

Niestety w Polsce miłość bliźniego jest kaleka. Kochamy najczęściej za coś, pomagamy bo tak wypada, ułatwiamy jak ktoś nas zmusi. Dobroć? Życzliwość? Bezinteresowność? Owszem, ale tylko dlatego, że przeraża nas smród pośmiertnej siarki w jakimś zatęchłym kociołku w piekle. Empatia to tylko obco brzmiący wyraz ze słownika Kopalińskiego, my mamy, nam jest dobrze, należy się i basta. Reszta niech zamknie japy, albo spierdala do zachodnio-relatywistyczno-przegniłej cywilizacji śmierci. Wystarczy już, że chłopi nie odrabiają pańszczyzny, dzieci nie pracują w fabrykach, niewolnictwo jest zakazane, a kobiety mogą głosować. Partnerstwa im się jeszcze zachciewa i to z prawami jakimiś. Wywrotowców banda!

wtorek, 22 stycznia 2013

Tell Me Stories czyli zabawa w teledysk.

Reaktywacja. Ładne słowo, nawet jeśli użyte w tym kontekście nieco na wyrost. Jedna notka po roku reaktywacji wprawdzie nie oznacza, ale może i uda się tego trupa ożywić na dłużej. W końcu zombie-blog, to też blog - nie do końca żywy, ale też nie kopnięty w kalendarz na amen. Nadzieja jest!

Tak czy inaczej - do rzeczy. A rzecz w tym, że znalazł się w końcu powód, żeby wklepać tu nową notkę. Okazji było wprawdzie wiele, ale sama okazja powodu nie czyni (nie wiem czy istnieje w przyrodzie taka zasada - jeśli nie, to niniejszym ją ustanawiam i taguję swoim imieniem). Powodem zaś jest premiera klipu do numeru "Tell Me Stories" autorstwa niejakiego Maćka Wunscha, mojego ziombla z czasów, kiedy miałem dużo mniej kilogramów i tyle samo więcej włosów - czyli z czasów zajebiście dawnych. Kontakt mieliśmy wprawdzie przez te lata sporadyczny, ale jakiś czas temu Maciek przeprowadził się w moje okolice, co oczywiście zaowocowało wznowieniem znajomości (okazjonalna szklanka whisky w towarzystwie dymu bynajmniej temu wznowieniu nie zaszkodziła). I jak to często w takich przypadkach bywa, od słowa tu do słowa tam doszliśmy do wniosku, że skoro Maciek klei i wydaje muzykę, to może warto ubrać ją w jakieś wizualki. Jego nowe wydawnictwo, zatytułowane (a jakże!) "Tell Me Stories EP" wyszło właśnie wtedy nakładem wytwórni Nitodrum, dzięki czemu ominął nas dylemat wybierania kawałka, którego w te wizualki przyodziejemy. Problemem była jedynie treść klipu i tu pojawiłem się ja w całej swojej skromnej osobie i wpadłem byłem na taki oto pomysł: 

"Nakręćmy typa, który wraca do domu z pracy, ciśnie drinka, dusi kiepa, a potem zamyka się sam w ciemnym pokoju z zamiarem oddania się pewnej "guilty pleasure" - grze komputerowej, w której kontroluje postaci w różnych scenkach. Coś jak Simsy, wiesz o co chodzi, ale zamiast budowania kuchni i meblowania salonu, wrzućmy tam trochę przemocy, seksu, imprezy i narkotyków. Aha - i niech mają na sobie maski, bo w końcu abstrakcji w klipie nigdy dość. Podzielimy to na trzy części, każda będzie osobną "historyjką" (bo w końcu "stories", co nie?). No i nie róbmy tego w takim rzucie jak Simsy, tylko tak bardziej hmmm... wiesz co, ja Ci to wyreżyseruję jak chcesz, bo ja już to widzę w głowie. Co ty na to?"

Maciek na to, że spoko i że zajebiście i że ma nawet kogoś, kto to nakręci (Justyna - rispekt!) i kogoś, kto to zmontuje (Kuba - rispekt!). Ja mu na to, że skoro on ma ludzi po tej stronie kamery, to ja mu załatwię ludzi po tej drugiej (Lokalna, Czarny, Hauka - rispekt, rispekt, rispekt!). Jak postanowili, tak zrobili i oto po dwóch miesiącach możemy z dumą zaprezentować nasz pierwszy wypiek. Jako amatorzy w temacie nie ustrzegliśmy się oczywiście błędów, niedoróbek i innych wtopek, niemniej jednak mam nadzieję, że oglądając klip będziecie się bawić równie dobrze jak my kręcąc go. Albo trochę słabiej, bo jednak my bawiliśmy się wyśmienicie i siłą rzeczy ciężko Wam będzie bawić się tak samo. Tak czy inaczej - zapraszam do oglądania, a nawet zachęcam do komentowania. Tell Me Stories Official Video.



P.S. Jeśli chcecie być na bieżąco z Maćkiem i jego kolejnymi muzycznymi historiami, to zapraszam na jego oficjalne profile na serwisach Soundcloud i Facebook. Niewykluczone, a nawet całkiem prawdopodobne, że już niedługo wpadniemy na kolejny teledyskowy pomysł i znowu będzie powód, żeby coś o tym napisać. Stay tuned!

środa, 11 stycznia 2012

na nowo i noworocznie

20 Kwietnia 2011r. 266 dni pierdolonej posuchy na moim własnym metrze kwadratowym internetu, który obiecałem doglądać, obsiewać słowem i podlewać żartem regularnie. A teraz co? Chwastem zarosło, marchewki pogniły, chryzantemy do wyrzucenia i jeszcze co chwila słyszę: "Może byś coś zrobił w końcu z tym śmietnikiem? Posprzątał? Zasiał coś nowego? Tak fajnie było i zjebałeś, weź to ogarnij w końcu, bo przykro patrzeć". Kiedyś pomyślałbym, że to fajnie tak dać się wyczekać fanom moich pierdół - po celebrycku i w ogóle. Teraz raczej ze wstydem siadam do klawiatury, licząc na to, że może ktoś się stęsknił i widząc nową notkę odkurzy sobie ten adres w Ulubionych i choć raz uśmiechnie japę podczas lektury. Cytując mojego faworyta wśród serialowych skurwieli z przerośniętym ego - I'm back, baby!

Nieco ponad rok temu, przy okazji przełomu rocznego, przygotowałem Wam i sobie paczkę życzeń na nowy, 2011 rok. Dokładnie rok później miał nadejść czas korekt i podsumowań. Tyle, jeśli chodzi o dotrzymywanie terminów. Niemniej jednak sam pomysł nawiązania do tamtej notki i rozpoczęcia tym samym ponownej zabawy w pisanie nie jest taki najgorszy. Wybaczcie więc spóźnienie i przytulcie do ucha kilka słów na nadchodzące 366 dni, które może znowu okażą się lepsze niż poprzednie.

Patrząc na poprzednie lata, a także na te przed nimi i te jeszcze wcześniejsze, mogę Wam śmiało powiedzieć, że 2012 przyniesie kilka rzeczy, pewnych jak etat Ibisza w Polsacie. Obiecuję zatem, że ani polska polityka nie stanie się poważna, ani polskie kabarety śmieszne, ani polscy kierowcy rozsądni i trzeźwi. Równie pewni możecie być tego, że w ciągu tych dwunastu miesięcy zdrożeje coś bardzo Wam niezbędnego, a stanieje jakiś bezużyteczny chłam. Telewizja wciąż będzie promować sezonowe miernoty, radio nie przestanie układać playlist w oparciu o gust bywalców Pinokia, a w kinach co jakiś czas będzie wybijać szambo w wersji 3D. To nie jest kurwa Hogwart i nie liczcie tu na żadne czary-mary.

Nie zrozumcie mnie źle, ja nigdzie nie zapodziałem moich różowych okularów - chcę Wam tylko uświadomić, że pewne rzeczy są stałe, niezmienne, constans i nie ma co na nie narzekać. Będą i już - narzekanie jest dla dobre dla recenzentów polskich komedii i autorów Demotywatorów. Cała reszta powinna powyższy akapit skwitować leniwym "pfff". Przynajmniej z kilku powodów:

W 2012 czeka kilka niezłych filmów ("ostatni" Batman, czy "pierwszy" Hobbit, żeby wymienić tylko dwa najbardziej mnie kręcące), czy kontynuacji seriali, które z radością kradniemy z internetów, żeby móc rozpoczynać rozmowy ze znajomymi od "Widziałeś? Nie? To nic Ci nie powiem, bo będzie spojler!". Od czasu do czasu dygniemy z pewnością na jakiś koncert, pojedziemy na kolejne edycje ulubionych festiwali, albo sprawdzimy pierwsze edycje nowych. Do tego nasi ulubieni muzycy znów zaskoczą nas porcją świetnej muzyki w swoim wykonaniu... albo wręcz przeciwnie - wyładują nam w uszy wyjątkowy szajs, dzięki czemu zaczniemy szukać czegoś nowego, świeżego i odkryjemy nowych ulubionych wykonawców. Natura nie znosi próżni. W międzyczasie, jak zwykle znienacka, trafimy na jakąś szatańską imprezę, po której będziemy dochodzić do siebie tydzień. Minimum. Tak było w 2011 i tak samo będzie w 2012, że o 2013 nie wspomnę, bo to prawo serii. Wyjątków nie przewiduję, tym bardziej, że mam dla Was doskonałą wiadomość! Mimo armii nawiedzonych oszołomów i ich stukniętych teorii, świat się nie skończy 21 Grudnia z powodu ostatniej kartki w Wielkim Złym Kalendarzu. Czemu? A niby czemu miałby się kończyć? Mój kalendarz, jak to kalendarze mają w zwyczaju, też się niedawno skończył, a życie jak się toczyło, tak się toczy. Nie wiem, może autorom zabrakło chęci, żeby go pociągnąć dalej, może doszli do wniosku, że dwanaście kartek wystarczy i pod koniec grudnia trzeba sobie sprawić kolejny egzemplarz. Tak czy inaczej - kalendarze jako zwiastuny Armageddonu są przereklamowane, nieważne czy robili je Majowie przed naszą erą, czy Prószyński i S-ka przed paroma dniami. Koniec, kropka. Możecie planować Sylwestra 2012/13. Nie ma za co.

Tyle w temacie mojej pewności. Pozostały już tylko życzenia, bo to w takich notkach standard, a wbrew pozorom lubię się standardów czasem potrzymać. Na początku przypomniałem notkę sprzed roku i czytając ją po raz kolejny, doszedłem do wniosku, że nic z tego co napisałem, nie straciło na aktualności. Wybaczcie zatem auto-kserowanie, ale jeśli coś Wam się z tego wciąż nie spełniło, to niech się spełni w końcu teraz. Jeśli zaś się udało... to fuck it! Niech się uda jeszcze raz! Dobrych rzeczy nigdy za wiele. Dlatego zapamiętajcie, że nowym, 2012 roku znowu "będziemy chudnąć, częściej chodzić na ambitne filmy, słuchać więcej muzyki, poprawiać biceps, więcej zarabiać, mniej palić, więcej się ruszać, mniej pić. Będziemy ładniejsi, żywsi, mądrzejsi i po prostu lepsi. Znajdziemy czas dla rodziny, dla przyjaciół, zakochamy się, będą oświadczyny, śluby, dzieci, nowe mieszkania, nowe samochody, nowe kariery, awansy, zdane egzaminy, obronione prace, szóstki w szkole i pochwały od szefa. Jedzenie będzie zdrowsze, mieszkanie czystsze, język bardziej kwiecisty, ubrania bardziej modne, a buty lepiej wypucowane. Ogólnie rzecz biorąc 2011 2012 to będzie TEN rok, najlepszy do tej pory, ze wszystkim, czego poprzednie lata nie miały, wypchany po brzegi postępem i samodoskonaleniem. 365 366 dni naszego własnego El Dorado.


Niech Wam się zatem pospełnia! Wszystko i wszystkim! Załóżcie okulary w kolorze bladokoperkowego różu i róbcie sobie dobrze. Idźcie do przodu, nie patrzcie do tyłu, rozwijajcie się, korzystajcie z życia, podejmujcie decyzje, osiągajcie cele, spełniajcie marzenia, doceniajcie i bądźcie doceniani, uśmiechajcie się, kochajcie, wybaczajcie, pomagajcie i tak zwyczajnie, tak po prostu - bądźcie lepsi."
Witając Was ponownie,
życzy Autor.