wtorek, 29 czerwca 2010

Sieć Trzy Zero

Dość długo wzbraniałem się przed przejściem z Grona na Facebooka. Nie oznacza to oczywiście, że miałem rację, w końcu równie długo nie lubiłem szpinaku, myślałem, że "Wu-Tang Forever" jest lepsze niż "Enter The Wu", a masturbacja to taka sama przyjemność jak seks. Dopóki nie spróbowałem. W końcu tylko krowa nie zmienia zdania, a ja jestem Owca, co wszem i wobec wiadomo. Facebook, przy wszystkich swoich niedociągnięciach wciągnął mnie jednak jak 500 milionów innych użytkowników sieci i nic nie wskazuje na to, żebym w najbliższej przyszłości się z tego "nawyku" miał wyleczyć. Zabija kontakty? Więzi międzyludzkie? Alienuje? Tak myślisz? Ok, masz prawo. Powiedz mi tylko skąd byś wiedział, który z Twoich znajomych idzie na hulanę w sobotę, skąd znałbyś ich upodobania muzyczne, poczucie humoru i zdanie dotyczące coraz to nowych newsów? Dzwoniłbyś? Chodził codziennie po domach i pytał? Ograniczyłbyś się do garstki tych najbliższych, a o reszcie miałbyś pojęcie blade, jeśli nie żadne. Niektórym to pasuje i nic mi do tego, ja lubię mieć kontakt, a nawet "kontakt" z taką ilością ziombli i bombli, że niemożliwością byłoby go utrzymywać tradycyjnymi środkami komunikacji. Stąd Facebook jest dla mnie narzędziem przydatnym, czasem rozluźniającym, momentami irytującym, często zaśmieconym, ale koniec końców potrzebnym, żeby być "up to date". Wakacyjne fotki koleżanek też na pewno nie są argumentem przeciw. Postanowiłem więc, kierowany impulsem, dołączyć do mojego kawałka pikselowej podłogi przycisk, którym żyje od niedawna cały Internet i który to przycisk ma zdefiniować mityczną "Web 3.0", a z Sieci jako takiej zrobić jedynie dodatek do Facebooka. Od dzisiaj, pod każdą notką widoczny będzie mały batonik z napisem "Like", który wedle życzenia będziesz mógł jeden z drugą wcisnąć. Ja się dowiem co kto lubi, wy się dowiecie co kto lubi i każdy będzie zadowolony. Dodatkowo umieściłem też "przycisk lubienia za całokształt" w lewym górnym rogu. Nie wiem jak to wszystko zadziała, niemniej jednak to kolejna zabawka ułatwiająca mi interakcję z czytelnikami, więc postanowiłem skorzystać z niej, no bo co w końcu kurcze blade! Niestety Facebook nie dysponuje jeszcze przyciskami "Do not like", "Bullshit", czy "Fuck off", mogę jednak Was zapewnić, że gdy tylko pojawią się w asortymencie, na pewno pojawią się i na tym blogu. Zapraszam w takim razie do czytania i lubienia, bo mam nadzieję, że powodów dostarczam niemało.

To jak, Lubiszto?

piątek, 25 czerwca 2010

osinobusem, trochę truchtem, trochę kłusem

Dzisiaj będzie zupełnie inaczej niż zawsze. Nie dlatego, że piszę w końcu dzień po prawie dniu, że w końcu doszedłem do wniosku, że zmieniony tytuł bloga zobowiązuje, że "co miesiąc" to nie "prawie codziennie", mimo, że jak wieść gminna niesie - prawie robi wielką różnicę. Nie dlatego też, że z powodu warunków pogodowych (cytując jednego z najlepszych rapowych tekściarzy) "sweat is dropping down my balls". Nie dlatego, bo przecież to już wszystko było. Dzisiejsza notka jest zupełnie inna niż zawsze, ponieważ jest to pierwsza notka pisana z trasy, spoza Szczecin, zza rogatek, z miejsca, w którym nigdy nie byłem i prawdopodobnie długo nie będę, jeśli w ogóle. Siedzę właśnie w osinobusie (tak kurwa, jest takie słowo) "pędzącym" przez wioski i wioseczki w kierunku pięknego Darłowa... a może paskudnego Darłowa? Nie wiem, nie byłem jeszcze, ale mam w zwyczaju zakładać, że coś czego nie widziałem na własne oczy jest ładne. Dotyczy to również Twoich i Twoich fotek na Facebooku - zakładam, że te cycki naprawdę tak fajnie sterczą, a twarzy nie porysował ci Photoshop. Nie spierdol tego proszę. Where was I... aaa już pamiętam - siedzę sobie w osinobusie, podziwiam przyrodę i zabudowania pasa nadmorskiego, liczę słupy wysokiego napięcia i liczę na to, że z tej dużej chmury, która goni nas jak po środkach przeczyszczających, będzie jednak mały deszcz albo i wcale. Podróż nie obfituje w zasadzie w żadne niesamowitości, nie ma zaskakujących...

...a jednak. Między tymi dwoma wielokropkami dojechałem nagle do Darłowa. Potem bus do Darłówka. Bus ma kapcia. Taksówka. 2,50. Dojechałem. Krótki spacer w pełnym słońcu. Wróć, to nie tu. Nieco dłuższy spacer w pełnym słońcu. Jestem. Dotarłem. Gdzie? Zlot Historycznych Pojazdów Wojskowych. Nie, nie, to nie jest moje nowe hobby, jestem w pracy, szukam... no szukam czegoś, jak znajdę to na pewno się dowiecie. Wracając do Zlotu. Organizator wyglądający jak pułkownik US Army, mogący małym palcem rozkurwić trzydziestu talibów, sześdziesięciu żółtków, a rzęsą zdmuchnąć wszystkich Pudzianów świata. Czołgi... Pierdolone, fucking czołgi człowieku. Lufa, gąsienice, karabinek na wieżyczce. Jebane czołgi! Transportery opancerzone. Uczestnicy ubrani we wszystkie mundury świata, są nawet faszyści, sowieci, zomowcy i jeden admirał. Stoiska z karabinami, pistoletami, nieśmiertelnikami, kamizelkami kuloodpornymi. Działa samobieżne, armaty, ciężarówki, gaziki, haubice, milicyjny fiat 125p i tysiąc innych sprzętów, których nazw nie znam, ale na pewno można ich używać do zabicia dowolnej liczby żołnierzy wroga. Grochówka i Bosman czerwony z kija za żetony. Ridiculous! W trzy godziny zmieniłem średniej wielkości miasto, na pieprzony sztab główny połączonych wojsk całego świata. Przed momentem tuż nad naszymi głowami bokiem... BOKIEM przeleciał helikopter z którego ktoś strzelał. Ślepakami mam nadzieję. Zaraz potem strzały z nie-mam-pojęcia-czego, ale na tyle głośne, żebyś wiedział kto odpalił. Jestem pacyfistą. Wojska unikałem jak długo mogłem, chociaż wojsko chciało bardzo, żebym reprezentował jego barwy, ale to? Człowieku jeden z drugim, TO jest najzwyczajniej w świecie mówiąc wypasem. Za chwilę zjem michę grochówki, pierdnę z wrażenia pod jej wpływem, dopiję rozpoczętego właśnie Bosmana w plastiku Okocima i idę zwiedzać to miasteczko w miasteczku. W przyszłym roku wpadam tu na dłużej. Może nawet zakupię jakiś karabin i wymaluję mordę jak Arnold w "Commando". Wszystkie szczecińskie Dni Morza w których uczestniczyłem mogą possać tej imprezie jajka - i to tylko wtedy, gdy Zlot się na to zgodzi. Do jego knagi wielkości lufy T-34 nasza "morska" impreza niech się nawet nie zbliża.

Reporting live from a fucking warzone. Over.

P.S. Tytuł notki jest ukłonem w stronę Foczka i Brandona. Post scriptum w post scriptum - w wyborach głosuj na Kaczora. Dzisiaj przejeżdżałem przez wioskę Nowy Jarosław. Ta przemiana to nie żart, dowód leży między Sławnem a Darłowem, jedź i sprawdź.


środa, 23 czerwca 2010

Refluks przełyku

"Za rzadko piszesz" usłyszałem po raz kolejny i stałych bywalców bloga pewnie nudzi już ten sam sposób zaczynania notek over and over again, że się makaronizmem posłużę. Prawda jest jednak tak banalna, że o ile tematów na pisanie nie brakuje, o tyle brak automotywacji. Banałem trąci, bo co to za problem usiąść na kilka minut chociaż raz w tygodniu, ale tu znów wychodzi moja przekorność - im bardziej ktoś każe, tym bardziej ja nie chcę. Im bardziej ktoś zmusza, tym bardziej ja odmawiam. Nawet jeśli ten "ktoś" to ja we własnej osobie i najlepiej powinienem sobie ze sobą poradzić, bo się znam jak mało kto. Niestety, ostatnimi czasy uczę się rezygnować z pewności dotyczącej tak mnie samego jak i wydawałoby się dobrze mi znanych osób. Nie mam oczywiście zamiaru rzygać tu przeróżnymi przejściami ostatnich tygodni. Może i jest to niekonsekwencja albo nawet i hipokryzja, bo przy pomocy Facebooka dość regularnie i bez specjalnych oporów informuję rzesze znajomych o rozmaitych przejściach, wzlotach i upadkach czy nawet dość intymnych przebojach ze mną w roli głównej. Tu jednak nie mam zamiaru ani użalać się nad sobą, ani dawać upustu emocjom, ani tym bardziej pleść głupot z imionami i nazwiskami w roli głównej. Jedno co mogę, a w zasadzie chcę powiedzieć to mała rada dla wszystkich, którzy odnajdą w tym choć trochę siebie. Nie ufajcie w 100%. Nie ignorujcie sygnałów. Nie bierzcie wszystkiego na słowo i obietnicę i najważniejsze - nie dawajcie się cali na talerzu. Jak wiele byłoby płaszczyzn porozumienia, jak dobrze byłoby przez 90% czasu, jak bardzo myślelibyście, że to Wy wiecie najlepiej, a reszta nie ma pojęcia, jak wiele bylibyście w stanie poświęcić, z jakim przekonaniem myślelibyście, że to właśnie to, jak dużo stracilibyście w imię tego nad czym pracujecie, jak bardzo wierzylibyście w zapewnienia, jak szybko byście wybaczali i chcieli iść do przodu zamiast grzebać w tym co zostawiliście za sobą - zawsze zostawcie trochę dla siebie. Bo jeśli to faktycznie to, wtedy egoizm pozwoli Wam zachować fajną cząstkę autonomii, która każdemu jest niezbędna. Jeśli zaś to nie to, łatwiej będzie Wam dojść do pionu po ostrej wyjebce na zakręcie. Nie słuchajcie głupców mówiących, że prawdziwą wartością jest życie dla innych, że to właśnie jest prawdziwe szczęście. Bzdura. Życie dla innych to de facto życie ich życiem. Spełnianie ich pragnień, udział w ich sukcesach i dzielenie ich porażek. Jeśli wydaje ci się, że warto, to masz racje - wydaje ci się. Żyjesz raz i nikt za ciebie tego życia nie przeżyje jeśli sam tego nie zrobisz. Nikt ci nie odda dni, miesięcy czy lat, które zmarnowałeś. Pomagaj, bądź bezinteresowny, nie krzywdź, nie rób temu przysłowiowemu drugiemu co tobie nie pasi, tylko do cholery myśl o sobie! Innych w większości pierdoli twoje szczęście, a ci których nie pierdoli i którym zależy zrozumieją. Zachowaj zdrowy umiar w dzieleniu się swoją energią, bo może dojść do sytuacji, gdzie zostaniesz wyssany do końca jak aktor taniego pornosa - z tą różnicą, że Tobie nie pomoże w tej sytuacji żadna niebieska tabletka.

Co jeśli się nie zgadzasz? A klika u Ciebie wszystko? To zgodnie z zasadą "whatever makes you happy" trzymaj się tego co robisz, bo może to ja nie mam racji, a Ty masz. Powodzenia.

P.S. Miało nie być wyrzygiwania i jak zwykle niekonsekwentnie w trakcie pisania poszło samo. Tak to jest jak siadasz do kompa bez pomysłu, albo co gorsza z pomysłem, który się i tak nie obroni, bo i tak wiesz, co chcesz napisać. No cóż, Niekonsekwencja to moje drugie imię, tak jak Maria Rokity. Co zrobisz.