środa, 20 kwietnia 2011

Szarża

Za oknami wiosna, a na blogu zima, zaspy, bałwany i przeręble.Czas więc na kalendarzowy update i świeżutki wiosenny temat - a cóż bardziej pasuje do dłuższych dni, ciepłych promieni słonecznych, delikatnego wietrzyku, kwitnących krokusów i świergolących skowronków, niż czterdziestu rosłych chłopa odzianych w naramienniki i kaski i zastanawiających się jak urwać głowę innym odzianym w kaski facetom?

Dobrze myślicie - dzisiejszym tematem będzie Futbol Amerykański znany także jako Gridiron. Gra zespołowa, której Europa generalnie nie rozumie, a która w Stanach jest najpopularniejszym sportem, zaraz po wpierdalaniu potrójnie powiększonych zestawów z McDonald'sa. Dla przeciętnego widza i do tego laika w temacie, mecz futbolu wygląda jak ustawka kibiców z towarzyszeniem przedziwnego przedmiotu w kształcie jajka, nazywanego nie wiedzieć czemu piłką. Kiedy jedna ekipa jest w posiadaniu tego jajka i chce je przenieść do przodu, druga robi wszystko, żeby do tego nie dopuścić. A że wachlarz "przeszkadzajek" jest dość bogaty, widz może być świadkiem wielu widowiskowych uderzeń, rzutów o murawę, ciosów barkiem, przetrąceń w powietrzu czy wreszcie przygnieceń do gleby. Tak mniej więcej wygląda pojedynek futbolowy dla postronnego obserwatora... i w zasadzie oddaje całkiem nieźle, choć w wielkim uproszczeniu główną zasadę gry - "Jeśli ja mam piłkę, to chce z nią dobiec o tam, widzisz? Ale ty zrobisz wszystko, żebym tam nie dobiegł, rozumiem. Tylko pamiętaj, że jak ty będziesz miał piłkę, to wtedy ja ci zrobię takie kuku, że już nie wstaniesz. Capisce?". Wnikliwy obserwator zauważy już jednak, że panujący na boisku chaos i przepychanki to tylko pozory, a rozgrywka nie polega na (nomen omen) wolnej "amerykance", ale kierują nią bardzo jasne, choć relatywnie skomplikowane zasady (w porównaniu np. do futbolu wyprodukowanego w Anglii).

Pierwszą informacją, która może przydać się nowym widzom jest podział drużyny na dwie formacje - defensywną i ofensywną. Mówiąc slangiem gier komputerowych - futbol amerykański to w zasadzie strategia turowa: najpierw "offense" jednej drużyny podejmuje wysiłki w celu zapunktowania, którym ma zapobiec "defense" drugiej drużyny, a potem sytuacja się odwraca. Taka "tura" trwa maksymalnie 4 próby, podczas których zawodnik ataku, ma za zadanie zdobyć przynajmniej 10 jardów boiska. W przypadku niezdobycia takiego pola inicjatywa przechodzi na stronę przeciwnika, na boisku zmieniają się formacje i rozpoczyna się kolejna tura - tym razem w druga stronę. Czym jest "zdobywanie jardów"? Jest to po prostu akcja, w której zawodnik ataku przenosi piłkę na określoną odległość od linii wznowienia, czyli rozpoczęcia zagrywki (może to zrobić sam przebijając się przez ścianę z obrońców drużyny przeciwnej, lub złapać podanie odpalone z reguły od swojego rozgrywającego, czyli quarterbacka). Zdobycie 10 lub więcej jardów skutkuje przesunięciem linii wznowienia i zbliżenia drużyny atakującej do pola punktowego (end-zone). Przytarganie tam piłki przez zawodnika ofensywnego, czyli słynne "przyłożenie" skutkuje 6 punkcikami na konto jego drużyny plus szansą na zdobycie dodatkowego punkcika za pomocą kopnięcia w bramkę w kształcie wyszczerbionego widelca, lub jeszcze jednego przyłożenia (to już za dwa punkciki). W tym miejscu muszę dodać, że są to absolutnie podstawowe informacje dla ewentualnego nowego kibica futbolowego, do tego napisane językiem, za który każdy gridironowy purysta powiesił by mnie za jaja na najbliższej bramce. Doszedłem jednak do wniosku, że jeśli chcesz zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi, to pokazana tu okrojona forma łopatologiczna będzie najlepsza na początek. Zgadza się - początek, bo żeby w pełni cieszyć się oglądaniem futbolowego widowiska, warto zapoznać się z całym zestawem zasad, dostępnych chociażby tu: na oficjalnej stronie Zachodniopomorskiej Husarii.

W tym momencie doszedłem do meritum, które tradycyjnie już na tym blogu orbituje w okolicach zakończenia. Po co ten cały wywód o zasadach? Otóż jest ku temu całkiem fajny powód. W Szczecinie wznowiła działalność wspomniana wyżej Zachodniopomorska Husaria - drużyna futbolu amerykańskiego, która już 14 maja rozpoczyna rozgrywki o mistrzostwo PLFA II. Ekipa ma już na koncie dwa wygrane sparingi (wyjazdowy z Eberswalder Warriors oraz miejscowy z Bydgoszcz Archers), a w planach oczywiście wygranie ligi i awans do ekstraklasy. Jako znany przeciwnik "szczecinizmu" (dla przypomnienia - objawiającego się w patologicznym powtarzaniu, że "u nas się nic nie dzieje"), polecam Wam wizytę na boiskach, na których rozgrywane będą mecze. Skoro jeśli Warszawie mecze pierwszoligowej drużyny przyciągają już na trybuny po 2tys. kibiców, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby i u nas Husaria dorobiła się grupy sympatyków. Futbol przestaje powoli już być domeną stricte jankeską, a jak lepiej przekonać się o "fajności" tego sportu, niż kibicując na żywo szczecińskiemu teamowi.

Więcej informacji na temat drużyny i rogrywek sezonowych na stronie www.husaria.eu oraz Facebook'owym profilu zespołu.

sobota, 26 marca 2011

300


Nie mam weny dzisiaj zupełnie. Głowę zostawiłem prawdopodobnie wczoraj na barze, tok myślowy urwał się chyba koło 4 nad ranem, a palce zamiast pisać wolałyby pewnie robić coś dużo bardziej interesującego (nie wiem, może pograć na piszczałce, albo postukać w blat stołu). W normalną sobotę pewnie pierdolnąłbym to w kąt i zabrał za wycieranie mordą poduszki, niemniej jednak dzisiejsza sobota nie jest taka znowu normalna. Nie dość, że imieniny obchodzi Eutychiusz, Ludger i Tworzymir, a tłumy na całym świecie świętują rocznicę koronowania Ptolomeusza V na faraona (oprócz Salt Lake City - tam wiwatują z powodu okrągłej 181 rocznicy wydania Księgi Mormona) to jeszcze w tym skromnym zakątku internetów mam zaszczyt pochwalić się urodzinową notką numer 300, pisaną z okazji 3 urodzin bloga (ale heca, że się zgrało!).

Ależ ten czas zapierdala... Równo 3 lata temu, niewyjustowanym wpisem "najsampierw", oficjalnie rozpocząłem zabawę w niepoważnego blogera. Z założenia miał to być mój publiczno-prywatny pamiętnik, miejsce przelewania na klawiaturę podniet, wkurwów, reakcji, wspominek, refleksji i zdań na temat. Założenia mają niestety to do siebie, że często idą do kasacji po ciężkim zderzeniu z rzeczywistością, ale w tym konkretnym przypadku spełniły się w stu procentach. Od trzech lat z większą lub mniejszą regularnością publikuję sobie przeróżne pierdoły, które Wy potem czytacie i nawet czasem się śmiejecie, bo to z reguły śmieszne są pierdoły, przyznajcie sami. Czasem nawet mówicie mi, że się podoba, a wtedy ja się cieszę, bo to miłe jak robisz coś co lubisz, a komuś innemu to się podoba. Dodatkowo łechce to moje ego i wypełnia próżniaczą potrzebę komplementów, więc kółko się zamyka i się kręci. I to jest fajne i niech to trwa i na cały świat lasso!

P.S. Dziś urodziny obchodzi również Zenon Laskowik.Taki fakt.

czwartek, 17 marca 2011

Idiota Polski

Idiota Polski (IP) - gatunek Polaka, występujący głównie na terenach Europy środkowo-wschodniej, choć duże skupiska migrujących przedstawicieli tej odmiany można zaobserwować również w ekosystemach na całym świecie (głównie Irlandia, Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone Ameryki Północnej). Charakterystyka zewnętrzna IP jest w zasadzie niemożliwa do podsumowania z racji faktu, iż poszczególne osobniki mogą diametralnie różnić się aparycją (co nie przeszkadza w zaliczeniu ich do tej samej grupy). Wśród wielu badaczy pokutują jednakowoż przeróżne stereotypy, które przedstawicielom IP przypisują typowe, zależne od wieku oraz płci cechy szczególne. Uogólnieniem byłoby jednak stwierdzenie, że każdy IP to posiadacz sumiastego wąsa, fryzury na "irokeza", trwałej ondulacji, tipsów, butów "Puma Ferrari", lub sandałów nakładanych na skarpety typu "frotte". Dlatego właśnie niniejsza charakterystyka nie będzie odnosiła się do cech fizycznych, a skupi się na wspólnych dla gatunku cechach umysłowych.

Jak zatem rozpoznać IP? Pierwszą, a zarazem podstawową cechą każdego osobnika jest bezkrytyczne przekonanie o znajomości każdego tematu, na jaki IP się wypowiada. Typowy Idiota Polski zna się doskonale na skokach i biegach narciarskich, wyścigach Formuły 1, piłce ręcznej, nożnej i siatkowej. Zna pojęcia "buli", wie która belka daje najlepszy dystans, wprawnym okiem ocenia jakość telemarku, jest obyty z technikami wyprzedzania na zakrętach, ma w głowie techniczny plan dyfuzorów, w ciągu kilkunastu sekund potrafi wyjaśnić jasno i klarownie skomplikowane zasady taktyczne w wymienionych wyżej sportach zespołowych, a także w mgnieniu oka wyjaśnić powody oczywistych jego zdaniem pomyłek sędziowskich. W dyskusjach powołuje się na niemożliwe do sprawdzenia źródła, lub swój własny autorytet, który z racji wspomnianego "bezkrytycznego przekonania o znajomości tematu" ma charakter niepodważalny i ostateczny.

Sport to oczywiście nie jedyna dziedzina zainteresowań Idioty Polskiego. IP z równą pewnością porusza się w tematach polityczno-gospodarczych. W przeciwieństwie do innych uczestników debat, Idiota Polski nie prezentuje poglądów, a jedynie suche, niepodlegające dyskusji fakty. Jest specjalistą w dziedzinie historii i ekonomii, polityki wewnętrznej i międzynarodowej, zagadnień społecznych, edukacyjnych i prawnych. Z zasady nie zgadza się z przyjętymi ogólnie założeniami w omawianej sferze, prezentując własne wersje i teorie. Jego ekspertyzy dotyczą tak odległych tematów jak stosunki państwo-kościół, polityka narkotykowa, awionika i katastrofy lotnicze, działalność służb specjalnych w kraju i za granicą, podziemie aborcyjne, teoria i praktyka przemian politycznych, teorie spiskowe oraz równouprawnienie ze względu na płeć czy orientację seksualną - żeby wymienić tylko kilka przykładów. Idiota Polski chętnie udziela się we wszystkich tematach, w których czuje się pewnie, stąd jego obecność we wszystkich tematach w ogóle. Lubi argumenty ad personam, co wynika z ugruntowanego poczucia własnej wyższości i posiadania wiedzy niedostępnej jego adwersarzom. IP wychodzi ze słusznego w swoim mniemaniu założenia, że ludzie prezentujący odmienne poglądy to poddane praniu mózgu, bezrozumne kukiełki i tym samym merytoryczna dyskusja jest z zasady niemożliwa. Ów tok myślenia sprawia, że Idiota Polski najlepiej czuje się w towarzystwie ludzi o identycznej percepcji.

Skąd wziął się Idiota Polski? Jakie są jego korzenie? Za początek rozwoju tego specyficznego gatunku uznać możemy transformację ustrojową z roku 1989 i nową dla wielu zasadę "wolności wypowiedzi". Początki nie były oczywiście spektakularne - IP nie miał w pierwszych latach ewolucji wystarczających środków przekazu. Jego wystąpienia ograniczały się do ławek w parku, spotkań przy wódce, komunikacji miejskiej czy kolejek w sklepach lub przychodniach. Dopiero rozwój mediów i Internetu oraz idąca wraz z nim nieograniczona możliwość publicznej wypowiedzi przyspieszyły rozwój gatunku i ukształtowały dzisiejszego Idiotę. Oczywiście nadal można gdzieniegdzie napotkać przedstawicieli poprzedniego stadium - Publicznych Idiotów Polskich, występujących głośno i na temat we wspomnianych wyżej lokalizacjach. Niemniej jednak Internetowy Idiota Polski to jak do tej pory najbardziej zaawansowany ewolucyjnie przedstawiciel gatunku. Anonimowy, aktywny, wszechwiedzący i krytyczny, dodatkowo niereformowalny, zamknięty i występujący powszechnie. Największe polskie fiasko XXI wieku.

czwartek, 3 marca 2011

Lubię

Lubię jak słońce świeci mi w twarz i razi po oczach i kicham od tego. Lubię lato, bo lubię letnie ciuchy. Lubię marki i metki mówiące, że to markowe oraz sneakersy też lubię. Lubię krótkie spodenki, krótkie rękawki, krótkie skarpetki oraz buty raczej letnie niż nie. Lubię lato, bo lubię patrzeć. Na dekolty, na ramiączka, na spódniczki, sukienki, szorty i pępki. Lubię kobiety z tatuażami, wystające kości biodrowe i te dołeczki nad pośladkami. Lubię kobiety w ogóle. 

Lubię wódkę z Red Bullem, gin z tonikiem i whisky z colą. Jointy też lubię. Lubię muzykę. Najbardziej taką, którą aktualnie najbardziej lubię. To się zmienia na osi czasu, ale w konkretnym punkcie lubię zawsze to, czego słucham. Lubię imprezy i koncerty i festiwale i wszystko co brzmi tym co lubię.

Lubię leniuchować. Nic nie robić i myśleć, fantazjować, wyobrażać i zapadać się w tym. Lubię nowe miejsca, ludzi i doznania. Lubię ludzi tak w ogóle. Tych których lubię, bo bez nich się nie liczy i tych których nie lubię, bo zrobili mi źle - tych też lubię, bo dodają koloru, a czarny to też kolor w końcu. 

Lubię przeklinać. Lubię obsceniczny żart, dowcipy w tematach tabu i wyśmiewanie świętości. Lubię pisać. Kleić literki w słowa, słowa w zdania, a zdania w akapity. Lubię kiedy czytasz to co lubię pisać i lubisz to też. Lubię komplementy, miłe słówka i komentarze - te wszystkie kropelki wypełniające czarę próżności.

Lubię wierzyć, że będzie dobrze, planować w różowych binoklach i czuć, że się uda. Lubię jak się udaje. Lubię też mieć w dupie jeśli się nie uda. Lubię się nie przejmować.

Lubię nie spać do późna, a potem dla odmiany spać do późna - jedno po drugim.  Lubię wydawać pieniądze. Lubię duże i małe przyjemności, jedzenie, filmy, komiksy i książki. Lubię żółte M'n'Msy, "Mikołajka", cheesburgera z McDonald'sa, kawę z mlekiem i cukrem, "Misia", "Futuramę" i seks. Nie na raz, ale lubię.

Lubię jeszcze całą masę rzeczy, szczególnie tych, o których nie pamiętam teraz. Lubię o nich zapominać, bo przyjemnie jest sobie o nich przypomnieć. Lubię to bardzo

piątek, 18 lutego 2011

trzy słowa.

Na wstępie - wszystkich pytających o nowe produkcje studia filmowego "Minikadr" informuję, że najbliższe plany obejmują - czarną komedię sci-fi pt. "Uszy z Tyranów / Ears of the Tyrants", a także ambitną mini-kurwa-może-etiudę-a-może-nie pt. "Miejska Komedia", którą uderzymy w Oskary, Złote Globy, Palmy, Niedźwiedzie, Kaczki i Maliny. Wszystko to oczywiście zainspirowane pozytywnym odzewem widzów, zarówno tych, którzy zrozumieli ogrom siedmioznacznego popierdolenia żartów, jak i tych, którym nawiązania nic nie mówiły, ale wyjący pies, Andżela czy reżyser z Budapesztu zrobiły dobrze podczas oglądania. W imieniu ekipy wymyślającej, wydurniającej się, montującej i nagrywającej - dziękuję i obiecuję dalsze projekty w nie mniejszym stopniu nienormalne.

Na rozwinięciu - nie wiem, czy to kwestia wygasania  młodzieńczego zapału (już w tym roku ostatnie urodziny z dwójką na przedzie), czy może postępująca niechęć do udziału w gromadnych inicjatywach (z wyłączeniem "hodobaru" i "pajakiecycki"), ale z niemałym rozbawieniem przyglądam się kolejnym ruchom "pro" i "anty" funkjonującym w sieci (i nierzadko przenoszącym się do "reala"). Obserwuję to oczywiście głównie na Facebooku, bo dziś wszystko rozbija się o ten portal (czasem mam wrażenie, że gdyby Titanic popłynął w dziewiczy rejs w roku 2011, to rozjebałby się nie o górę lodową, a o profil "Stop wielkim statkom pływającym przez Atlantyk!!!111"). Zaczęło się oczywiście gdzie indziej, na zdrowej jeszcze tkance obecnego trupa, czyli NK/Naszej-Klasy. Były protesty gruzińskie, polskie flagi na Euro, protesty przeciwko opłatom za funkcje do tej pory darmowe, był wreszcie zalew fotkami sędziego Webba w kontekście ujebania mu głowy czy połamania kończyn wyciągających kartki z kieszonki. Siermiężne początki przebudzenia Polaka w internecie. Z czasem jednak przyszła przesiadka stamtąd tutaj, czyli z lokalnego portalu na międzynarodowego giganta. Zrobiło się nieco bardziej światowo, wysublimowanie i trendy, ale system pospolitych ruszeń pozostał ten sam. Grupy poparcia, strony protestów, hasła na lu♥bie.to.kurwa w stylu "Precz z tym krzyżem", "Stop dręczeniu Azora", "Solidarność ze Sfinksem", "Kciuki za Kubicę", "Walimytynki" i inne popularne inicjatywy dające złudzenie uczestniczenia w czymś ważnym i/lub modnym. Otóż pozwólcie drodzy uzależnieni od "lubieniatego" czytelnicy powiedzieć sobie jedną rzecz. To, że dodacie sobie do profilu tysięczną stronę naprawdę gówno znaczy. Nie działacie, nie zmieniacie, nie uczestniczycie, nie wpływacie. Płyniecie z prądem jak ta kupa z poprzedniego zdania. Z wysokości fotela może wydaje Wam się, że trzy kliknięcia dziennie robią jakąś różnicę, ale to różnica zachodząca jedynie w Waszym leniwym sumieniu. Moda minie, hasła wywietrzeją (ktoś pamięta jeszcze hałas o Tybet przy okazji olimpiady w Pekinie?), a na ich miejsce pojawią się nowe - końcu natura nie znosi próżni. Wy natomiast będziecie znowu bezrefleksyjnie napierdalać lewym klawiszem myszki, bo przecież trzeba coś robić, a nie tylko siedzieć na dupie i mieć w niej cały świat. Albo przynajmniej pokazać, że się robi i dba i uczestniczy, choćby tylko wirtualnie. Koniec końców przecież dopóki mnie nie to dotyka, to i tak nie moja sprawa (oj, znowu 700km ode mnie ktoś bije pieska, klik, klik).

 

Na zakończeniu - kiedyś do każdej notki dorzucałem kącik muzyczny i myślę, że warto wrócić do tej świeckiej tradycji (mimo OGROMNEJ popularności moich "Vibes"). Dziś klip do numeru D1 - Flood of Emotions z niezrównaną Jenną G na mikrofonie. Na relaks po dniu pracy, tudzież lekturze owczychnotek. Enjoy.


czwartek, 10 lutego 2011

StarSheep Vibes vol. 4 - Love Edition

Miało być czternaście numerów na Czternastego Lutego - że niby tak akuratnie liczbowo w sam raz pod datę, a do tego tematyka pasująca, ach i och. Wyszło osiemnaście, co też samo w sobie nie jest złe, bo miłość miłością, ale bez żywej natury to jak w "Zmierzchu" - nic tylko się pociąć i/lub błyszczeć w słońcu, zbierać jagody i trzymać się za ręce czekając na ugryzienie. (Skąd znam fabułę? Nie pytajcie...). Wprawdzie żywa natura jest jak wiadomo dostępna do kontemplacji fizycznej już od piętnastki (a w Watykanie od dwunastki - taki fakt), niemniej jednak to osiemnastka sprawia, że nikt Wam takiej kontemplacji zarzucić już w żaden sposób nie może, więc wszelkie zarzuty o zbytwczesność możecie mieć w nosie, lub - wedle upodobania - w dupie.

Macie zatem dzisiaj czwartą, pełnoletnią część niesławnej składanki "StarSheep Vibes", której motywem przewodnim jest - a jakżeby inaczej - miłość. Sercowa czy fizyczna, platoniczna czy odwzajemniona, do plakatu czy osoby z bliskiego otoczenia, zdrowa czy toksyczna, ulokowana w płci przeciwnej czy tej samej, dojrzała czy szczenięca, otwarta czy skrywana - czai się wszędzie i w każdym. Część z Was prychnie pewnie pod nosem mówiąc, że "to" trzeba celebrować cały rok, a nie tylko w środku lutego, że rzygać się chce od różu wszechobecnego, serduszek które włażą człowiekowi wszędzie jak piasek na plaży i popeliniarskich gadżetów symbolizujących, że to komercyjne, nastawione na zyski "święto", że makdonaldyzacja, amerykanizacja, a Nocy Kupały to nikt nie pamięta i że lepiej Walić Tynki, Drinki i wTyłki. Cóż ja Wam mogę powiedzieć - jedni z Was faktycznie bronią się przed Walentynkami z głębokim przekonaniem o słuszności, niczym Radio Maryja przed Halloween, WOŚP i Harrym Potterem, inni chcąc być na siłę antytrendowi nieświadomie wpadają w kolejny trend bycia "anty" właśnie, a jeszcze inni po prostu wkurwiają się, że ich jedyna miłość (buty, samochód, sukienka lub telefon) nie odwdzięczy się niczym, więc na chuj w ogóle się starać, miłość śmierdzi, a już w Walentynki szczególnie, mimo, że fiołkami. Wam wszystkim również dedykuję poniższą składankę, mimo, że Czternastego raczej będziecie się krzywić niż uśmiechać (chociaż kto Was tam wie). Całej reszcie, która mimo wszystko woli na pozytywnie i nawet nieco cukierkowo niż na kwaśno i mrocznie - dedykuję te osiemnaście numerów przede wszystkim. Lowe.


Tracklista:

01. Cassius - I <3 U So
02. Caspa feat. Mr.Hudson - Love Never Dies (Back For The First Time)
03. Ellie Goulding - Under The Sheets (Jakwob Remix)
04. Magnetic Man - Perfect Stranger (feat. Katy B) (Benga Remix)
05. Example - Watch The Sun Come Up (Joker and Ginz Remix)
06. 2000F & J Kamata - You Don't Know What Love Is
07. Turboweekend - Something Or Nothing (2000F & JKamata Remix)
08. Romuald - A Strange Light In Your Eyes
09. Chromeo - Night by Night (Skream Remix)
10. Bobby Caldwell - What You Won''t Do For Love (DZ Remix)
11. Grovesnor - Taxi From The Airport (Debruit Remix)
12. David's Lyre - In Arms (Pearson Sound Remix)
13. Clare Maguire - The Last Dance (Chase & Status Remix)
14. The Artful Dodger - Twentyfourseven (feat. Nicole)
15. Craig David - Fill Me In
16. Skream - Give You Everything (feat. Freckles)
17. DJ Paleface feat. Kayla - Do You Mind (Controls Remix)
18. Toddla T - Want U Now (f. Ms. Dynamite)

sobota, 29 stycznia 2011

"Minikadr" prezentuje:

Dziś na krótko, bo "na krótko" do tematu pasuje jak ulał. 3 dni zabawy w film w amatorskim wykonaniu z profesjonalnym zapałem. Z okazji urodzin tego Pana z tytułu. Wymyślone i złożone przez tych, którzy są w napisach, a zagrane przez innych z tych samych napisów. Pierwsza z zaplanowanych już produkcji nowego studia filmowego "Minikadr" - "Za Co Lubisz Haukę" przed Wami. Enjoy!





poniedziałek, 24 stycznia 2011

samochwała w kącie

Ok, już dobrze, zapowiadany dzień nadejszł i to nadejszł wiekopomnie, z hukiem przeskakujących na liczniku cyferek. Dziś się samochwalę wybitnie, gdyż pierwszy raz od przedwojny moje łazienkowe urządzenie wagowe wskazało liczbę poniżej 90kg. Poczułem nawet pod stopami elektroniczne westchnienie z ulgą - waga, dręczona od jakiegoś czasu ciężarami z gatunku trzycyfrowych również oczekiwała tego dnia i nawet się lekko uśmiechnęła, albo chleb ze śniadania miał już jakąś halucynogenną pleśń i mi się popierdoliło. Tak, czy inaczej rok 2011 uważam oficjalnie za otwarty! Oczywiście od razu uściślam - wydarzenie nie ma związku z żadnymi postanowieniami noworocznymi, ciężkim uzależnieniem od heroiny czy przewlekłą chorobą. Po prostu, w momencie kiedy zorientowałem się, że wyglądam jak choinkowa bombka z szyją szerszą niż silos atomowy, doszedłem do wniosku, że kurwa mać, dosyć tego. Ze 106kg w okolicach kwietnia i maja, do 89kg w imieniny Babilasa, Chwaliboga i Mirogniewa - bez diet-cudów, wspomagaczy tego, spalaczy tamtego, reduktorów owego czy suplementów jeszcze innego. Wystarczy, żeby przybić sobie piątkę w lustrze, polubić własny link na FB, czy nawet pogratulować sobie na głos, wręczyć symboliczną nagrodę im. Tomasza Sekielskiego i wygłosić krótką "acceptance speech"... ale to później, teraz umówiony pedicure, regulacja brwi, solarium w kapsule pionowej, mała korekta kurzych łapek, i zaległa sesja okładkowa . W końcu jak się powiedziało "A", to trzeba powiedzieć też umieć powiedzieć "BEEEE".

środa, 12 stycznia 2011

prawieżenoworoczny stek

Ogarnęło mnie beznatchnienie. Od początku dwatysiącejedenastego trzy razy zabierałem się już do pisania i trzy razy wyklepałem takie bzdury, że szkoda gadać. Raz na poważnie, raz na wesoło, raz bez sensu - wszystko chuj, jak mawiał poeta, w kiblu spuścić i zapsikać odświeżaczem o zapachu morskiej bryzy. To dość dziwne dla mnie uczucie - chcieć, a nie móc. Przyzwyczaiłem się już raczej do niechcenia, do przegapiania możliwości i odpuszczania sobie okazji. Tym razem jednak chcę bardzo, wyjątkowo powiedziałbym. Patrzę na klawiaturę jak na seksowną laskę w klubie, mam ochotę wejść z nią we wszelkie możliwe odmiany obcowania, ale nie domagam. Brakuje mi w głowie małej, niebieskiej tabletki, która postawiłaby mnie do pionu. Zwykle w takich momentach rozglądałem się dookoła w poszukiwaniu inspiracji. Jakiejś głupoty do wyśmiania, mądrości do docenienia czy hecy do rozpowszechnienia. Tymczasem wokół Owcy jak w polskim filmie - nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Polityka tak zjełczała, że aż cuchnie mi telewizor, TVN24, do niedawna jeden z moich ulubionych kanałów omijam szerokim zamachem pilota. Muzyka? Owszem, wciąż wygrzebuję nowości, ale to postanowiłem zostawić na kolejne edycje "StarSheep Vibes", bo podobno ktoś naprawdę tego słucha! Film? Nadrabiam zaległości i odśnieżam dysk z zaległych pozycji, ale żaden znowu ze mnie krytyk, żeby co chwila pisać o kolejnych dwóch godzinach małego tête-à-tête z losowo wybranym tytułem. Dodatkowo pierwsze dni roku upłynęły mi pod znakiem czytania ulotek dołączonych do opakowań, więc nawet nie było okazji do spotkań ze znajomymi i wyciągnięcia od nich czegokolwiek do przemielenia i opisania. To jest pustka... Pustka proszę, pana... Nic! Absolutnie nic.

Dzisiejszą pisaninę uskuteczniam w zasadzie tylko po to, żeby przypomnieć, że żyję (schudłem nawet!) i ogłosić, że na blogu o familijnej nazwie "Korwytolubia" Nowy Rok się jeszcze nie zaczął - mija dopiero drugi tydzień 2010 i 1/2. Nie zmieni tego ani premiera pierwszej reżyserskiej żenady Pazury, ani nowe show Ibisza w Polsacie, ani zdana matura Adama Małysza. Ale bez obaw - jak już się ten Nowy zacznie, to z hukiem i pierdolnięciem godnym pierwszej lepszej wojny światowej. Wierzę w to mocno - jak wróżbita Maciej w swoje przepowiednie i Marcin Gortat w postęp swojej nowej drużyny.

Tymczasem, żeby nie było tak na nie i tak na ble i fuj, zostawiam Was na 3 minuty z moją nową miłością, Sarą "I'm Fucking Matt Damon" Silverman, która wyjaśni Wam w kilku prostych słowach jak skończyć z głodem na świecie i sprawić, żeby było lepiej. Czyż nie tego Nam wszystkim życzyłem przy okazji ostatniej notki? Happy New Year guys!