czwartek, 24 grudnia 2009

Szczecin Razem IV

Dzisiaj post mojego absolutnie nie-autorstwa, czyli reklama, ale reklama społeczna, w oparciu o szereg instytucji i tak dalej. Do rzeczy:

Szczecin Razem IV
Już po raz czwarty klub City Hall stanie się miejscem spotkania szczecińskich DJ-ów i muzyków. Przyczyny tego spotkania są tradycyjnie dwie: z jednej strony artystów zjednoczy muzyka, z drugiej zaś – chęć niesienia pomocy potrzebującym. W tym roku, podobnie jak w ubiegłym, Szczecin Razem odbędzie się 26 grudnia.
Celem tegorocznej imprezy jest pomoc dla Domu Dziecka Nr 2 ze Stargardu Szczecińskiego, placówki sprawującej opiekę nad dziećmi w wieku od urodzenia do pełnoletności. Zadania jakie wiążą się z zajmowaniem się niemal stu dwudziestoma wychowankami (w tym ok. trzydziestoma z niepełnosprawnością) znacznie przekraczają możliwości finansowe tej instytucji. Stąd konieczności niesienia pomocy “pozabudżetowej” Szczecin Razem IV, chwalebnym wzorem poprzedników, połączy styl emuzyczne z różnych biegunów, zagrają: Beata Andrzejewska, P.J.R., Catz`n’Dogz, Family Groove, Twister, Falcon, Troll, Olah, Wullah, Snack, BennTheBall, Jerry. Imprezę poprowadzą Rymek i Łona.
Cały dochód z imprezy zostanie przeznaczony na pomoc dla Domu Dziecka nr 2 w Stargardzie Szczecińskim.

Data: Sobota, 26 grudnia 2009 r., godz. 21:00.
Miejsce: klub City Hall, Szczecin

/start imprez – 21.00
/door selection
wstep – 25 zł

Tyle informacji prasowych, a ode mnie? A cóż ja mogę dodać - charararatatatatywne spotkanie najlepszych na świecie muzyków, cykliczne, dobroduszne, z głębi serca i Waszego portfela wspomagające dobrą sprawę - jak was kurwa może tam nie być... no jak??

Me myself, w sensie że Ja, pracuję dość mocno nad możliwością pojawienia się na tej hulanie własnoręcznie... chociaż wszystkie pracownicze znaki na niebie i Bałtyku wskazują na to, że chyba raczej będę się wtedy kiwał w rytm fal morskich.

Ale kto wie, może, morze, może. Trzymajcie kciuki żebym się na Razemskim Szczecinie pojawił :)

niedziela, 13 grudnia 2009

Clash of the Titans - Trailer

Mity greckie zekranizowane jak połączenie "Władcy Pierścieni", "Mumii" i "300"? "Clash of the Titans" - już niedługo na dużym ekranie!



RELEASE THE KRAKEN! :)


EDIT: Niestety wytwórnia ściga chyba każdą stronę hostującą powyższy zwiastun, więc nie będę tracił czasu na dorzucanie aktualnego linku kilka razy dziennie - jakby co, polecam poszukać na własną rękę, bo kopie dupsko nieco :)

sobota, 12 grudnia 2009

walka stulecia, vol. 43

Nie jaram się MMA z prostej przyczyny. Dla nietrenującego, nieznającego technik i niemającego pojęcia o większości chwytów laika (moi) przykładowa walka w tej formule to okładanie się (z reguły w parterze) bez ładu i składu. Może gdybym miał teoretyczny background to umiałbym docenić to co widzę. Niestety nie mam, więc nie lubię, przecież mi wolno, no bo co w końcu kurcze blade.*
Nie przeszkadza mi to jednak napomknąć, że cieszę się niezmiernie z faktu, iż Pudzian napierdolił w czerep Najmanowi, aż się zakurzyło jak na odcinku specjalnym rajdu Nowej Zelandii. Czemu? Z jednej strony sympatia do tego kolosa, który mimo przeciętnej błyskotliwości potrafi dobrym baunsingiem biodra zjednać sobie niemałą sympatię. Niby to taki typowy chłopek roztropek z kanciastym poczuciem humoru, niemniej jednak ma chłopak w sobie coś, co pozwala go polubić. Z drugiej strony Najman - niby to samo, choć może w nieco mniejszym opakowaniu. Niestety - Najman popełnił DWA zasadnicze błędy, przez które nie mógł ani wygrac walki, ani zjednać sobie sympatii widowni (z wyjątkami - ale to są patologie, a patologiami się nie będziemy zajmować). Po pierwsze - w "przedmeczowych migawkach" pokazał ego 50krotnego mistrza świata wszechwag i wszechsportów - to przystoi Muhammadowi przed walką z Foremanem, a nie No-name'anowi. Po drugie... pan Marcin splamił swoje CV niewyjaśnionym epizodem emocjonalnym z Jolantą Rutowicz. Sorry man, ale jeśli Cichy z "Młodych Wilków" stracił po tym cały mój szacunek (a było go od chuja i ciut ciut), to czego ty się chłopaku spodziewasz? Nie można być pyskatym bez podstaw i kręcić z kobietą-koniem, a potem oczekiwać wygranej walki z górą sterydów, która ciągnie tiry lepiej niż damy do towarzystwa ciągnęły kij Tigera Woodsa. Poza tym jeśli widzisz swojego przeciwnika ubranego w koszulkę "Ciacho" i wchodzącego na ring przy dźwiękach melorecytacji wykonywanej przez jego popeliniarskiego brata, ubranego w bazarowy outfit, to wiesz, że ta noc nie skończy się dobrze. No way.

* Czy ci, którzy rozpoznali oznaczony gwiazdką cytat wiedzą, że do kin wchodzi ekranizacja? Czy się jarają? Czy może obawiają? Jak sprawdzę, to się podzielę spostrzeżeniem - to w końcu kultowa (w każdym tego słowa znaczeniu) pozycja literatury dziecięcej. Już w kinach.

czwartek, 10 grudnia 2009

Ogień!

Bez słowa komentarza, plakat sequela przekultowiastej produkcji Disneya "TRON" z Jeffem Bridgesem w roli głownej.

A na dokładkę plakat z postapokaliptycznego "Book of Eli" z Denzelem, Gary Oldmanem i Milą Kunis, z dodatkiem Ray'a Stevensona ("Rzym" w HBO) oraz... Toma Waitsa. Ogień!

środa, 2 grudnia 2009

Apeluję

Polski mężczyzno!

Mówię do ciebie. Z apelem się zwracam, bo już patrzeć na ciebie nie mogę i słuchać czasem też nie daję rady, o obcowaniu z twoim swądem nie wspominając. Wbij sobie w tę łepetynę słowiańską swoją, że higiena to nie tylko składowa skrótu BHP, że pasta bywa i do zębów i do butów, a nawet i w daniu drugim zamiast kosmatej golonki jako makaron może pasta występować. Że mydło to nie twój wróg, że wszystko umyje, nawet uszy i szyję, a tym bardziej paluchy po pracy zapuszczone. Że koszulkę warto zmieniać, do spania i po spaniu. Co więcej - pod pachą lewą i prawą przeszorować się to nie grzech, bo skoro żaden Davidoff czy inny Armani nie wypuścił na rynek zapachu "Sweat", to znaczy, że ten fetor miły nozdrzom otoczenia nie jest. Uświadom sobie, że skarpetki frotte plus chodaki lub sandały mogą co wrażliwszych przyprawić o niekontrolowane sensacje żołądkowe. Że odkryty brzuszek to przywilej zgrabnych niewiast, a nie stupięćdziesięciokilowych tuczników rasy homo sapiens. Że narysowane na dupie twoich spodni skrzydła i pozbawione sensu napisy nie są modne, szałowe ani ekstrawaganckie tylko do granic możliwości chujowe, że się kolokwializmem posłużę. Że skoro ktoś napisał "OD 14" to znaczy, że "PRZED 14" nie da rady. Że bigos nie jest w zestawie śniadaniowym, że słowem "ochujeliście?" nie nakłonisz rozmówcy do przychylenia się twojej prośbie, a kłamaniem w celu wydębienia za friko gotowanej parówki nie pokażesz "jaj". Zaufaj mi, że są sposoby na jedzenie bez rozpierdalania posiłku w promieniu 150 centymetrów od twojej osoby, że skoro masz do wyboru kilka potraw, to nie znaczy, że musisz naładować sobie na talerz podwójną porcję każdej doprawiając trzema niepasującymi do siebie sosami. Zrozum wreszcie, że istnieją słowa "proszę", "dziękuję", "przepraszam", a ich używanie nie zmienia cię w niemęskoosobową ciotkę. Że zbierająca z twojego stołu brudne talerze dziewczyna nie czeka na komentarz dotyczący jej cycków, że twoje burackie "zaloty" nie były na czasie nawet w przedszkolu, mimo, że tam każda zaczepka miała charakter koński. Przemyśl sobie proszę te sprawy, zastanów się może chwilkę nad nimi i zapamiętaj raz na zawsze - myślenie nie boli, czytanie ze zrozumieniem pomaga, kąpiel rozluźnia, uprzejmość popłaca, a wypowiedź nie musi składać się w 90% z "kurew" odmienianych przez wszystkie przypadki. Uwierz.

P.S. Apel opiera się oczywiście na faktach na własne oczy widzianych, uszy słyszanych i nozdrza wąchanych, mających oczywiście miejsce w miejscu mojej pracy. Nie odnosi się do wszystkich mężczyzn polskich, powiem więcej - mam nadzieję, że żaden czytelnik nie znajdzie w nim swojego odbicia. A jeśli? Stary, jeśli poczułeś się adresatem, to lepiej się do tego nie przyznawaj i rusz dupsko - jest jeszcze czas, żeby zmienić to i owo.

sobota, 21 listopada 2009

Chase & Status - Więcej niż dużo

Dzisiejszą notkę sponsoruje cytat: "za malo to raz, bez dobrej porcji muzy to dwa", oraz cyferka 2. Czemu cytat? Ano dostało mi się (znowu), że nie dorzucam do serwowanych notek porządnej porcji muzyki. Przez to dania są jakby niedoprawione, niedogotowane, nie żeby od razu zakalce jakieś, ale brakuje im tego "magic touch". No dobrze, będzie w takim razie muzyka. Ale czemu cyferka 2? Ano dlatego, że bohaterów dzisiejszej notki jest dwóch, a poza tym Ulica Sezamkowa obchodziła niedawno 30 urodziny, a cyferkowy sponsoring to ich znak rozpoznawczy i stąd ten mini-ukłonik. Jasne?

Teraz do rzeczy, która jak wspomniałem tyczy dwóch dzisiejszych bohaterów. Saul Milton i Will Kennard. Gdzieś coś dzwoni? W lewym uchu? Prawym? Pod pachą? Nic, a nic? Spokojnie, nie ma powodów do obaw, to całkowicie zrozumiałe. Kiedy jednak powiem, że panowie Milton i Kennard już od paru lat trzęsą brytyjską sceną klubową jako duet Chase & Status, to przynajmniej części z Was powinna się nad głową zapalić jasna, okrągła, nieenergooszczędna sześdziesięciowatówka. Świeci? No to lecimy dalej.

Moje fascynacje brytyjską sceną są znane wszem i wobec, popełniłem nawet swego czasu notkę w tym temacie. Oczywiście nie wyczerpała ona tematu, powiem więcej - liznęła go jedynie, jak pies sprawdzający czy ta kupa w trawie to nie jest przypadkiem kawałek tłustego mięcha. No ale porzućmy te obrzydliwe, fekalne porównania (co niektórzy przecież czytają i zajadają smakołyki w tym samym czasie) i wróćmy do tematu. Poprzednia notka miała na celu zasygnalizować muzyczne bogactwo i różnorodność tego, co Brytole w swoich kanciapach tworzą bez opamiętania. Z racji mnogości tamtejszych projektów wymieniłem i zareklamowałem tylko kilka najgłośniejszych, omijając niewielkim łukiem panów z Chase & Status. Niniejszym naprawiam swój błąd, bo ów duet wdarł się przebojem do mojej Top10 i mam wrażenie, że przez dłuższy czas jej nie opuści.

Co jest takiego w parze londyńskich Dj'ów, którzy wydali raptem jeden album, że zwariował na ich punkcie Owiec i wariują wraz z nim tysiące fanów na całym świecie? Panowie zaczynali skromnie, kilka dwunastocalowych wydawnictw, dość głośny remix Capleton'a pt. "Duppy Man", potem epki "Ten Tonne" i "The Druid", aż wreszcie na przełomie 2007 i 2008 roku ich trzy single wdrapały się na szczyt UK Dance Charts. Milowym krokiem okazał się jednak promujący nadchodzący album singiel "Pieces", z gościnnym występem rapera, wokalisty, producenta i aktora Plan B. Delikatne intro, w którym akustyczna gitara przeplata się z podśpiewywaniem, a potem potężne drum'n'bassowe pierdolnięcie podkręcone niesamowitym teledyskiem, zaostrzyło apetyty fanów junglowych brzmień. Wydany w październiku 2008 roku pierwszy longplay duetu "More Than Alot" pokazał jednak, że Saul i Will to nie tylko wytrawni gracze na scenie drum'n'bass. Biorąc na poważnie tytuł wydawnictwa, postanowili dać słuchaczowi "więcej niż dużo" i jak na rasowych londyńczyków przystało wypełnili swój album po brzegi różnorodnymi brzmieniami. Od hiphopowego, utrzymanego w oldschoolowym klimacie "Against All Odds" z gościnnym udziałem Kano (koniecznie sprawdźcie klip), przez bollywoodzko-dubstepowe "Eastern Jam", aż po moje ulubione połączenie klimatu lat 80 i ciężkiego dubstepowego basu - czyli "Running". Wszystko to przeplecione wszechobecnymi drumami i fruwającymi do okoła bassami, z perełkowym "Music Club", czyli "the complete guide on how to write a massive club banger" na czele. Mając na względzie powiedzenie, że jeśli coś jest dla każdego, to w efekcie jest dla nikogo, Milton i Kennard wydali album, który mimo ryzykownej różnorodności jest płynny i spójny. Uważnie, bez niepotrzebnych eksperymentów, ale za to z niezwykłym w dzisiejszym światku muzycznym wysmakowaniem i zbalansowaniem składników - Chase & Status - More Than Alot:
P.S. Ostatnimi czasy furorę robi nowa kolaboracja starych znajomych. Po sukcesie "Pieces", Chase & Status i Plan B znów spotkali się w studiu, by wysmażyć kawałek "End Credits". Efekt ich pracy do sprawdzenia poniżej:


P.P.S. Jak to w każdym elektronicznie-tanecznym przypadku bywa, status (nomen omen) duetu pozwolił chłopakom na rozwinięcie skrzydeł w materii remixowej. Nneka, Jay-Z, Dizzee Rascal, White Lies, The Prodigy, Kano, Plan B, czy Mood II Swing - to wykonawcy z półek wyższych i najwyższych. Dodając do tego informację, że niejaki Snoop Dogg, nagrał na bicie z "Eastern Jam" numer "Snoop Dogg Millionaire", można śmiało założyć, że to dopiero (wybuchowy) początek ich muzycznej kariery.

Chyba, że wtopią na zapowiadanej współpracy z Rihanną... tfu, tfu, tfu :)

wtorek, 17 listopada 2009

Łona & The Pimps Unplugged

Jeśli...

chuja tam jeśli, nie ma opcji żebyś nie lubił, cofamy "jeśli" i na to miejsce wpisujemy... hmmm, ok, już mam: Drogi Fanie Dobrego Brzmienia! Już 6 Grudnia, w dzień św. Mikołaja, patrona wszystkich fikuśnych opakowań i kolorowych kokardek, w Klubie 13 Muz czeka na Ciebie prezent. Nie byle jaki to prezent, ba, prezent to zacnej jakości i przedniego wykonania. Zakład? Ok, sprawdź mnie:

Co, nie przekonał Cię mim Rymek? Nie wierzysz, że dadzą radę bez kabla? Bądź my guest:


Teraz to już na pewno pokiwałeś głową z uznaniem. Łona & The Pimps już 06.12 na unikalnym koncercie w Klubie 13 Muz. Bądź tam (bo ja nie będę mógł), a potem powiedz mi jak było. Ok?

poniedziałek, 16 listopada 2009

za potrzebą

Dziś na wstępie zaznaczam, że nie będzie pierdolenia o przerwach i mobilizacji. Zauważyłem, że ostatnie moje notki im są rzadsze, tym bardziej monotematyczne - nie było mnie, ale jestem, będę, ale nie wiem kiedy, a tak w ogóle to kryzys, brak motywacji i weźcie wszyscy się zbierzcie i słuchajcie co mi na wątrobie leży i zamula. Nie dzisiaj. Ok?

Co zatem dzisiaj, skoro już mnie coś wzięło na pisanie? Nie wiem czy pamiętacie, ale jakiś czas temu popełniłem tu wpis pt. "wasza-klasa.pl". Nadałem tam poważnych ram bzdurnej w istocie decyzji o usunięciu konta na Naszej Klasie. Jeden z jedenastu milionów użytkowników postanowił się z niego wypisać, big deal. Dzisiaj wpadłem na kolejny, może nawet bzdurniejszy w swej istocie pomysł, a mianowicie poinformowanie wszem i wobec, że ogarnąłem w końcu konto na Facebook.com. Pewnie pomyślisz, drogi czytelniku, że brakuje mi już pomysłów na notki, że między uszami hula wiatr i pustka, zawieje i zamiecie. Nic z tych rzeczy. Rozumiem doskonale rekcje ludzi, którzy określenie "portal społecznościowy" kwitują pobłażliwym uśmieszkiem, ironicznym komentarzem, czy siarczystą wiązanką pereł podwórkowej łaciny. W końcu to w większości serwisy zapełnione przez małolatów, oferujące tony plastiku świecącego we wszystkich znanych człowiekowi kolorach, przysłowiowe gówno owinięte w papierek. Nie polemizuję, rozumiem takie opinie i widzę w nich sporo racji. Ja jednak do instytucji "portalu społecznościowego" mam stosunek dość osobisty. Mowa oczywiście o Gronie, pierwszym takim polskim serwisie z prawdziwego zdarzenia. Tam lata temu umieszczaliśmy z Foczkiem fristajle, tam przerzucaliśmy się linkami do zdjęć, muzyki, filmików, tam toczyliśmy batalie słowne, to w gronie znajomych, to przeciwko jakimś obcym, dziwnym ludziom, głównie z Zielonej Góry, tam odbywały się dyskusje na tematy błahe i istotne, dyskusje, które zapełniały kilka stron w przeciągu kilku minut, podnosiły temperaturę i ciśnienie, lub rozbawiały do łez. Tam "poznałem" fanów muzyki czy koszykówki, których potem spotkałem na żywo i "jakbyśmy się znali od dawna", stamtąd czerpałem informacje o imprezach, stamtąd również za pomocą zdjęć i "wspólnej pamięci" czerpałem informacje o imprezach po ich zakończeniu. , Tam wreszcie nawiązałem kontakt z pewną młodą damą, która od ponad półtora roku kręci moim życiem. Oczywiście nic z tego nie zaskoczyłoby, gdyby nie to, że znaliśmy się z tymi mordami, a właściwie ich większością, z tzw. "reala", niemniej jednak był taki czas, gdzie Grono scalało nas w jedną, hulaszczą ekipę, gdzie dzięki całotygodniowemu kontaktowi za pomocą forów tematycznych byliśmy w stanie poznać się lepiej niż przy tradycyjnym "chodobaru". Będąc niedawnym sceptykiem w materii internetowych znajomości, używając Grona szybko doszedłem do wniosku, że nie ma co się silić na konserwatyzm i biadolenie o słabnięciu więzi międzyludzkich, skoro na własne oczy mogłem się przekonać, że to bzdura, bo sieć zamiast te więzi osłabiać, to jeszcze je wzmacnia dodając supełek z pętelką na czubeczku. W międzyczasie swoje rozkwity przeżywały i światowy MySpace i rodzima Nasza-Klasa, ale jakoś żadne z tych przedsięwzięć nie wciągnęło mnie na dłużej. Ok, dzięki koncie na MySpace udało mi się znaleźć świeżą i nieznaną muzykę, Nasza-Klasa za to wypełniła puste pola w dziedzinach: "Dawni znajomi" i "Jak oni teraz wyglądają?". Co z tego, skoro grono zaoferowało coś, czego inne portale nie miały - fora dyskusyjne. Tu nie spotykali się ludzie, których jedynym wspólnym tematem była ostatnia ławka w 3 klasie podstawówki. Tutaj nawet nieznajomi mogli toczyć wielogodzinne dyskusje na temat wyższości tego nad tamtym i owego nad czymś jeszcze innym. Jakkolwiek infantylnie to by nie zabrzmiało, codzienne logowanie do Grona, sprawdzanie tematów oznaczonych wykrzyknikami, odpisywanie tym którzy nie mieli naszej racji, zakładanie nowych tematów, wklejanie interesujących linków, podglądanie nowych zdjęć znajomych, wyszukiwanie śmiesznych profilów - to był swego rodzaju rytuał i to nie tylko dla mnie, chociaż pewnie część najbardziej aktywnych ówczesnych gronowiczów machnie na to ręką. Ja przez kilka lat bawiłem się na tym portalu świetnie i nikt nie przekona mnie, że nie było warto poświęcić tym pierdołom paru chwil.

Co ma do tego Facebook? Jak wiadomo, a może i nie, ale w gazetach o tym pisali, więc zakładam, że wiadomo... Jak zatem wiadomo, Grono popadło w kłopoty natury finansowej, ale też wizerunkowej i powiedzmy strategicznej. Nie znam się na finansach spółek internetowych, toteż problemy Grona z płynnością są mi kompletnie nieznane. Zmiany w wizerunku i strategii tymczasem, to dziedziny, których obserwatorami byli na bieżąco wszyscy użytkownicy portalu. Grono uwiodło nas najpierw elitarnością (zaproszenia), a potem zwykłą funkcjonalnością. Nareszcie nie trzeba było zapisywać się do kilku/kilkunastu forów dyskusyjnych, żeby móc pogadać na różne tematy związane z naszymi zainteresowaniami - wszystko w jednym, dyskusje, zdjęcia, kontakt, wiadomości, informacje, ogłoszenia, działające bez zastrzeżeń ku uciesze nerdów, geeków i innych internetowych stworzeń. Szkopuł jednak w tym, że dzisiejszy "target" to nie ludzie, szukający przynajmniej namiastki stymulujących intelektualnie dyskusji (bo nawet rozmowa o impotencji pieska Paris Hilton takowym stymulantem jest), mający jakąś opinię (nawet idiotyczną) i argumenty na jej poparcie (równie, co zrozumiałe, idiotyczne), o nie. "Target" to małolaty (dosłownie i w przenośni... w takiej Japonii nie znalazłbyś różnicy), dla których ma być przede wszystkim szybko, krótko, może być bez sensu, ważne, żeby każdy widział. Ten trend wyniuchał twórca Facebooka, umożliwiając korzystanie z krótkich opisów, możliwości komentowania, quizów, gier, aplikacji i temu podobnych. Jak wielki odniósł sukces, wie każdy minimalnie zorientowany w branży IT. Niestety Grono szybko postanowiło "skorzystać" z pomysłów amerykańskiego giganta i zmienić wizerunek. "Kserofejsbukowy" wygląd, zerżnięte żywcem z amerykańskiego oryginału rozwiązania, przesunięcie dostępu do forów dyskusyjnych kosztem umożliwienia śledzenia i komentowania "aktywności" znajomych (dodał fotkę, zmienił status, pierdnął w fotel) - wszystko to sprawiło, że mając do wyboru Mercedesa lub jego chińską podróbkę w tej samej cenie (porównanie z artykułu w GW), większość moich znajomych po prostu przeniosła biznes do Ery, zostawiając zdychające Grono na rzecz Facebooka. Ja sam długo opierałem się przed logowaniem na kolejnym portalu, doszedłem do wniosku, że skoro z tymi najważniejszymi mam kontakt osobisty/telefoniczny/komunikatorowy, to przecież kolejna platforma nie jest mi już potrzebna. Ciekawość jednak zwyciężyła, dzisiaj aktywowałem konto na Facebooku, poprzyjmowałem zaproszenia do znajomych, pozapraszałem niektórych sam, dodałem fotkę, wziąłem udział w czacie, odpowiedziałem na komentarze "on the wall" i powiem szczerze, że się kurwa cieszę. Brakowało mi tego miejsca, które żyje, nawet jeśli żyje pierdołami. No bo jak nie ucieszyć się "zaktualizowanym związkiem" czy fotkami Kisia i Dory z Zakopanego. A to dopiero początek...

Jakiś czas temu zarzekałem się, że nie chce, nie będę, że po co i że nie potrzebuję. Dzisiaj posypuję łysinę popiołem - pewnie wsiąknę, pewnie będę korzystał, pewnie się zajaram, pewnie, pewnie, pewnie. Na razie trwa dzień 1 na fesjbuku. Czy ktoś skomcia mój link jak dodam? PliiIIsKKaaaa~~~!!!


P.S. Do napisania powyższej notki zainspirował mnie gołąb, siedzący od pół godziny na moim parapecie z głową coraz bardziej schowaną w piórach. Widok ów spowodował w mojej głowie lawinę myśli w stylu "czy aby JA nie jestem takim gołębiem?", "czemu siedzę na parapecie życia zamiast wzlecieć w poszukiwania ziarna sensu?". Kiedy leki przestały działać i zorientowałem się, że byłem o krok od zostania polskim Paulo Coelho, zabrałem się czym prędzej do dziobania w klawiaturę zawstydzając gołębia niczym Turbodymoman. Bo tu się pisze, tworzy, nie opierdala, zapamiętaj pan sobie, panie gołąb.

czwartek, 29 października 2009

cacanki

"Ty dużo obiecujesz" - się dowiedziałem dzisiaj z okienka Gadu-Gadu i nie sposób się nie zgodzić z tą krótką diagnozą. Obiecywałem, że będę pisał regularniej? Obiecywałem. Obiecywałem, że posprzątam w końcu kuchnię? Obiecywałem. Obiecywałem, że się skontaktuję, jak wrócę, dam znać, jesteśmy w taczu? Obiecywałem. Obiecywałem tysiąc pięćset innych spraw? Obiecywałem. I co? I figa z makiem z pasternakiem, pobite gary. Nie wywiązałem się z obietnic, bo to u mnie wrodzone, z mlekiem matki wyssane i z domy wyniesione i tym mi skorupka za młodu nasiąkła i na starość trąca. Gdybym był bokserem, to by mnie zapowiadali w ten sposób: "W czerwonym narożniku Patryk "Obiecanka-Cacanka" Petrusewicz". Gdybym był bokserem... gdybym był bokserem, to bym nic nie obiecywał, tylko prał po mordzie od razu, taki miałbym zawód. Niestety bokserem nie jestem, przemocą fizyczną się brzydzę (za wyjątkiem klapsów dla przyjemności), dlatego też zamiast rozwiązywać problemy prosto, tudzież sierpowo ale jednak do celu uparcie, to ja obiecuje, zaręczam, przyrzekam, daję sobie ucinać ręce, głowę i kunę i niech mnie ziemia pochłonie jeśli nie dam rady. Po czym standardowo nie daję, bo jak dać, skoro się to samo obiecało kilku osobom, do tego w czasie, kiedy obiecało się co innego innym kilku osobom. No jak? No nie można, no jak? Dlatego od dzisiaj nic nie obiecuję, tylko skrobię jak mam czas i ochotę o wenie nie wspominając. Wam zostaje nadzieja, że blog odżyje. Nadzieja, która jest głównie matką wiadomo kogo, ale też wynalazców, o czym warto pamiętać, bo to zawsze daje jakąś iluzoryczną szansę na poprawę. Stick to it :)

Tyle tytułem wstępu, tytułem rozwinięcia napisałbym coś, ale ostatnio cierpię na niedobór refleksji związanych z bieżącymi wydarzeniami. Sikiem prostym, lekko falującym olewam polityczne afery, piłkarskie kabarety, muzyczne potworki, filmowe knoty czy towarzyskie ploteczki. Raz na jakiś czas zainteresuje mnie to i owo, ale już nie na tyle, żeby żyć tym jak za czasów słodkiego bezrobotnego lenistwa. Praca na promie i związany z nią tryb funkcjonowania oderwał mnie kompletnie normalności, w której jak w każdej niezłej ofercie telefonicznej masz "wolne wieczory i weekendy". Dobrze? Pewnie, że dobrze - nie zaprzątam sobie głowy głupotami, dojrzewam (o ironio), zarabiam, płacę rachunki i może nawet coś odłożę. Dobrze? Na pewno? Nie aż tak? To źle? Pewnie, że źle - straciłem kontakt ze znajomymi, na przerwach próbuję nadrobić te dwa tygodnie w morzu, ale to tak nie działa, więc zanim zluzuję to się denerwuję niepotrzebnie, tęsknię jak mnie nie ma, nie potrafię zorganizować sobie czasu jak jestem, przestawił mi się kompletnie rytm i nie umiem się w nim odnaleźć. To jak w końcu jest? Dobrze? Źle? Średnio? Pewnie, że kurwa nie wiem. Są plusy i minusy i o to się rozchodzi, żeby te plusy nie przesłoniły minusów. Albo i na odwrót, grunt, że jest jak w życiu - trochę dobrego, trochę chujowego, wymieszane tak, że nie odróżnisz co gdzie i w jakich ilościach dodane. Nie jest źle, ale i nie jest zajebiście. Czyli jak w średniej krajowej. Tylko, że w dolarach zarabiam, a te nawet po noblu dla Obamy nie chcą wskoczyć powyżej trzech złotych. No żeby je gęś jakaś amerykańska kopnęła i kojot z kulawą nogą obsikał. Ehhh...

Na zakończenie nieco humoru, można powiedzieć że rynsztokowego, ale skoro pracuję na statku i przesiąkam pokładowym dowcipem, to nie na miejscu byłyby jakieś wysublimowane pierdoły. Z drugiej jednak strony, czy penis wyglądający jak arabski zapis imienia Allaha, to humor rynsztokowy, czy może ważny głos w dyskusji teologiczno? Czy jedynymi reakcjami będzie "eee yyyy chuj wiszący hyhyhy", czy może trafię na celownik bojowników o obronę właściwych uczuć religijnych? A może po prostu odpierdoliło mi już na wieczór i zamiast dać wam się pośmiać z prawdziwej historii, to piszę jak nawiedzony jakieś teorie spiskowe? Ten i inne dylematy moralno-egzystencjalne autora do interpretacji w domu, na następną lekcję proszę przygotować się z Norwida, a otwieramy podręczniki na stronie 30. "Knaga niegodna Boga", Kowalski czytaj, tylko wyjmij gumę i przestań się kiwać na krześle...
...bo wygląda jak Allah. i chuj.

piątek, 2 października 2009

27 / Dobre Czasy

Miesiąc... nawet więcej powiem Wam, miesiąc i ciut ciut. Tyle dokładnie minęło od mojej ostatniej twórczej aktywności na blogu. W międzyczasie oczywiście zaglądałem, oczywiście przesiadywałem w okolicy, zerkałem zza winkla i inne rzeczy robiłem nie mogąc się zabrać za sklejenie notki. Oprócz wrodzonego lenistwa, stały przede mną przeszkody obiektywne, jak to się ładnie w przypadku tłumaczeń z niewywiązania mówi. 16 dni na stateczku w tę i nazat kursującym tam i z powrotem (o czym wspominałem chyba), potem tydzień przerwy (i WTEDY trzeba było, WTEDY!) i tydzień prażenia dupska, bebzona i łysej dyśki nad basenem hotelu w basenie morza, tego co my nie mamy do niego niestety dostępu, a szkoda, bo oni nie alko tylko haszisz haszisz, giw mi jor prajs, łots jor prajs, łan dinar? krejzi? No i weź tu się jeden z drugim zmobilizuj, weź tu się skup, poszperaj w sieci, znajdź coś ciekawego, co by zainteresowało jednego z drugim z trzecią, albo jeszcze lepiej - zastanów się nad swoim zdaniem na jakiś popularny temat, ubierz to w słowa, metafory i bon moty, okraś humorem i zaprezentuj zgromadzonemu tłumowi. Tu praca, tu słońce, tu relaks, tu znowu coś i tak leci dzień za dniem, postanowienie za postanowieniem, jutro z rana, po południu, coś napiszę, coś wrzucę, coś dodam, ku uciesze - i nagle okazuje się, że skoro tyle czasu minęło, to przecież jeden dzień dłużej nic nie zmieni, że co te 24h zmienią, że przecież jak już ktoś czekał tyle, to poczeka jeszcze moment, a jak nie czeka, to po co się ciśnieniować. Niestety (dla mojego nieróbstwa) i na szczęście (dla całej reszty) zostałem z paru stron zmobilizowany, że w końcu ktoś to czyta, lubi nawet i czeka i ze zwykłej ludzkiej czy tam owczej przyzwoitości weź coś kurwa napisz, bo aż żal. No więc piszę! W głośniku nowy Drake z gościnnym udziałem i Kanye i Wayne'a i Marshalla, prosto z podkładu do reklamowego filmiku Nike o przygodach niejakiego LeBrona we Francji. Na ekranie ORYGINALNE, pierwsze i nieoficjalne ujęcie klipu do Universal Mind Control z ostatniego albumu Commona. Na koncie świeżo obejrzany pilot nowego, wydaje-się-że-zajebiście-zapowiadającego serialu Flash Forward, początek drugiego sezonu Fringe (dzięki za cynk Morgu, przekonałem się), The Mentalist, Dextera i Heroes oraz 4 sezony nieodżałowanej pamięci My Name Is Earl, bo jak kurwa można skasować serial i ostatni odcinek zakończyć "to be continued"? Nie lubię. Dodatkowo zakończony True Blood, sprawdzony Star Trek, ściągnięte G.I. Joe, Transformers, District 9, czyli wszystko to, czym jako wielkie dziecko się jaram, co polecam, a czego moje, młodsze bądź co bądź Ciastko nie rozumie. Może oprócz Dextera, bo i rozumie i się jara ze mną wraz mimo tej różnicy wieku strasznej :) Jednym słowem wszystko na swoim miejscu, gra i buczy, hula i trybi - i tak jest dobrze, tak być powinno, jest praca, jest wolne, jest lowe, jest relaks i żeby tak było. Ja nie jestem wybredny, mi wiele nie potrzeba do tego szczęścia, co to każdy za nim gania, a ono spierdala. Stabilizacji, ciepła nieco, pozytywnej atmosfery, hajsu w kiermanie na kino, Subway'a i buty nowe i rachunki czasem, bo jak mus to mus. Uśmiechu, muzyki dobrej, całusa na dobranoc i dzień dobry i innych miłych rzeczy na dzień dobry i dobranoc i w trakcie dnia. Emenemsów żółtych, wątroby zdrowszej, przyjaciół wkoło, tych najlepszych najbliżej i tych chujowych najdalej, dystansu, słońca, piłki do kosza i paru jeszcze drobiazgów co to się z reguły przypominają poniewczasie.

I tego mi możecie pożyczyć, jak chcecie. Chyba, że nie chcecie, no ale w dzień urodzin mi odmówicie? Tak, to dzisiaj. 27 rok skończony, zamknięty na kłódkę, odfajkowany, ostatnia kropka i na półkę do poprzednich dwudziestu sześciu. To dobry rok był. Mimo tego czy śmego to był dobry rok. Skrzętnie zanotowany, przyozdobiony wycinkami muzyczno-filmowymi, oprawiony w ramkę z napisem blogspot. W teorii dla siebie, w praktyce dla Was, w zasadzie, żeby dać upust tej potrzebie, co to siedzi w środku, żeby zanotować publicznie i wrócić w razie czego z uśmiechem. Chyba że ktoś w 2050 skasuje Internet i pójdzie się jebać to wszystko, to od nowa, z pamięci na stukartkowym brulionie przepiszę, w pięciu egzemplarzach, na zapisy będzie, szykujcie sakwy. Tymczasem niech przygrywa radośnie Ortega Cartel i Reno w kawałku "Dobre Czasy". Bo pasuje jak ulał tak wizualnie jak i muzycznie. A Poliszynel, ten od tajemnicy co ją każdy zna, to postać gbura z włoskiej commedia dell'arte i francuskiego teatru kukiełkowego. Wiedziałeś? Bo ja aż do dzisiaj nie. Tfu, dygresja, przepraszam, wracamy do programu artystycznego:


P.S. Kunamanogi, opinio-w-pewnych-kręgach-twórczy blog muzyczno-recenzencki mojego Ciastka obchodzi dziś razem ze mną swoje urodziny, tyle że nieco inne bo pierwsze. Z tej okazji życzenia ślę po kablu na drugą stronę internetu, żeby się rozwijało grono wiernych czytelników, żeby się zarażały nowe uszy Twoim gustem, żeby recenzje z Nuty były komentowane wszerz i wzdłuż sieci i żeby audycja co to ma się pojawić była sukcesem. Żeby z górki było wciąż. Żeby, żeby, ty już wieszco. Jednym słowem - POZDRAWIAMKUNĘ!

sobota, 29 sierpnia 2009

Audiosonic Neurotechnical Lab

Byłeś na Boggie Brain? Widziałeś Scratch Perverts? Lubisz turntablism? Nie masz pojęcia o czym piszę, ale czytasz z grzeczności? Nieważne. Poniżej prezentuję klip, który podobno robi furorę na świecie, 35 tys. odsłonięć w ciągu 48h pobytu w sieci, nawet Kanye poświęcił mu takie trzy linijki na swoim blogu - "This is so good it made my heart sink... like a mix of the feeling in your stomach when you-re on a roller coaster and when you would see your high school crush at lunch time... that's how this makes me feel".
Co to takiego? Oh, w zasadzie nic takiego, po prostu kolejny poziom zabawy patefonami, każący ci myśleć: "czego oni kurwa nie wymyślą". Panie i Panowie - Foreign Beggars i Scratch Perverts w "Audiosonic Neurotechnical Lab" . Smacznego.

czwartek, 27 sierpnia 2009

to i owo w akapitach / Dexter S04E01

Ciężko jest zasiąść do pisania, kiedy nie kieruje Tobą wewnętrzna potrzeba wyrzygania z siebie paru myśli. Jeszcze ciężej jest zasiąść, kiedy obliczasz sobie pozostały wolny czas i narzucasz sobie ilość wypisanych w tym przedziale czasowym tekścików. Jest jak z zapadaniem w sen, z którego wiesz, że musisz się za wcześnie obudzić. Więc obliczasz przed zaśnięciem ilość godzin, szacujesz czas zaśnięcia i po kilku prostych działaniach arytmetycznych jesteś gotów zapaść w głęboki i intensywny, chociaż krótki sen. "Jak teraz zasnę, to się zdążę wykimać" - powtarzasz sobie odliczając: trzy... dwa... jeden... i... dupa. Mijają sekundy, minuty, kwadranse, przekładasz się z boku na bok zmuszając się do zaśnięcia, przekonując samego siebie, że z każdą minutą niespania masz coraz mniej czasu na swój krótki i intensywny sen. Im mocniej się nad tym zastanawiasz, im intensywniej szukasz sposobów na "zaśnięcie w końcu, kurwa mać", tym bardziej się rozbudzasz, tym częściej ziewasz (a to akurat ewolucyjnie zaprogramowany zabieg ożywiania organizmu, a nie usypiania go) i otwierasz oczy by sprawdzić ile czasu jeszcze zostało. Tik-tak, tik-tak. W końcu udaje ci się na tyle zmęczyć przewalaniem z boku na bok, że zamiast przeszkadzać samemu sobie analizą procesu zasypiania, po prostu bezmyślnie odpływasz. Poranne wybudzanie odbywa się oczywiście w dramatycznych okolicznościach, najpierw duszona do granic możliwości budzikowa "drzemka", potem chwila na uzyskanie szczątkowej orientacji w terenie i wizyta w najbliższym pomieszczeniu z instalacją sanitarną. Winą za niewyspanie obarczasz oczywiście siebie, bo zamiast zasnąć od razu, to wierciłeś się rozmyślając nad sposobem przejścia w błogi stan nieświadomości. Postanawiasz, że następnym razem przestaniesz się zadręczać, zmuszać i odliczać, tylko zwyczajnie zalegniesz i zaśniesz. Ta, jasne. Prawda jest taka, że jeśli te sytuacje zdarzają się cyklicznie, twój organizm dopiero po jakimś "domyśli się", że może nie warto grać w chuja z właścicielem, tylko wylogować się jak najszybciej, co by poranek był mniej traumatyczny. Zajmie mu to jakiś czas, ale jedno jest pewne - przestawi się w końcu, wiem z doświadczenia. Co innego, kiedy "niewyspanie" odbywa się sporadycznie, np.: przed podróżą, ważną rozmową o poranku, czy innym doniosłym wydarzeniem. Wtedy nie ma przysłowiowego chuja w(e) przysłowiowej wsi. Nie zaśniesz zgodnie ze swoim widzimisię, co więcej - im bardziej twoje "widzimisię" będzie chciało, tym bardziej twój organizm będzie się zapierał. W myśl termodynamicznotechnicznosamochodowej zasady "ja mu w gaz, a on zgasł" - proces zasypiania będzie rozwijał się odwrotnie proporcjonalnie do ilości energii, włożonej w jego rozwój. Dlatego przyjmijcie małą radę. Jak już włączycie budzik, postawcie go tak, żebyście nie widzieli godziny. Nie obliczajcie dokładnego czasu snu/drzemki. Nie zmuszajcie się do "myślenia o niczym", jak już macie jakieś ciężkie myśli (z reguły właśnie wtedy te ciężkie budzą się do życia), to przewertujcie je szybko idąc w jakieś spokojniejsze tematy. Spróbujcie lekkiej, cichej muzyczki w tle, może odwróci Waszą uwagę. Nie wkurwiajcie się, że właśnie przebimbaliście potencjalne 37 minut z Waszego nadchodzącego snu. I tak dalej i tak dalej - tyle teorii. W praktyce żadna z tych porad nie zadziała, bo od zawsze jest tak, że jak się człowiek zmusza do wypoczynku, to nie wypocznie, choćby nie wiem co. Dotyczy to zarówno drzemki jak i snu, wolnego popołudnia, weekendu za miastem, tygodnia na Lazurowym Wybrzeżu, miesiąca w Tajlandii czy rocznej wycieczki dookoła świata. Wiesz, że musisz odpocząć, chcesz odpocząć, marzysz od odpoczynku, ale jak już przychodzi na niego czas, to nie możesz się do niego zmusić. Masz całą teorię w małym paluszku i wciąż nic. Dopiero gdy jakimś magicznym sposobem spuścisz całe ciśnienie z głowy do jakiegoś rynsztoka, dochodzisz do wniosku (a właściwie wniosek dochodzi do ciebie), że odpoczynkowi trzeba po prostu dać się "dziać". Wtedy wszystko idzie jak po Lurpaku. Zupełnie jak pisanie, od którego zacząłem notkę i które umieszczę w poincie, żeby logice stała się zadość. Bo z pisaniem jest tak, że... czasem cie najdzie, mimo że nie chciałeś i napiszesz rozprawkę o spaniu w trudnych warunkach. Potem tę rozprawkę opublikujesz w sieci i zanim się obejrzysz "proces twórczy" się rozpocznie, potrwa i zakończy.

A ty nie miałeś nawet pomysłu na notkę :)

P.S. "Preair", jak sama nazwa wskazuje, jest słowem angielskim. Oznacza ono, to słowo, ni mniej ni więcej, tylko to, że jakieś premierowe medium zostało pokazane garstce wybrańców przed oficjalną premierą. "Preair" odnosi się z reguły do serii radiowych i telewizyjnych - "on air" to w owych mediach oznaka bycia na antenie, "preair", logicznie rzecz analizując odniesie się więc do mediów oczekujących dopiero na swój czas antenowy. Pokazy tego typu mają jedną cechę - ich goście z niebywałą częstotliwością "wykradają" taśmy tylko po to, żeby w czynie społecznym umieścić je w sieci, skąd jak wiadomo raz umieszczonego materiału wykasować się nie da, a podobne próby mogą być porównane jedynie do prób usuwania konkretnych ziarenek piasku z plaży.
Po co ten piracki wstępniak? W sumie po nic, poniższa wstawka mogłaby się obyć bez powyższego wyjaśnienia. Jak znam życie pojawiłyby się jednak pytania typu: "już? a premiera powinna być [data], a nie teraz", "ej skąd masz? w TV jeszcze nie było" albo "czy to aby nie fejk z trojanem?". Dlatego też, przechodząc do sedna, oficjalnie informuję:

Pilotażowy odcinek 4 sezonu serialu "Dexter" jest obecny do ściągnięcia (wraz z napisami marki "Polskie") pod poniższym plakatem. Ogólny zarys fabuły fani znają na 100%, reszcie zainteresowanych polecam Google + trzy poprzednie sezony. Jeśli tak jak ja stęskniliście się za Debrą, Masuką czy Batistą, ciekawi Was jak w nowej rzeczywistości poradzi sobie świeżo upieczony "najbardziej zabójczy" tatuś i mąż i nie możecie doczekać się uchylenia przynajmniej rąbka tajemnicy Trinity Killera - to odcinek Was nie rozczaruje. Nowy (lepszy?) Dexter w TV już 27 września. W systemie"preair" już dzisiaj na Twoim dysku. Polecam:


czwartek, 20 sierpnia 2009

stopa wody pod kilem

M/F Polonia, Świnoujście - Ystad, Cafeteria na 7 pokładzie, przynieś, podaj, pozamiataj, nałóż kotleta, podaj bigos, uzupełnij lodówkę, zbierz tackę, zmyj podłogę, kawa w mesie, prysznic w kabinie, łóżko na górze, przykimaj parę godzin, dośpij z rana, dośpij po południu, wstawaj, ziewaj, nie ziewaj, czasem kiwa, czasem nie. Tak w skrócie telegraficznym można podsumować moje ostatnie 2 tygodnie. Zaokrętowałem dupsko na promie, którym codziennie tabuny ludzi podróżują w tę i nazat. Nie wiem po co to robią, w końcu na lądzie o tej porze roku jest całkiem przyjemnie, niemniej jednak oni swoje ważne powody mają i nic mi do tego. Gastronomiczny profil pracy przekreśla raczej szansę na spełnienie moich intelektualnych aspiracji, chociaż z drugiej strony nie dotarłem jeszcze do momentu, w którym mółbym te aspiracje jasno sprecyzować (tak, tak, mam 27 lat i czas najwyższy, bla, bla, bla). Praca jest fizyczna, bywa męcząca i nie pozwala się wykazać, chyba że wykazywaniem nazwiemy polerowanie sztućców, żeby świeciły się jak przysłowiowe jajka należące do równie przysłowiowego psa. Irytuje czasem fakt, że zamiast "would you mind, if I check if that lady's meal is already prepared", muszę mówić "wait a second", bo inaczej pan nie zrozumie czemu spierdalam sprzed jego oczu, kiedy on jest gotów złożyć zamówienie za pomocą palca wskazującego na kotlet. Są jednak i miłe momenty, sympatyczni klienci, wesołe "small-talki", żarty, bardzo smaczne żarcie i na tych pastelowych odcieniach roboty staram się skupiać. Najważniejsze wydaje się jednak to, że dzięki 14-dniowej haróweczce na pokładzie moje konto zasili się przyjemną sumką, pozwalającą przyjemnie spędzić przyjemne 14 dni w domu, tudzież poza nim. System "dwa na dwa", czyli dwa tygodnie na statku, dwa tygodnie w domu, ma tę jedną, zasadniczą zaletę, że odpadają mi wnioski o urlop, wkurwiające poniedziałki (tu każdy dzień może wkurwiać, zależy od humoru - nazwa "poniedziałek" nie ma większego znaczenia), czy za krótkie weekendy. Jest czas zapierdalania i czas opierdalania i jak na razie system wydaje mi się dość rozsądny. Minusem niewątpliwym jest brak dostępu do sieci, co mocno ogranicza moją aktywność na blogu i pozbawia mnie wirtualnego dostępu do moich wiernych czytelników (wiem że tam jesteście, nie wstydźcie się do tego przyznać). Niniejszą notkę piszę podczas porannej przerwy przedostatniego dnia tzw. "czternastki" (środa), a opublikuję ją zaraz po powrocie, czyli w czwartek, czyli dzisiaj, na dzień dobry. Niewykluczone, że w najbliższym czasie zaopatrzę się w jakiś najtańszy mobilny internet, dzięki któremu będę mógł snuć wywody na temat co bardziej pierdolniętych pasażerów, wesołych kucharzy czy niezrozumiałych decyzji menadżerów, a może i znajdzie się czas na jakies egzystencjalne przemyślenia, krótkie komentarze dotyczące tego i owego, a nawet zabawne notki z mnóstwem śmiesznych określeń, które tak bardzo lubię i życ już bez nich nie mogę. Szkopuł w tym, że doba na statku to 3h pracy, 3h przerwy, 3h pracy, 3h przerwy, 6h pracy, 6h przerwy. Jak już napisałem we wstępie, przerwy upływają tu pod znakiem "dośpij", co mocno ogranicza czas na kreatywne zajęcia, a już na pewno nie pozwala na swobodne przeszukiwanie sieci w celu znalezienia godnych polecenia kąsków. Do tego wszystkiego dochodzi fakt, że korzystać z sieci będę mógł jedynie podczas postoju w Świnoujściu (9-12 rano, później wpadnę w objęcia roamingu), który z reguły poświęcam tu na krótką drzemkę, bez której nie ogarniam potem rzeczywistości i wyglądam jak znoszony kapeć. Na pewno więc zapanuje posucha w kategorii muzycznej i filmowej - czasu na poszukiwanie nowinek, mieć z pewnością nie będę. Na pewno jednak znajdę chwilę czy dwie na poskrobanie po klawiutarze w celu przelania na laptopa kotłujących się w łysej łepetynie myśli. To akurat mogę Wam obiecać. Mogę też obiecać, że Usain Bolt powalczy jeszcze o pobicie własnego, rozpierdalającego mnie na łopatki rekordu świata, a Gosia Andrzejewicz nigdy nie dorobi się miana "niezłej sztuki". Są po prostu rzeczy na niebie i ziemi, które są pewne i warto, żebyście o nich pamiętali. Tymczasem jednak witam wszystkich po przerwie i obiecuję aktywność, która zrekompensuje to niewielkie zawieszenie.

P.S. Delikatnych przepraszam za wulgaryzmy, ale skoro "na" kuchni każą mi mówić "frytki, kurwa!", to nie ma się co dziwić, że rynsztok pojawia się tu i ówdzie i ciężko go jednym ruchem usunąć. Poza tym to właśnie elokwencja + wulgarność jest znakiem rozpoznawczym tego bloga, więc nie dajmy się zwariować.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

płynę / edIT - original air raid material

Poprułem przez fale w kierunku kraju Wikingów. Wracam za circa 2 tygodnie. Jak wrócę to będę i się pochwalę co robiłem i czemu poprułem i w jakim systemie będę pruł w następnych miesiącach. Tymczasem na do widzenia zostawiam Wam najnowiusieńszy i prześwieży plakacik z nowego Dexa:
oraz z "niecyklu" nowe inspiracje - edIT (jeśli chodzi o wymowę - moim skromnym zdaniem raczej "ed aj ti" niż "edit") ze swoim albumem "Certified Air Raid Material". Na pierwszy rzut oka, czy tam innego organu poznawczego, tytuł łudząco przypomina nazwę pierwszego wydawnictwa The Streets pt. "Original Pirate Material". Skojarzenie o tyle mylące, że Edmard Ma w przeciwieństwie do Mike Skinnera jest skośnooki, urodził się w Los Angeles i nie nawija "cockney'em". Skojarzenie o tyle trafne, że, podobnie jak Skinner, Edward porusza się muzycznie w obrębie czegoś nowego, świeżego na rynku. O ile The Streets można śmiało uznać za pioniera (/ów?) gatunku grime (w tej bardziej zjadliwej komercyjnie wersji), o tyle edIT zajmuje się wynalazkiem, który zaczyna kwitnąć na scenie muzycznej jako "glitch-hop". Kakofoniczne dźwięki, mocny bas, instrumental rodem z przytuningowanej zza oceanu fury z jednej strony, z drugiej dziwna w takiej mieszance harmonia, przetrawione elektronicznie sample, crunk, doprawione tu i ówdzie zwrotkami takich kotów jak Abstract Rude czy The Grouch - słowem instrumentalny (w większości) hip-hop XXI wieku. A może i XXII wieku, widzę bowiem po reakcjach specjalistów, że nowoczesne, elektroniczne podejście do hip-hopu wciąż może wzbudzać w niektórych odruchy wymiotne, a przestawienie się ze spokojnych, numerów na "parkietowo-bangerowy" klubowy styl może kojarzyć się z fortuną tuczącą się kałem i "schematycznym hip-hopem rodem z MTV". Nie wiem kiedy w MTV autor powyższej recenzji słyszał podobne dzwięki, jeśli ma namiar, to ja chętnie sam posłucham - obawiam się jednak, że za tęczą barwnych epitetów kryje się po prostu produkt nie trafiający w gust oceniającego. Niby ilu słuchaczy, tyle ocen, jednak porównywanie zwrotek Abstracta czy francuzów z numeru "Crunk de Gaulle", do schematycznych "ass" & "fuck" czy kiepskich MCs z ostatniego krążka Shadow'a to delikatne nadużycie. Niemniej jednak oceny macie dwie, co z nimi zrobicie to już od was zależy. Ja bawiłem się świetnie słuchając tego albumu. Znudziły mnie chwilowo kolejne produkcje czerpiącej każdą kończyną z funku, soulu czy jazzu, brzmiące podobnie "ambitne" dokonania wykonawców, którzy z elektronicznego dziewictwa uczynili cnotę. Rusza mnie elektroniczne pierdolnięcie, nowoczesne podejście do nieco skostniałych już gatunków, ten zniszczony stereotypowym podejściem "bounce" a.k.a. "bauns". Całe jednak szczęście nikt nie płaci mi za obiektywizm, dlatego mogę z czystym sumieniem polecić poniższy krążek. Do fury, na parkiet i ku wkurwieniu sąsiadów. Jak się nie spodoba - to do Los Angeles truć dupę Edwardowi. Pan Patryk ma teraz relaks.
P.S. Moja piękna, autorka poczytnego bloga "Kunamanogi", występująca w internetach pod pseudonimem Cookie zdała dzisiaj egzamin na Prawo Jazdy. Po męczarniach, porównywalnych jedynie z przenoszoną ciążą słonia, pani Ewa pokazała w końcu trzymane za pazuchą umiejętności i nie dała egzaminatorowi przyczepić się do czegokolwiek. Jako dumny, pierwszy na świecie adresat tej dobrej wiadomości dzielę się nią z Wami, bo jaram się jak dziecko. Jarajcie się i Wy zatem. Jak dzieci :)

sobota, 25 lipca 2009

Filmy, Seriale, Zwiastuny, Zapowiedzi

Czasem człowiek musi, inaczej się udusi. Jurek Stuhr dobrze wiedział co śpiewa, mimo, że nie o śpiewaniu dzisiaj mowa. O mowie też nie, właściwie nie wiem skąd ten cytat...

Ok, już wiem. Miałem kiedyś nawyk wklejania tu na bieżąco wszystkich ciekawych trailerów (dla purystów językowych - "zwiastunów"). Części z tych filmów nie widziałem, część mnie zawiodła, część nie, kilku po obejrzeniu poświęciłem nawet kilka słów na łamach internetu. Nawyk przeszedł, trailery pojawiają się na blogu sporadycznie i bez większej fety. Nie zmienia to faktu, że trailery oglądam wciąż i wciąż, regularnie przynajmniej kilka tygodniowo. Dzięki temu nazbierałem trochę linków, których nie polecałem na bieżąco - ale teraz, nawiązując do wodzirejskiego cytatu, muszę je tu wkleić, bo inaczej się uduszę. Ostrzegam jednak, że to co widzicie w trailerach niekoniecznie daje ten sam efekt przy oglądaniu pełnego metrażu. Zwiastuny mają to do siebie, że prezentują w szybkim i efektownym montażu najlepsze sceny i momenty filmu, który zwiastują (często okazuje się, że to tak naprawdę wszystkie godne uwagi sceny danej produkcji, ale nie o tym tu mowa). To tytułem wstępu, teraz czas na zwiastuny:

Seriale:
1. "V" - najnowsza produkcja ABC. Science-fiction z rozmachem i inwazją obcych w wykonaniu producentów nieodżałowanego 4400, z Juliett z Lost i Agentem Baldwinem ze wspomnianych 4400 w rolach głównych:

2. "Flash Forward" - nazwany "następcą Lost", kolejny S-F ze stajni ABC.W jednym momencie wszyscy ludzie na świecie tracą przyto... zresztą co ja będę opowiadał, od tego jest chyba zwiastun:

3. "Spartacus" - najnowsza produkcja kompletnie mi nieznanej stacji "Starzz". Jak widać po tytule, "Spartacus" opowie historię Spartakusa, którego wszyscy znają, jak nie z historii w szkole, to z filmu z Kirkiem Douglasem w roli głównej. Pierwotnie zaplanowanych jest 13 odcinków, a poniższy zwiastun zapowiada nam widowisko łączące serial Rzym i film 300. Za sterami tej produkcji zasiądzie (albo i już zasiada) sam Sam Raimi, człowiek odpowiedzialny za takie hity jak seria Evil Dead (hit kultowy) czy seria Spider-Man (hit komercyjny). Rated "R":


Filmy:
1. "Alicja w Krainie Czarów" - Tim Burton i Johnny Depp ponownie razem... czy potrzeba jakiejkolwiek innej zachęty?

2."The Book of Eli" - Postapokaliptyczny świat, Denzel Washington, Gary Oldman i aktorka, której imienia i nazwiska zazdrości pewna znana mi osoba - Mila Kunis:

3. "District 9" - kolejne, tym razem pełnometrażowe sci-fi z obcymi w roli głównej. W przeciwieństwie do "V" obcy nie są ładni, nie przybyli nam pomóc, mieszkają w RPA i chcą jak najszybciej opuścić naszą piękną planetę w celu spierdalania w domowe pielesze. Oczywiście gdzieś w tym wszystkim jest haczyk. Jak zwykle:

4. "G.I. Joe" - męskiej części populacji wyjaśniać nie trzeba. Żeńskiej... jeśli trzeba, tzn., że nie warto nawet zaczynać. Się zna albo się nie zna. Simple as that:

5. "Sherlock Holmes" - podobno bliższy książkowemu, awanturniczemu Sherlockowi. Podobno obalający mit dżentelmena, utarty przez brytyjski serial z lat nie-wiem-których. Na pewno Robert Donwey Jr., Jude Law i Guy Ritchie. Polecam:

6. "9" - Ponownie Tim Burton (tu w roli producenta), ponownie postapokaliptyczna tematyka, ponownie znani aktorzy (Elijah Wood, Jennifer Connely), tym razem jednak w mrocznej animacji - o przyszłości i... lalkach. Nie wiesz co o tym myśleć? Sprawdź zwiastun:

7. "The Road" - Raz jeszcze koniec świata, raz jeszcze gwiazdy (Viggo Mortensen, Charlize Theron, Robert Duvall, Guy Pearce) i raz jeszcze "podobno". Podobno w oparciu o świetną książkę (nie czytałem) - a to dobry podkład pod dobry film. Podobno:


Na koniec moja mała perełka, film na który czekam już od zeszłorocznego Comic-Con w San Diego, gdzie wyciekły pierwsze o nim informacje. Oh my god, oh my god, oh my god. Jedna z moich ulubionych produkcji wszech czasów doczekała się sequela. Jeśli zwiastun nie ściemnia, to doczekała się godnego sequela. Zajebistego sequela. Sequela, że ojajebie, nocotygadasz. Tron - Legacy. Bez komcia.


Nie udusiłem się. Uff.

Nowe Fascynacje: Louis Bordeaux

Witam wszystkich w to cudowne, słoneczno-burzowe, wyspane-lub-nie sobotnie popołudnie... Nie mam weny "prologowej", więc od razu przejdę do rzeczy.

Jak pewnie zauważyliście (jeśli śledzicie wpisy z pewną częstotliwością), dość często zaczynam notki, lub konkretne akapity nawiązaniem do jakiegoś cyklu. Oczywiście żaden mój cykl nie zdołał dorobić się jakiejkolwiek regularności, część z nich padła po drodze z wycieńczenia, tudzież zapomnienia. Nowe cykle mają to do siebie, że wspaniale się je zaczyna, gorzej kontynuuje (zawsze jest to jakaś forma nakazu, nawet wewnętrznego), a najgorzej przyznaje do błędu, że znowu się o nich zapomniało, choć minęło już czasu, a czasu. Jedyne "cykle", które udało mi się pociągnąć to "film" i "muzyka". Problem w tym, że nie są to regularne wstawki, nigdy nie wiadomo co się pojawi, nikt z was nie czeka z niecierpliwością na "wtorkowy album tygodnia", czy "piątkowe wieczory filmowe". Jedyne, czego czytelnik może być pewien, to to, że wstawka filmowa będzie zawierała coś, o czym pewnie nie słyszał, a wstawka muzyczna... no cóż, odzwierciedlać będzie moje aktualne fascynacje muzyczne. Dlatego też, postanowilem zrezygnować z nadawania tym notkom znamion cyklu (regularność, nazwa, wspólny mianownik) i przerzucić się na krótkie mini-serie notek (dwóch/trzech), w których dzień po dniu, albo i noc po nocy, będę wrzucał albumy okupujące mojego Winamp'a/Creative Zen'a, niczym kupcy KDT.

Pierwsza mini-seria obejmie trzy albumy, w których posiadanie wszedłem ostatnimi czasy i które rozryły mi czerep wzdłuż i wszerz. Pierwszy już za chwilkę, kolejne dwa... kolejne dwa to niespodzianka, a co. Stać mnie.

Louis Bordeaux. Francuz? Kanadyjczyk? Walon? Bynajmniej. Louis, jak wynika z imienia i nazwiska, to Holender, urodzony w niespełna 100tysięcznym mieście Deventer*. Tyle biografii, bo ani jego oceny z podstawówki was pewnie nie interesują, ani ja nie mam do nich dostępu. Skoczmy więc parę lat do przodu, kiedy Louis jest już na liście płac wytwórni "Appletree Records", która oprócz niego wydaje tak nieznanych mi kompletnie wykonawców jak Hayzee, Dj Lefto, czy Ntjamrosie. Nie ma w tej nieznajomości oczywiście nic złego, w końcu pana Bordeaux również nie znałem do całkiem niedawna. Nieznani artyści mają jedną, zasadniczą zaletę. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ich poznać. To właśnie zamierzam zrobić z kolegami i koleżankami Louisa, tymczasem skupmy się na tym co znane.

"Let's Love Life" - to tytuł debiutanckiego krążka młodego Holendra, który debiutantem na scenie muzycznej bynajmniej nie jest. Chłopak zdążył już wyrobić sobie nazwisko rolą producenta/MC w zespole "Fata Morgana", a także rolą połowy producenckiego tandemu "Javaanse Jongens" (cokolwiek to znaczy). Całe szczęście Louis postanowił, w myśl znanego przysłowia o srokach i ich ogonach, porzucić rapowe wygibasy na mikrofonie na rzecz produkcji muzycznej. Decyzja w każdym calu słuszna, "Let's Love Life" bowiem, to krążek, z którym śmiało można pukać do drzwi ekstraklasy szeroko pojętego "instrumentalnego hip-hopu". Ten bardzo krótki (zaledwie 29 minut), nie dający się słuchaczowi zmęczyć album, to tygielek, w którym Louis miesza klasyczne, rapowe bity, glitch hopową kakofonię, soulowe dźwięki z lat 70tych, samplowane wokale, taneczną sekcję rytmiczną, downtempowe aranżacje i akustyczny chillout przyprawiając to klawiszowymi dźwiękami, prosto spod swoich "samouczkowych" palców. Bordeaux sam zresztą przyznaje się do czerpania inspiracji z tak różnych wykonawców jak J.Dilla, Sa-Ra Creative Partners, Flying Lotus, Madlib, Sexpistols, Spacek, D'Angelo czy Mr. Oizo. Brzmi jak przepis na rozstrój ucha? Pozostając przy metaforyce gastronomicznej - są potrawy, które mimo pozornie gładko dopasowanego połączenia smakują mdło i nudno. Są też dania, których twórca umiejętnie łączy pozornie niepasujące do siebie smaki, tworząc przysłowiowe "niebo w gębie". Jako kuchenny eksperymentator... możecie się domyślić którą opcję polecam.
Smacznego.


*W XVII wieku ośrodek wydobycia i wytopu rud żelaza - żeby nie było, że KTL to tylko przyjemność, bez pożytku.

czwartek, 23 lipca 2009

Roy Ayers @ BBF 2009



na oficjalnie, na krótko, na wspominkowo. Roy Ayers @ Boogie Brain Festival 2009. Pełne, filmowe podsumowanie już wkrótce.

Enjoy!

(jak mawiają inni bloggerzy)

środa, 22 lipca 2009

House of Saddam


Oglądasz seriale? Wkurza cię czekanie na jesienne, nowe sezony twoich ulubionych produkcji? Nie masz co oglądać w sezonie ogórkowym?

A może nie oglądasz seriali? Nie lubisz czekania co tydzień na nędzne 45 minut nowej akcji? Wkurza cię sztucznie nadymana fabuła, ciągnąca się nierzadko przez 24 odcinki?

Jeśli zaliczasz się do jednej z wyżej wymienionych grup, to polecam ci najnowsze dziecko BBC i HBO - czteroodcinkowy serial "House of Saddam". Ta mini seria to fabularny obraz życia jednego z kilku najsłynniejszych dyktatorów współczesnego świata. Rozpoczynający się w trakcie przewrotu, dzięki któremu Hussain został mianowany prezydentem Iraku, "House of Saddam" to czterogodzinna podróż w krainę, rządzącą się prawami prosto z książek Mario Puzo. Mafijne rozumienie lojalności i rodziny, brutalna rozprawa z wrogami rzeczywistymi, potencjalnymi i urojonymi, walki i wpływy w otoczeniu i wreszcie sylwetka samego Ojca Chrzestnego - prezydenta Iraku. Wszystko to umieszczone w centrum wydarzeń historycznych, wojny z Iranem, agresji na Kuwejt, przepychanek z obserwatorami ONZ, czy wreszcie drugiej wojny w Zatoce z czasów George'a W.


Serial jest krótki (to argument dla tych, którzy za serialami nie przepadają), niemniej jednak zachowuje przy tym serialowe "smaczki" (pompatyczne zakończenia odcinków, sprawiające, że chcesz obejrzeć następny, krótki retrospekcje w czołówce), co na pewno spodoba się serialowym maniakom. Historia opowiedziana w filmie jest z pewnością podkoloryzowana, niemniej jednak opiera się w większości na faktach (czegóż innego wymagać od takich stacji jak BBC czy HBO). Obyczajowo - mafijno - wojenna mini seria, którą polecam każdemu.

P.S. Nie mam niestety żadnego piracko-złodziejskiego linku, którym mógłbym was uraczyć. Film jest jednak tak popularny, że zestaw "µTorrent" + "Mininova" + "OpenSubtitles" powinien zadziałać bez problemów.

wtorek, 21 lipca 2009

Boogie Brain - na pohybel

W tym roku nie będzie dokładnej recenzji jak rok temu. W tym roku będą jedynie "shout-out'y", niczym we wkładkach do rapowych płyt.

Shout-out #1 - Dla Roberta Owensa, za świetną zabawę za deckami, tańce i czarujący wokal na koniec.
Shout-out #2 - Dla Inner City Dwellers, za rockowe pierdolnięcie i "Limp Bizkit festiwalu Boogie Brain"
Shout-out#3 - Dla Jurgena "von Jazzanova", za Michaela w środku setu.
Shout-out #4 - Dla Scratch Perverts, za podróż przez wszystkie znane mi gatunki muzyki elektronicznej, plus milion do tej pory mi nieznanych. Za dubstep, za drumy, za bassline'y, za Deadmau5'a, Daft Punk i Justice okraszone dźwiękami ze spiżarni Mr. Oizo.
Shout-out #5 - Dla Prosumera, Murata Tepeli i Elif Bicer, za Compostowe granie i house'owe wokale z najwyższej półeczki.
Shout-out #6 - Dla Dj Storm, za kopiące w dupę drumy, z małym minusem dla Mc Rage'a, za drażnienie publiczności fragmentem z "Pieces", tylko po to, żeby go nie zagrać :)
Shout-out #7 - Dla Cokiego i jego sierżanta Pokes'a, za potężne basy, rozpierdalające amfiteatr w drobny mak, ze szczególnym uwzględnieniem numeru "Night", przy którym moja piękna prawie zabiła się na schodach.
Specjalny Grand Prix Shout-out - Dla Roya Ayersa i jego niesamowitego zespołu, za energię, za popisy na garach, basie i saksofonie, za poczucie humoru, za dialog z publicznością, za urodziny klawi-saksofo-wokalisty, za "Everybody Loves The Sunshine" i za to, że na pohybel malkontentom dali show, a nie przyjechali odbębnić kilku numerów "bo publiczność była za wątła".

Pogoda oczywiście dała dupy niczym kwiat bułgarskiej autostrady przy wjeździe do Płoni, festiwal dorobił się nawet nowej nazwy "Boogie Rain". Nie udało mi się przez to posłuchać paru wykonawców, niemniej jednak to co udało mi się zobaczyć na żywo, zrekompensowało warunki pogodowe w stu procentach. Organizatorom życzę w przyszłym roku odpowiedniej aury i stale rosnącej liczby sprzedanych biletów.

Na pohybel malkontentom.

P.S. Oficjalne podsumowanie festiwalu można zobaczyć na poniższych stronach:
Dzień 1
Dzień 2

poniedziałek, 13 lipca 2009

Przepis

Dziś drogi czytelniku podzielę się z Tobą przepisem na danie "Dzień dobry bardzo". Na wstępie wyjaśnię tylko, że wszelkie podobieństwa z nazwą audycji, nadawanej w tej stacji radiowej, co to Jarosław by się wstydził w niej pracować, są zupełnie przypadkowe.

O poranku postaraj się o dużą porcję dobrej pogody. Dodaj do niej odrobinę wyspania i szczyptę buziaka na przebudzenie. W osobnej miseczce przygotuj smaczne śniadanie i kroplę mobilizującego podekscytowania. Całość zmieszaj i odstaw na chwilę, żeby przeszła smakiem. Kiedy poczujesz, że mieszanka jest już gotowa, dodaj dużą, soczystą porcję rozmowy o pracę, zakończonej sukcesem. Dopraw do smaku darmowym lunchem i spotkaniem z piękną niewiastą. Całość zamarynuj w kinie, w międzyczasie oddając się dowolnym zajęciom. Po upływie dwóch godzin wyjmij potrawę z kina i posyp z wierzchu miłym spacerem i dwoma listkami biletów na Boogie Brain. Gotuj pod przykryciem, od czasu do czasu mówiąc napotkanym znajomym jak jest zajebiście. Pod koniec możesz dodać krótką wizytę i rozmowę u dobrych znajomych. Gotowe danie należy przyozdobić nową parą butów, dostarczoną przez pocztowca do drzwi własnych i podawać bezpośrednio na uśmiechniętą twarz.
Smacznego.

piątek, 10 lipca 2009

Jazzioro Dąbie


Już jutro, o godzinie 23.00, odbędzie się jedyny w swoim rodzaju koncert pod nazwą "Jazz na betonowcu". Impreza ta jest jednym z kilku przedsięwzięć związanych z projektem Boogie Brain. Jak już pisałem, założeniem organizatorów festiwalu jest przede wszystkim promocja wybitnych niekomercyjnych artystów muzycznych, ale także stworzenie pod szyldem "Boogie Brain" całorocznego cyklu imprez, koncertów i różnego rodzaju "eventów" (przepraszam za makaronizm :P), którego zwieńczeniem ma być coroczny, letni festiwal. W ramach cyklu zorganizowano już takie projekty, jak "Chłopcy z Sorrento", "Active Minds", imprezy w Ater Ego "rozgrzewające" publikę Boogie Brain, czy wsparcie medialne dla "Streetball Jam". W planie są między innymi kolejne, związane ze zwierzakami działania Active Minds, oraz dzisiejszy "Jazz". Nie będzie to jednak zwyczajny koncert jazzowy w zadymionym kameralnym klubiku, gdzie słuchacze siedzą przy stolikach popijając winko, popalając fikuśnego papieroska i wsłuchując się w improwizacje. "Jazz na betonowcu" to unikalny na skalę europejską, a może i światową, koncert, który odbędzie się na wraku niemieckiego betonowca "Ulrich Finsterwalder", osadzonego na mieliźnie Jeziora Dąbie.

Jak się tam dostać? Nie jest to proste :) Organizatorzy koncertu, myśląc o fanach muzyki nieposiadających własnych jednostek pływających, wynajęli 5 statków, którymi chętni mogą dopłynąć do miejsca imprezy. Koncert Antoniego Gralaka i Dariusza Makaruka będzie z pewnością jednym z najważniejszych wydarzeń kulturalnych tego roku, dlatego nie dziwi fakt, że wszystkie bilety na wspomniane 5 statków zostały wyprzedane. Podkreśliłem słowo "wszystkie", ponieważ dotknięci szczecinizmem mieszkańcy tego pięknego miasta z reguły z dużą dozą sceptycyzmu obserwują podobne inicjatywy. Okazuje się jednak, że w Szczecinie "da się", "można", "warto", a nawet "trzeba" organizować podobne imprezy kulturalne. Wracając jednak do koncertu i logistyki - ostatnią szansą dla chętnych, którzy nie zaopatrzyli się w bilety jest albo wyprawa na własnym sprzęcie pływającym, albo przeprowadzenie wywiadu w środowisku znajomych w celu ustalenia właściciela takiej jednostki i zmuszenia go do wyprawy na Dąbie. Można też wpław, czego nie polecam, ale w ostateczności takich desperatów zrozumiem. Jakim sposobem byście nie dopłynęli, wrażenia będą na pewno pierwszorzędne. Wszystkich zainteresowanych, ale niezdecydowanych, serdecznie zapraszam. Szczęśliwych posiadaczy biletów przekonywać już nie trzeba.

P.S. Jeśli płyniesz własną łódką, jachtem, motorówką, kajakiem czy katamaranem, dobrze by było, żebyś zapoznał się z i informacją, dotyczącą kwestii technicznych - im więcej spraw załatwionych przed, tym mniej problemów w trakcie i więcej pozytywnych wrażeń po.
Pamiętaj.

czwartek, 9 lipca 2009

Paula i Pan Śmieciuch

Do raka mam stosunek osobisty. Moja mama walczy z tą chorobą od dobrych kilku lat, były chemioterapie, radioterapie, cofnięcia, wznowy, obawy o przerzuty, operacje, peruki, oparzenia, był nawet wywiad do artykułu w Gazecie o różowej opasce, symbolu walki z nowotworem. Jednym słowem mówiąc - było wszystko. Nowotwór mojej Graży został zdiagnozowany jako wyjątkowo złośliwy typ, dzięki temu jednak została włączona w program NFZ'u refundujący kurację herceptyną - lekiem najnowszej generacji, stworzonym do walki z najzłośliwszymi odmianami raka piersi. Koszt miesięcznej kuracji to 8tys. zł. Oczywiście nie udałoby nam się uzbierać podobnej kwoty własnoręcznie - program refundujący spadł z przysłowiowego nieba, a dzięki niemu moja mama żyje i nie jest to zbędny patos. Przy takim rodzaju raka, jaki ją zaatakował, przerzuty i w efekcie zgon byłby tylko kwestią czasu. Całe szczęście herceptyna pojawiła w odpowiednim czasie.

Czemu to piszę? Jakiś czas temu media obiegła informacja o Paulinie Pruskiej, 23letniej dziewczynie, u której zdiagnozowano wyjątkowo rzadko rodzaj nowotworu, którego przypadki w Polsce są tak sporadyczne, że nie ma możliwości leczenia go w naszym kraju. Nie dlatego, że nasza medycyna stoi na niskim poziomie (wystarczy wspomnieć wyczyny naszych kardiologów i transplantologów). Problem jest inny - po prostu nie ma lekarzy, którzy mieliby jakiekolwiek doświadczenie praktyczne w tej materii. Jedyną nadzieją dla dziewczyny jest kuracja w Bostońskim Mass General Hospital, gdzie lekarze dają szanse na pozbycie się "śmieciucha", jak Paulina nazywa swojego raka. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, wszystko rozbija się o pieniądze, w tym przypadku ZAJEBIŚCIE DUŻE pieniądze.

Z zasady jestem przeciwnikiem wszelkich łańcuszków zachęcających do pomocy ofiarom wszelkich klęsk i nieszczęść tego świata, w tym jednak wypadku czuje jakiś wewnętrzny przymus przekazania tej informacji. Zdaję sobie sprawę, że przypadków beznadziejnych, w których pieniądze są potrzebne, jest tysiąc pięćset sto dziewięćset. Tu jednak zadziałała prywata i osobiste doświadczenia. Wiem, że gdyby nie pomoc z zewnątrz, moja mama na pewno dzisiaj nie zamęczałaby mnie telefonami z przypomnieniem, że trzeba iść do urzędu i na kosza, bo gruby jestem, nie chodziłbym do niej na obiady, na których przeprasza, że nie ma obiecanych naleśników ale zdążyła zrobić tylko tego kurczaka w rękawie, nie pomagałbym jej w zakupach w Lidlu i nie przekonywał do zapuszczenia włosów, bo w końcu ile można nosić krótkie, mimo, że wyglądają fajnie, ale dłuższe by wyglądały lepiej. Wiem to, bo lekarze są w swojej opinii zgodni - herceptyna ratuje życie kobiet z rakiem piersi. Kropka.

Dlatego właśnie zdecydowałem się na notkę o Paulinie. To podobna sytuacja, tyle że żaden NFZ nie ma programu refundującego wyjazd, leczenie i rehabilitację w Bostonie dla jednej osoby. Stąd apel, a w zasadzie prośba (apel brzmi jakoś zbyt patetycznie) - pomóż chociaż przysłowiowym złotówkiem. Wszelką potrzebną informację uzyskasz na blogu Pauliny pod tym adresem - www.paulapruska.blogspot.com. Jeśli zaś nie chcesz, nie lubisz, nie masz czasu, wolisz inne sposoby pomagania, nie pomagasz w ogóle, czy nie interesuje cie temat i czekasz, aż napiszę jakąś śmieszną pierdołę, albo wrzucę film czy muzykę do ściągnięcia, to... trudno :)

Nie traktuj tego, jak kolejnego internetowego łańcuszka, wymuszającego współczucie i wyciskającego łzy z oczu i złotówki z portfela. To zwykła informacja, opatrzona nieco osobistą notką. I tyle. W "Post Scriptum" będzie luźniej i weselej.

P.S. Skoro już w tym "P.S." jesteśmy to się pochwalę się (bądź, co bądź, jutro minie tydzień od wizyty u Wolfa, a ja kitram informację w zanadrzu). Moje nowe "naruszenie ciągłości skóry" (cytat z mojej Mamy). Enjoy.

wtorek, 7 lipca 2009

Streetball Challenge Vestas 2009


Dzisiaj notka nieco promocyjno-reklamowa. Już w sobotę, 11 Lipca, rusza jeden z największych turniejów streetballowych w Polsce - Streetball Challenge Vestas 2009. Trzyosobowe drużyny będą ze sobą rywalizowały w dwóch kategoriach - "open" i "do lat 18". Kwota wpisowego, to 30 PLN od zespołu, szczegóły rejestracji - TUTAJ.

Sobotni turniej będzie pierwszym z pięciu, połączonych formułą Grand Prix - zespoły zbierają punkty we wszystkich turniejach walcząc o główną nagrody. Pula nagród rzeczowych przekroczyła 40 000 PLN, więc jest o co powalczyć. Dodatkową zachętą niech będzie planowany przyjazd takich gwiazd jak Marcin Gortat czy nasz szczeciński Szymon Szewczyk.

Początek zabawy przypada na godzinę 9.00. Po wstępnej weryfikacji uczestników, nastąpi rozpoczęci rozgrywek, które trwać będą cały dzień. Miejsce rozgrywek to boiska Zespołu Szkół Sportowych w Szczecinie przy ul. Małopolskiej 22. W razie niefortunnej interwencji pogodowej (czyt. deszczu, gradu, mrozu, milionów monet), zmagania koszykarskie przeniosą się na halę Szczecińskiego Domu Sportu przy ul. Wąskiej 16.

Daty pozostałych turniejów będą znane już wkrótce, są one bowiem uzależnione od gości specjalnych. Wszystkie niezbędne informacje dotyczące turnieju znajdują się na stronie www.ulicebasketu.pl.

Powyższe akapity powstały na podstawie oficjalnych informacji, dostarczonych przez organizatorów. Od siebie dodam, że serdecznie zapraszam na turniej nie tylko koszykarzy, ale też wszystkich, zainteresowanych sportem Szczecinian. To odważna i wartościowa inwestycja, promująca nasz region w kontekście otwartości na sport. "Szczecin miastem mistrzów" - to hasło już znamy. Czas na slogan "Szczecin miastem basketu". Do zobaczenia na "Vestasie".

Owiec.

P.s. Zaplanowana na dzisiaj, gotowa i ładnie opakowana notka, z przyczyn zewnętrznych ukaże się na dniach. Gwoli ścisłości.
:)

poniedziałek, 29 czerwca 2009

tatuaże

z racji zbliżającej się wizyty w studio niejakiego Wolfa, mały przewodnik po tatuażach (powiększenie po kliknięciu).


p.s. chyba już wiem skąd problemy z "job that pays taxes" :)

niedziela, 28 czerwca 2009

Ci głupi Amerykanie...

Bohater poprzedniej mini-notki - niejaki Fred Durst z Limp Bizkit, który odwiedził moje piękne miasto przy okazji Szczecin Rock Festival (oto jak się bawił), zainspirował również dzisiejszy wpis. Może inaczej, pomysł na notkę powstał jakiś czas temu, niemniej jednak tak to bywa z pomysłami i planowaniem, że jak się nie napisze od razu, to się odłoży i zapomni. W moim przypadku to reguła praktycznie bez wyjątków, tym milej mi zaprezentować dzisiaj ten rzadko występujący w przyrodzie okaz - wyjątek od reguły "odłóż = zapomnij". Do rzeczy:

Fred Durst, jak zresztą wielu znanych i lubianych "celebrytów" posiada konto na Twitterze i używa go bardzo często żeby informować swoich fanów o tym, gdzie jest, co robi, kiedy, dlaczego itp. Taki internetowy "opis na Gadu", który można aktualizować z dowolnego miejsca na ziemi, chociażby za pomocą telefonu komórkowego. Oczywiście przy okazji wizyty w Szczecinie pojawiło się kilka wpisów na temat naszego miasta. Tuż przed koncertem, Fred napisał na Twitterze, że autobus zaparkował na przeciwko skate-parku (tego obok stadionu Pogoni), a on nie ma przy sobie deski i jak ktoś mu przyniesie, to dostanie "all-access". Mieszkam jakieś 500 metrów od stadionu... i nie mam kurwa deski... to się nazywa epic fail. Nie o tym jednak miała być mowa. Durst napisał krótką wiadomość, która zaraz dostała się (wraz z cytatami z innych "sławnych" Twitterów) do portalu Infomuzyka. Treść tej wiadomości brzmiała tak: "Just checked into our hotel in Poland. City looks a bit worn and ancient, but of course they have a KFC and McDonalds. That's odd to me." - czyli w skrócie: "stare miasto, ale jest moje ulubione, amerykańskie żarcie. dziwne". Niby nic, luźne spostrzeżenie, ale pod artykułem (nie spodziewałem się NICZEGO innego) komentarze dotyczące stereotypowej głupoty Amerykanów, ich niedouczenia i niezorientowania w sprawach wykraczających poza wybrzeża Atlantyku i Pacyfiku (chyba, że chodzi o Hawaje). Po lekturze tych anonimowych komentarzy, przypomniało mi się, co jeszcze niedawno sam mówiłem o edukacji w Stanach, porównując ją do naszej, swojskiej, rodzimej - i tym się z Wami podzielę, jeśli można.

Panuje przekonanie, że Polacy są lepiej wykształceni od Amerykanów. Taki stereotyp, ale dość mocno w naszej świadomości zakorzeniony: Polak się interesuje, Polak się uczy w szkole gdzie co leży i kto gdzie mieszka, jak wyjedzie za granicę to i języki i geografia i historia i matma i wos, wszystko to ma w małym (paluszku). A Amerykanin? Amerykanin żre cheesburgery, popija Bud'em i ogląda swój dziwaczny Football w milioncalowym-hd-lcd-tv w piwnicy domku na przedmieściach. To przekonanie potwierdzają pojawiające się co i rusz w mediach informacje, jak to kolejnego polskiego pracownika na zachodzie cenią i jak to kolejny durny Amerykanin zastanawia się przed kamerą gdzie leży Australia. Ha, ha, ha, to dopiero idioci.

Sprawa jednak nie wygląda tak czarno-biało. Owszem, teoretycznie wieksze jest prawdopodobieństwo, że losowo wybrany Polak wskaże na mapie świata Nowy Jork, niż to, że losowo wybrany Amerykanin wskaże na mapie świata Polskę, o Warszawie, czy Krakowie nie mówiąc. Tylko o czym to świadczy? Czy naprawdę mamy powód do dumy i poczucia wyższości nad tymi, których jeden z komentujących internautów nazwał "ta cholota z zachodu to ciemnogrod"? Otóż pozwolę sobie nie zgodzić się z takim podejściem. Wystarczy zerknąć na systemy edukacyjne u nas i za oceanem, żeby przekonać się który ostatecznie jest lepszy. W Polsce, KAŻDY może zostać magistrem. Słowo "każdy" nie jest tutaj demagogicznym zagraniem - u nas na prawdę każdy może skończyć studia. Jeśli mieszkasz we względnie dużym mieście i masz nieco rozumu, to dostaniesz się na jakiś kierunek, skończysz go i dostaniesz dyplom. Jeśli jesteś z małej miejscowości, czy wsi, to również jest szereg opcji (zakładając, że również masz nieco rozumu) studiowania - można ubiegać się o akademik, stypendia itp. Z definicji dostęp do nauki jest równy i każdy rozgarnięty człowiek może z tego dostępu skorzystać. Co to oznacza? Co roku mury uczelni opuszcza kilka tysięcy magistrów, różnych specjalności. Wśród nich tylko garstka to ludzie, którzy podczas studiów autentycznie przyswoili sobie wiedzę i umiejętności potrzebne w samodzielnej karierze zawodowej. Reszta to ludzie, którzy zrobili "papier". Jak kurs maszynopisania czy szydełkowania, tylko 5-letni gwarantujący magiczne "wykształcenie wyższe". Nie będę się rozwodził nad tym, ile prac magisterskich powstało w systemie "kopiuj-wklej-bibliografia-wyjustuj", ile egzaminów i zaliczeń to farsy, ilu magistrów nie pamięta nawet nazw przedmiotów z 1 roku i ilu z nich bezskutecznie poszukuje pracy. Niewydolny system szkolnictwa, oparty na fasadzie zbudowanej z rosnącej liczby dyplomów ukończenia uczelni wyższej, produkuje "wykształconych" bałwanów, ludzi mogących pochwalić się papierkiem, za którym nie stoi nic. zero. pustka. O ile ze szkół średnich wynieśliśmy górę kompletnie nieprzydatnych w życiu informacji (którymi faktycznie możemy się pochwalić w nieokrzesanym, zagranicznym towarzystwie), o tyle ze studiów z reguły wynosimy niewiele, a i tak niewiele z tym "niewiele" na rynku pracy zdziałamy. Mamy więc obraz wykształconego Polaka - magister z głową pełną bezużytecznych faktów, może kilka dat połączonych z wydarzeniami, może jakieś lokalizacje, może język, może wszystko, a może tak naprawdę nic.

Jak na tym tle wypada nasz zacofany Amerykanin? Otóż pan Amerykanin wcale nie ma "bezpłatnego i równego" dostępu do studiów. Więcej - dostęp ten jest dla przeciętnego Jankesa dość utrudniony. Studia są płatne (od 3 do 50 tys. $ za rok), są więc trzy opcje dostania się na nie: masz bogatych rodziców, którzy studia ci opłacą; uprawiasz sport i jesteś w tym dobry; świetnie się uczysz. W dwóch ostatnich przypadkach uczelnia może zaproponować ci stypendium - sportowe lub naukowe. System ten nie jest jednak snobistycznym wymysłem bogatych, którzy nie chcą by biedota się uczyła, bo kto będzie pracował fizycznie. No może trochę jest :) ale ja mam nieco inny punkt widzenia. Ten system, to zwyczajna, darwinowska selekcja naturalna. "Jak to naturalna?" - oburzy się ktoś - "Przecież to zwykła segregacja ze względu na zawartość portfela..." Otóż nie do końca. Faktycznie, szkolnictwo wyższe w USA faworyzuje bogatych studentów. Ich rodzice są często byłymi absolwentami danych uczelni, czasem bywają też hojnymi sponsorami. W Stanach jednak bogactwo nie jest jednak powodem do wstydu, "młodzi" częstokroć wchodzą po studiach w biznesy rodzinne po jakimś czasie je przejmując, a studia na renomowanej uczelni pomagają w odnalezieniu się w biznesie krótko po wręczeniu dyplomu. U nas też zamożni wysyłają swoje pociechy za granicę, żeby tam nabrały umiejętności i wróciły już na głęboką wodę. Nic dziwnego.

Ciekawie robi się jednak w przypadku braku funduszy na naukę - a ten problem dotyka prawie 70% studentów. Tu właśnie pojawia się selekcja, dobór. Studia są oczywiście płatne, ale kandydaci o wyjątkowych wynikach w nauce czy sporcie mogą liczyć na stypendium. Uczelnie chętnie przyznają takie granty, bo jest to świetny sposób na wciągnięcie w swoje mury intelektualnej lub sportowej elity. Tu rozdzielę trochę te dwie drogi, bo nie są jednak takie same. Sportowcy na uczelniach to specyficzny gatunek. Z reguły mają najsłabszą średnią (obowiązuje ich minimum), a wykładowcy patrzą na nich łaskawszym okiem. Nie bez powodu - jeśli któryś z nich dostanie się do zawodowej ligi sportowej i będzie odnosił w niej sukcesy, to wpłynie to pozytywnie na wizerunek uczelni z której się wywodzi. Nie bez powodu takie uniwersytety jak Arizona State, Kansas czy Duke są uznawane za "wylęgarnie" gwiazd NBA. Uczelnie prześcigają się w propozycjach dla obiecujących licealistów, a ci w nagrodę reprezentują swoje barwy w najbardziej rozwiniętym systemie rozgrywek akademickich na świecie. W końcu kto powiedział, że studia to ma być nauka z książek. Nauka zagrywek i szlifowanie swoich umiejętności sportowych to też swego rodzaju nauka - a ta stoi w amerykańskich uczelniach na najwyższym poziomie.

Podobnie sprawa ma się ze stypendiami naukowymi, z tym, że tutaj promuje się przymioty umysłu ponad sprawność fizyczną. Najlepsi uczniowie szkół średnich mogą ubiegać się o stypendia w najlepszych uczelniach kraju z uniwersytetem Harvarda czy Yale na czele. Umowa jest prosta - ty jesteś zdolny, uczysz się pilnie, a my płacimy za ciebie czesne i dajemy do dyspozycji najnowocześniejszy sprzęt akademicki na świecie. Tym sposobem, sposobem naturalnej selekcji (w końcu słabsze w tym wyścigu odpadają), na uczelniach amerykańskich studiuje elita. Czy sportowa, czy naukowa czy finansowa, wszystko jedno - elita. "Wykształcenie wyższe" nie jest dla każdego i wbrew pozorom, nie jest tylko dla zamożnych. Jest dla najlepszych, dla tych, którzy na to zasługują, dla tych, którzy się wyróżniają, są w czymś najlepsi. Oczywiście system nie jest idealny, nie wszędzie szkoli się światowa elita, jednak ci, którzy studiują są już w jakiś sposób ustawieni. Albo mają zamożnych rodziców (i wtedy faktycznie mogą się, kolokwialnie mówiąc, opierdalać), albo są w systemie stypendialnym - ci z reguły skupiają się na nauce, z obawy przed utratą świadczeń. Dlatego właśnie USA przodują w ilości zgłaszanych rocznie patentów, a Uniwersytet Kalifornijski zatrudnia najwięcej noblistów na świecie. Elitarne umysły + bogato wyposażone ośrodki akademickie = przepis na naukowy sukces.

A co z resztą? Z tymi, którzy albo nie mieli pieniędzy, albo byli słabsi w wyścigu o stypendium? Ci "oni" świetnie sobie radzą w "wykształceniem średnim". Nie chcę wyjść na piewcę zgniłego imperialistycznego kapitalizmu, ale wielu Amerykanów po prostu nie ma "parcia" na wykształcenie. Pogodzili się z systemem selekcji, co więcej - świetnie się w nim znaleźli. Mechanicy, budowlańcy, piekarze, kucharze, kierowcy, a nawet personel sprzątający - to wszystko zawody, które pozwalają normalnie żyć, płacić rachunki, mieć na kino, piwko, pizze, ale też na pieluchę dla dziecka czy jedzenie dla psa. To uproszczony obraz, ale ludzie "niewykształceni" w Stanach, to nie są ludzie odliczający do pierwszego i ledwo wiążący koniec z końcem, to często zaradni biznesmeni, właściciele małych przedsiębiorstw, wykwalifikowani pracownicy, rzemieślnicy czy pracownicy sektora usługowego. "Średnio-wykształceni" udowadniają zresztą, że można się dorobić i bez dyplomu - wystarczy być dobrym w swoim fachu, a pieniądze i rozpoznawalność przyjdzie sama (co pokazuje pierwszy lepszy z brzegu przykład programu "Pimp My Ride" i nagłej popularności mechaników z Los Angeles).

A że nie wiedzą gdzie leży Polska... hmmm - a na cholerę im to. Oni nie czują się gorsi z powodu braku tej wiedzy, to tylko my, z naszym niezrozumiałym "kultem dyplomu", czujemy się pominięci, nieważni, olani, przecież my jesteśmy ważni, wykształceni... Wkurwia nas to, że oni nic o nas nie wiedzą i są zadowoleni ze swojego prostego życia, a my wiemy o nich praktycznie wszystko i w swoich skomplikowanych małych żywotach gówno, za przeproszeniem, z tego mamy.

P.S. Jak już pisałem w trakcie notki, jest w niej sporo uproszczeń, skrótów myślowych i pewnie nadużyć. Generalny przekaz jest jednak w miarę jasny, więc proszę o rozgrzeszenie mnie z tych nadużyć :)