poniedziałek, 17 maja 2010

wycieczka, vol. 1

Dzisiaj moje kochane dzieci zabieram Was na wycieczkę. Dokąd? Lecimy za wielką wodę, do kraju Statuy Wolności, Myszki Miki, Coca-Coli i nieco-ponad-standardowo-puszystych kobiet, nazwanie których "tłustymi świniami" może skończyć się w sądzie. Właśnie tak - dziś, w celach muzyczno-poznawczych fruniemy do U, S and A. Nie ukrywam, że od pewnego czasu patrzę na amerykański rynek muzyczny dość olewczo. Owszem, były czasy kiedy uważałem "Amerykę" za jedyne słuszne źródło dźwięków - było to oczywiście wtedy, kiedy pożądane były przede wszystkim dobre sample i potężne punchline'y, a wartość całego złota na szyjach, ryjach i palcach raperów oscylowała w okolicy produktu krajowego brutto Bangladeszu. Wtedy styl reprezentowały Timberlandy z wywalonym jęzorem, bluzy z kapturem, katany Pelle Pelle i ogólny wygląd "straight from the sewer". A teraz? Sam 50Cent zawstydziłby swoim kajdanem niejednego afrykańskiego ministra skarbu, zaś poziom muzyczny "czarnej muzy" pierdolnął tak nisko, że nawet Just Blaze samplujący "numa numa jej" nie robi na nikim wrażenia. Amerykańska muzyka miejska po prostu umarła. Nas to przewidział, ale nikt nie chciał go słuchać. Nie ma już dobrego "nieundergroundowego" rapu, nie ma już bujającego r'n'b, nie ma intrygującego neo-soulu. Są kopie, kalki, szkice szkiców, groteskowe romanse z densowym brzmieniem, które w Europie zostawiliśmy już w dyskotekach lat 90tych, żenująca monotonia tekstowa, jest biznes ukierunkowany na szubidubikendensowego odbiorcę, jest "błysk i blask" w oślepiającej formie, bez grama treści.

Jest jednak światełko w tym kanale. Wie o tym każdy, śledzący tą "alter-stronę" amerykańskiego showbizu (o ile o jakimkolwiek "showbizie" można w tym wypadku mówić). Ta "ciemna strona" to klarownie zdefiniowana odmowa popłynięcia z g(ł)ównym prądem. To opozycja względem wstecznictwa Timbalanda, impotencji Puff Daddy'ego, czy absolutnego zagubienia Kanye Westa (żeby wspomnieć tylko tych trzech producentów, którzy w swoim czasie "kierowali" rozwojem urban music w Stanach). To eksperymentalne dokonania Flying Lotusa i Daedelusa, to muzyczny chaos Madliba, to instrumentalne wycieczki nieżyjącego już J Dilla, czy świeże i przebojowe produkcje Diplo. To wszystkie te głośniejsze i cichsze produkcje, w których słychać wszechobecną inspirację kontynentalnym/europejskim podejściem do muzyki i kultury w ogóle. To nie ma błyszczeć, omamiać i zarabiać. To ma zastanawiać, intrygować, a nawet odrzucać. Ma być chropowato, głęboko i dziwnie. Przede wszystkim zaś, te wszystkie produkcje po prostu na odległość śmierdzą Europą, a w szczególnością Wyspami. Może to być moje subiektywne odczucie, może to właśnie tak brzmi prawdziwe Los Angeles czy Detroit. Może. Subiektywne odczucia mają jednak to do siebie, że są silne i ciężko modyfikowalne. Ja słyszę we wszystkich wyżej wspomnianych produkcjach Europę i ta Europa tym produkcjom daje TEGO kopa. Tu pojawia się jednak pytanie - po co jedziemy do Stanów szukać Europy, skoro w Europie jest tej Europy wystarczająco dużo? Już odpowiadam - jedziemy tam po dwa dowody na potwierdzenie mojej teorii o twórczej roli transoceanicznych kolizji w rozwoju muzyki miejskiej (gdybyś miał pomysł na temat pracy magistersko-doktorsko-licencjakiej i problemy z werbalizacją myśli, daj znać - takich sloganów układam codziennie do śniadania po kilka i się marnują).
Pierwszy z nich jest tak klasyczny, że aż tendencyjny. PJ Geissinger a.k.a. Starkey to młody producent z miasta, które zarówno historycznie jak i muzycznie jest symbolem amerykańskiej niezależności i twórczej wolności. Mowa oczywiście o Filadelfii, kolebce Deklaracji Niepodległości i tak nieszablonowych artystów jak John Coltrane, The Roots, RJD2, Jill Scott, King Britt czy Santogold. Nie wiem czyim fanem był młody PJ, nie ma jednak wątpliwości, że smród "twórczego fermentu" wiszący nad miastem z pewnością podrażnił dość mocno jego receptory. Jako producent Starkey łączy to co najlepsze we współczesnym rapie z wyraźnymi wpływami najmodniejszego obecnie londyńskiego towaru eksportowego - czyli dubstepu. Syntetyczne, żeby nie powiedzieć sztuczne brzmienie współczesnych mainstreamowych podkładów hiphopowych, na których bez problemu swoje zwrotki mógłby zarapować T.I. czy Lil' Weezy, posypane odrobiną glitchu, IDM czy wreszcie dubstepu, - nie dziwi fakt, że Starkey jako jedyny DJ spoza Wielkiej Brytanii został zaproszony do udziału w nagraniu "Generation Bass" dla kultowej (and I mean it!) audycji prowadzonej w Radio1 przez Mary Anne Hobbs. Czemu to takie istotne? Z zachowaniem odpowiedniej perspektywy - kim była Bogna Świątkowska dla zjawiska polskiego hip hopu, tym dla dubstepu jest Marry Anne. Jako ciekawostkę dodam, że w tym roku jej selekcji będzie można posłuchać na żywo w trakcie festiwalu Tauron Nowa Muzyka w Katowicach. Wracając jednak do Starkey'a i właściwego powodu dla którego się tutaj znalazł. Tym powodem jest "Ear Drums & Black Holes" - drugi pełnowymiarowy album Filadelfijczyka, który od jakiegoś czasu tłucze w moje membrany pozwalając jeszcze raz uwierzyć, że warto przyglądać się Amerykanom uważniej, nawet jeśli są tak nieamerykańscy. Jak go polecić? Czym zachęcić? Na pewno nie spodoba się słuchaczom lubiącym harmonię czystych dźwięków osadzoną na nieskomplikowanej linii basowej. "ED&BH" to w uproszczeniu typowy współczesny intrumentalny hip hop. W uproszczeniu, bo w kilku numerach na mikrofonie gościnnie występują nieznani mi zupełnie MC's - więc nie do końca intrumentalny. Co więcej w dwóch kawałkach swoje wokale udostępniają panie Anneka ("Stars") i Kiki Hitomi ("New Cities"), co w efekcie daje bardzo przyjemne, kołyszące, wręcz ambientowo-lounge'owe brzmienie - więc nie do końca hip hop. Do tego glitchowe "11th Hour" i "Fourth Dimension" czy dubstepowe "Spacecraft" i etykietka instrumentalnego hip hopu zaczyna się niebezpiecznie odklejać. Jest wprawdzie "Numb", brzmiący jak zwolnione "Martwisz mnie" Łony i Webbera i mogący z powodzeniem znaleźć się na płytach czołowych mainstreamowych raperów w Stanach "Club Games". Tylko co z tego, skoro w numerze "Multidial" Starkey znów wraca do UK używając gamy jazgoczących dźwięków rodem z produkcji czołowych wykonawców londyńskiej wytwórni Dub Police. Nie zrozumcie mnie źle - nie słucham muzyki doszukując się w niej ustalonych odgórnie cech charakterystycznych konkretnych gatunków. Cała wymieniona wyżej stylistyka jest w zasadzie bardzo ciężka do zdefiniowania, a granice między "szufladkami" tak płynne, że na dobrą sprawę nie ma sensu zastanawianie się, jak nazwać to co aktualnie leci z głośników. Dość wspomnieć, że łącząc londyńskie wpływy, kalifornijskie eksperymenty i filadelfijską łatwość w poruszaniu się między stylami, Starkey wydał po prostu wyśmienitą płytę, po brzegi wypełnioną wszystkim tym, co najlepsze w muzyce miejskiej A.D. 2010, którą to płytę najserdeczniej Wam polecam. Tymczasem nie przychodzi mi nic innego, jak tylko zakończyć pierwszą część wycieczki i zaprosić szanownych czytelników na "vol. 2", w którym znajdziecie drugi powód, dla którego razem wybraliśmy się za wielką wodę. Stay tuned!


P.S. Link pod okładką. Jakby ktoś pytał.

1 komentarz:

Cookie pisze...

Daedelus !!! <3

P.S. Bardzo fajna recenzja. Az chcialoby sie kliknac "lubie to".