Bohater poprzedniej mini-notki - niejaki Fred Durst z Limp Bizkit, który odwiedził moje piękne miasto przy okazji Szczecin Rock Festival (
oto jak się bawił), zainspirował również dzisiejszy wpis. Może inaczej, pomysł na notkę powstał jakiś czas temu, niemniej jednak tak to bywa z pomysłami i planowaniem, że jak się nie napisze od razu, to się odłoży i zapomni. W moim przypadku to reguła praktycznie bez wyjątków, tym milej mi zaprezentować dzisiaj ten rzadko występujący w przyrodzie okaz - wyjątek od reguły "odłóż = zapomnij". Do rzeczy:
Fred Durst, jak zresztą wielu znanych i lubianych "celebrytów" posiada konto na Twitterze i używa go bardzo często żeby informować swoich fanów o tym, gdzie jest, co robi, kiedy, dlaczego itp. Taki internetowy "opis na Gadu", który można aktualizować z dowolnego miejsca na ziemi, chociażby za pomocą telefonu komórkowego. Oczywiście przy okazji wizyty w Szczecinie pojawiło się kilka wpisów na temat naszego miasta. Tuż przed koncertem, Fred napisał na Twitterze, że autobus zaparkował na przeciwko skate-parku (tego obok stadionu Pogoni), a on nie ma przy sobie deski i jak ktoś mu przyniesie, to dostanie "all-access". Mieszkam jakieś 500 metrów od stadionu... i nie mam kurwa deski... to się nazywa
epic fail. Nie o tym jednak miała być mowa. Durst napisał krótką wiadomość, która zaraz dostała się (wraz z cytatami z innych "sławnych" Twitterów) do portalu
Infomuzyka. Treść tej wiadomości brzmiała tak: "
Just checked into our hotel in Poland. City looks a bit worn and ancient, but of course they have a KFC and McDonalds. That's odd to me." - czyli w skrócie: "stare miasto, ale jest moje ulubione, amerykańskie żarcie. dziwne". Niby nic, luźne spostrzeżenie, ale pod artykułem (nie spodziewałem się NICZEGO innego) komentarze dotyczące stereotypowej głupoty Amerykanów, ich niedouczenia i niezorientowania w sprawach wykraczających poza wybrzeża Atlantyku i Pacyfiku (chyba, że chodzi o Hawaje). Po lekturze tych anonimowych komentarzy, przypomniało mi się, co jeszcze niedawno sam mówiłem o edukacji w Stanach, porównując ją do naszej, swojskiej, rodzimej - i tym się z Wami podzielę, jeśli można.
Panuje przekonanie, że Polacy są lepiej wykształceni od Amerykanów. Taki stereotyp, ale dość mocno w naszej świadomości zakorzeniony: Polak się interesuje, Polak się uczy w szkole gdzie co leży i kto gdzie mieszka, jak wyjedzie za granicę to i języki i geografia i historia i matma i wos, wszystko to ma w małym (paluszku). A Amerykanin? Amerykanin żre cheesburgery, popija Bud'em i ogląda swój dziwaczny Football w milioncalowym-hd-lcd-tv w piwnicy domku na przedmieściach. To przekonanie potwierdzają pojawiające się co i rusz w mediach informacje, jak to kolejnego polskiego pracownika na zachodzie cenią i jak to kolejny durny Amerykanin zastanawia się przed kamerą gdzie leży Australia. Ha, ha, ha, to dopiero idioci.
Sprawa jednak nie wygląda tak czarno-biało. Owszem, teoretycznie wieksze jest prawdopodobieństwo, że losowo wybrany Polak wskaże na mapie świata Nowy Jork, niż to, że losowo wybrany Amerykanin wskaże na mapie świata Polskę, o Warszawie, czy Krakowie nie mówiąc. Tylko o czym to świadczy? Czy naprawdę mamy powód do dumy i poczucia wyższości nad tymi, których jeden z komentujących internautów nazwał "ta cholota z zachodu to ciemnogrod"? Otóż pozwolę sobie nie zgodzić się z takim podejściem. Wystarczy zerknąć na systemy edukacyjne u nas i za oceanem, żeby przekonać się który ostatecznie jest lepszy. W Polsce, KAŻDY może zostać magistrem. Słowo "każdy" nie jest tutaj demagogicznym zagraniem - u nas na prawdę każdy może skończyć studia. Jeśli mieszkasz we względnie dużym mieście i masz nieco rozumu, to dostaniesz się na jakiś kierunek, skończysz go i dostaniesz dyplom. Jeśli jesteś z małej miejscowości, czy wsi, to również jest szereg opcji (zakładając, że również masz nieco rozumu) studiowania - można ubiegać się o akademik, stypendia itp. Z definicji dostęp do nauki jest równy i każdy rozgarnięty człowiek może z tego dostępu skorzystać. Co to oznacza? Co roku mury uczelni opuszcza kilka tysięcy magistrów, różnych specjalności. Wśród nich tylko garstka to ludzie, którzy podczas studiów autentycznie przyswoili sobie wiedzę i umiejętności potrzebne w samodzielnej karierze zawodowej. Reszta to ludzie, którzy zrobili "papier". Jak kurs maszynopisania czy szydełkowania, tylko 5-letni gwarantujący magiczne "wykształcenie wyższe". Nie będę się rozwodził nad tym, ile prac magisterskich powstało w systemie "kopiuj-wklej-bibliografia-wyjustuj", ile egzaminów i zaliczeń to farsy, ilu magistrów nie pamięta nawet nazw przedmiotów z 1 roku i ilu z nich bezskutecznie poszukuje pracy. Niewydolny system szkolnictwa, oparty na fasadzie zbudowanej z rosnącej liczby dyplomów ukończenia uczelni wyższej, produkuje "wykształconych" bałwanów, ludzi mogących pochwalić się papierkiem, za którym nie stoi nic. zero. pustka. O ile ze szkół średnich wynieśliśmy górę
kompletnie nieprzydatnych w życiu informacji (którymi faktycznie możemy się pochwalić w nieokrzesanym, zagranicznym towarzystwie), o tyle ze studiów z reguły wynosimy niewiele, a i tak niewiele z tym "niewiele" na rynku pracy zdziałamy. Mamy więc obraz wykształconego Polaka - magister z głową pełną bezużytecznych faktów, może kilka dat połączonych z wydarzeniami, może jakieś lokalizacje, może język, może wszystko, a może tak naprawdę nic.
Jak na tym tle wypada nasz zacofany Amerykanin? Otóż pan Amerykanin wcale nie ma "bezpłatnego i równego" dostępu do studiów. Więcej - dostęp ten jest dla przeciętnego Jankesa dość utrudniony. Studia są płatne (od 3 do 50 tys. $ za rok), są więc trzy opcje dostania się na nie: masz bogatych rodziców, którzy studia ci opłacą; uprawiasz sport i jesteś w tym dobry; świetnie się uczysz. W dwóch ostatnich przypadkach uczelnia może zaproponować ci stypendium - sportowe lub naukowe. System ten nie jest jednak snobistycznym wymysłem bogatych, którzy nie chcą by biedota się uczyła, bo kto będzie pracował fizycznie. No może trochę jest :) ale ja mam nieco inny punkt widzenia. Ten system, to zwyczajna, darwinowska selekcja naturalna. "Jak to naturalna?" - oburzy się ktoś - "Przecież to zwykła segregacja ze względu na zawartość portfela..." Otóż nie do końca. Faktycznie, szkolnictwo wyższe w USA faworyzuje bogatych studentów. Ich rodzice są często byłymi absolwentami danych uczelni, czasem bywają też hojnymi sponsorami. W Stanach jednak bogactwo nie jest jednak powodem do wstydu, "młodzi" częstokroć wchodzą po studiach w biznesy rodzinne po jakimś czasie je przejmując, a studia na renomowanej uczelni pomagają w odnalezieniu się w biznesie krótko po wręczeniu dyplomu. U nas też zamożni wysyłają swoje pociechy za granicę, żeby tam nabrały umiejętności i wróciły już na głęboką wodę. Nic dziwnego.
Ciekawie robi się jednak w przypadku braku funduszy na naukę - a ten problem dotyka prawie 70% studentów. Tu właśnie pojawia się selekcja, dobór. Studia są oczywiście płatne, ale kandydaci o wyjątkowych wynikach w nauce czy sporcie mogą liczyć na stypendium. Uczelnie chętnie przyznają takie granty, bo jest to świetny sposób na wciągnięcie w swoje mury intelektualnej lub sportowej elity. Tu rozdzielę trochę te dwie drogi, bo nie są jednak takie same. Sportowcy na uczelniach to specyficzny gatunek. Z reguły mają najsłabszą średnią (obowiązuje ich minimum), a wykładowcy patrzą na nich łaskawszym okiem. Nie bez powodu - jeśli któryś z nich dostanie się do zawodowej ligi sportowej i będzie odnosił w niej sukcesy, to wpłynie to pozytywnie na wizerunek uczelni z której się wywodzi. Nie bez powodu takie uniwersytety jak Arizona State, Kansas czy Duke są uznawane za "wylęgarnie" gwiazd NBA. Uczelnie prześcigają się w propozycjach dla obiecujących licealistów, a ci w nagrodę reprezentują swoje barwy w najbardziej rozwiniętym systemie rozgrywek akademickich na świecie. W końcu kto powiedział, że studia to ma być nauka z książek. Nauka zagrywek i szlifowanie swoich umiejętności sportowych to też swego rodzaju nauka - a ta stoi w amerykańskich uczelniach na najwyższym poziomie.
Podobnie sprawa ma się ze stypendiami naukowymi, z tym, że tutaj promuje się przymioty umysłu ponad sprawność fizyczną. Najlepsi uczniowie szkół średnich mogą ubiegać się o stypendia w najlepszych uczelniach kraju z uniwersytetem Harvarda czy Yale na czele. Umowa jest prosta - ty jesteś zdolny, uczysz się pilnie, a my płacimy za ciebie czesne i dajemy do dyspozycji najnowocześniejszy sprzęt akademicki na świecie. Tym sposobem, sposobem naturalnej selekcji (w końcu słabsze w tym wyścigu odpadają), na uczelniach amerykańskich studiuje elita. Czy sportowa, czy naukowa czy finansowa, wszystko jedno - elita. "Wykształcenie wyższe" nie jest dla każdego i wbrew pozorom, nie jest tylko dla zamożnych. Jest dla najlepszych, dla tych, którzy na to zasługują, dla tych, którzy się wyróżniają, są w czymś najlepsi. Oczywiście system nie jest idealny, nie wszędzie szkoli się światowa elita, jednak ci, którzy studiują są już w jakiś sposób ustawieni. Albo mają zamożnych rodziców (i wtedy faktycznie mogą się, kolokwialnie mówiąc, opierdalać), albo są w systemie stypendialnym - ci z reguły skupiają się na nauce, z obawy przed utratą świadczeń. Dlatego właśnie USA przodują w ilości zgłaszanych rocznie patentów, a Uniwersytet Kalifornijski zatrudnia najwięcej noblistów na świecie. Elitarne umysły + bogato wyposażone ośrodki akademickie = przepis na naukowy sukces.
A co z resztą? Z tymi, którzy albo nie mieli pieniędzy, albo byli słabsi w wyścigu o stypendium? Ci "oni" świetnie sobie radzą w "wykształceniem średnim". Nie chcę wyjść na piewcę zgniłego imperialistycznego kapitalizmu, ale wielu Amerykanów po prostu nie ma "parcia" na wykształcenie. Pogodzili się z systemem selekcji, co więcej - świetnie się w nim znaleźli. Mechanicy, budowlańcy, piekarze, kucharze, kierowcy, a nawet personel sprzątający - to wszystko zawody, które pozwalają normalnie żyć, płacić rachunki, mieć na kino, piwko, pizze, ale też na pieluchę dla dziecka czy jedzenie dla psa. To uproszczony obraz, ale ludzie "niewykształceni" w Stanach, to nie są ludzie odliczający do pierwszego i ledwo wiążący koniec z końcem, to często zaradni biznesmeni, właściciele małych przedsiębiorstw, wykwalifikowani pracownicy, rzemieślnicy czy pracownicy sektora usługowego. "Średnio-wykształceni" udowadniają zresztą, że można się dorobić i bez dyplomu - wystarczy być dobrym w swoim fachu, a pieniądze i rozpoznawalność przyjdzie sama (co pokazuje pierwszy lepszy z brzegu przykład programu "Pimp My Ride" i nagłej popularności mechaników z Los Angeles).
A że nie wiedzą gdzie leży Polska... hmmm - a na cholerę im to. Oni nie czują się gorsi z powodu braku tej wiedzy, to tylko my, z naszym niezrozumiałym "kultem dyplomu", czujemy się pominięci, nieważni, olani, przecież my jesteśmy ważni, wykształceni... Wkurwia nas to, że oni nic o nas nie wiedzą i są zadowoleni ze swojego prostego życia, a my wiemy o nich praktycznie wszystko i w swoich skomplikowanych małych żywotach gówno, za przeproszeniem, z tego mamy.
P.S. Jak już pisałem w trakcie notki, jest w niej sporo uproszczeń, skrótów myślowych i pewnie nadużyć. Generalny przekaz jest jednak w miarę jasny, więc proszę o rozgrzeszenie mnie z tych nadużyć :)