Wyrosłem w latach dziewięćdziesiątych. Jeśli możesz podpisać się pod tym stwierdzeniem, to jesteś adresatem poniższej notki. Jeśli nie i jesteś dzieckiem "ejtisów" tudzież dwudziestego pierwszego wieku, to możesz zostać tu z ciekawości. Jeśli masz to w dupie i jesteś dzieckiem "ejtisów" tudzież dwudziestego pierwszego wieku, to masz dwa wyjścia - pokaż cycki albo wypierdalaj (bycie facetem nieco utrudnia ten manewr, więc lepiej od razu wypierdalaj).
Teraz do rzeczy - jestem dzieckiem lat dziewięćdziesiątych. Dzieckiem gum Turbo, albumu "Panda", mundialu w USA, listów do Bravo, mega-posterów z Popcornu, Magic Basketball, Cats i Twojego Weekendu chowanego w szufladzie pod skarpetami i co najważniejsze - dzieckiem muzyki lat dziewięćdziesiątych. Jestem dzieckiem pisma "Plastik", pierwszych płyt The Prodigy (którzy skończyli się na "Music for the Jilted Generation", potem była już tylko komercja), pierwszych i przede wszystkim drugich Chemicalsów, Scootera, marzeń o przeprowadzce na Goa, wreszcie pierwszych hymnów Love Parade, pierwszych hymnów Mayday, kaset z Manhattanu, dzieckiem szeroko pojętego "rejwu", prostych melodyjek, "umca umca", jak mawiała moja ukochana babcia, pierdolniku z jednokasetowego Sanyo, nagrywania "Technikum Mechanizacji Muzyki" na RMF.fm i całej tej błazenady, traktowanej przeze mnie i mi podobnych nadzwyczaj poważnie po dziś dzień. Ok, po czasie przyszła fascynacja rapem, od 97 (dobrze pamiętam) były już tylko brudne bity, kurwy na refrenie, Wu-Tang Clan is invincible i California Love. To wszystko, to jednak w moim przypadku schyłek tamtej dekady. Jej większość jest wypełniona elektroniką od ambitnego "We have explosive" autorstwa Future Sound of London, przez zupełnie cukierkowo-popowe "Blaue Augen" w wykonaniu Kwiatuszków a.k.a. Blümchen, po"Hardcore Vibes" duetu Dune (puszczonego ku rozkurwieniu parkietu przez ekipę Junoumi, nie dalej jak dwa lata temu przy okazji ich wizyty w City Hall). Marusha, Westbam, Orbital, Photek, Dune, Scooter, The Prodigy, The Chemical Brothers, RMB, Perplexer, Jam & Spoon, Charlie Lownoise & Mental Theo - od popeliny, do dobrego po latach gówna, od bubble-popu do wytyczania nowych kierunków, od połamanego industrialu, do disco-rave'u - lata 90te to dla mnie okres nieskrępowanej fascynacji muzyką w jej wszystkich odcieniach, brak żenady z powodu słuchania czegoś "powszechnie nagannego", to ulubione akordy pianinowe przy szybkim bicie, to połamane jungle'owe wariacje, to mocny bas robiący czasem 500 bpm i rozjebujący słuchawki walkmana marki Samsung. To czas jarania się muzyką, której w oficjalnym paśmie nie było, czas czatowania z jamnikiem z wciśniętym "play-record" na dobry-numer-na-antenie, to czas koślawego podłączania magnetofonu do telewizora gniazdem "dżek na dwa czincze" w celu uchwycenia przynajmniej ścieżki audio z Vivy Zwei. To najpiękniejszy czas w moim życiu i dlatego poświęcam mu to miejsce na blogu. Piszę to przede wszystkim zainspirowany powrotem do brzmienia w klimacie "rave", od popowego (w najlepszym tego słowa znaczeniu) Calvina, przez Dżokerów Sceny, aż po Magnetic Man (w osobach Skreama, Bengi i Artworka), którzy czerpią z tej dekady pełnymi garściami i nie wstydzą się tego. Przede wszystkim, bo mały hołd tej dekadzie tkwił we mnie od jakiegoś czasu i tylko czekałem na iskrę wyzwalającą wybuch. "I need air" to się udało, więc macie notkę. Dzięki wam, o dobrzy didżeje, że w końcu mogę na parkiecie powiedzieć "wow, bawiłem się przy czymś takim na dysce w '95", zamiast "ale faza, moi starzy pewnie mnie przy tym zrobili". Dzięki po stokroć.
Teraz do rzeczy - jestem dzieckiem lat dziewięćdziesiątych. Dzieckiem gum Turbo, albumu "Panda", mundialu w USA, listów do Bravo, mega-posterów z Popcornu, Magic Basketball, Cats i Twojego Weekendu chowanego w szufladzie pod skarpetami i co najważniejsze - dzieckiem muzyki lat dziewięćdziesiątych. Jestem dzieckiem pisma "Plastik", pierwszych płyt The Prodigy (którzy skończyli się na "Music for the Jilted Generation", potem była już tylko komercja), pierwszych i przede wszystkim drugich Chemicalsów, Scootera, marzeń o przeprowadzce na Goa, wreszcie pierwszych hymnów Love Parade, pierwszych hymnów Mayday, kaset z Manhattanu, dzieckiem szeroko pojętego "rejwu", prostych melodyjek, "umca umca", jak mawiała moja ukochana babcia, pierdolniku z jednokasetowego Sanyo, nagrywania "Technikum Mechanizacji Muzyki" na RMF.fm i całej tej błazenady, traktowanej przeze mnie i mi podobnych nadzwyczaj poważnie po dziś dzień. Ok, po czasie przyszła fascynacja rapem, od 97 (dobrze pamiętam) były już tylko brudne bity, kurwy na refrenie, Wu-Tang Clan is invincible i California Love. To wszystko, to jednak w moim przypadku schyłek tamtej dekady. Jej większość jest wypełniona elektroniką od ambitnego "We have explosive" autorstwa Future Sound of London, przez zupełnie cukierkowo-popowe "Blaue Augen" w wykonaniu Kwiatuszków a.k.a. Blümchen, po
3 komentarze:
czy wszystko co komercyjne jest złe? tak z założenia
czy wynika taka teza z tekstu? nawet nie użyłem tego słowa, ale odpowiem - jeśli za komercyjne uwazamy cos zrobione stricte pod panujące trendy, bez tresci, poziomu i wartosci - to jest gównem. jesli zas komercyjne jest to, co sie sprzedaje w milionach egzemplarzy bo jest po prostu dobre - wtedy gównem bynajmniej nie jest. "komercja" to takie kretynskie slowo, ktore dla kazdego znaczy co innego. zarabiasz na dobrej muzyce? chwala ci za to, tez bym chcial. robisz hajs na chłamie? sorry dude, jestes zwyklym plackiem :)
tak jakoś między słowami mi to wyciekło, ale spoko, zgoda, ładnie odpowiedziano i pewnie będę spać spokojniej ;)
Prześlij komentarz