sobota, 25 lipca 2009

Nowe Fascynacje: Louis Bordeaux

Witam wszystkich w to cudowne, słoneczno-burzowe, wyspane-lub-nie sobotnie popołudnie... Nie mam weny "prologowej", więc od razu przejdę do rzeczy.

Jak pewnie zauważyliście (jeśli śledzicie wpisy z pewną częstotliwością), dość często zaczynam notki, lub konkretne akapity nawiązaniem do jakiegoś cyklu. Oczywiście żaden mój cykl nie zdołał dorobić się jakiejkolwiek regularności, część z nich padła po drodze z wycieńczenia, tudzież zapomnienia. Nowe cykle mają to do siebie, że wspaniale się je zaczyna, gorzej kontynuuje (zawsze jest to jakaś forma nakazu, nawet wewnętrznego), a najgorzej przyznaje do błędu, że znowu się o nich zapomniało, choć minęło już czasu, a czasu. Jedyne "cykle", które udało mi się pociągnąć to "film" i "muzyka". Problem w tym, że nie są to regularne wstawki, nigdy nie wiadomo co się pojawi, nikt z was nie czeka z niecierpliwością na "wtorkowy album tygodnia", czy "piątkowe wieczory filmowe". Jedyne, czego czytelnik może być pewien, to to, że wstawka filmowa będzie zawierała coś, o czym pewnie nie słyszał, a wstawka muzyczna... no cóż, odzwierciedlać będzie moje aktualne fascynacje muzyczne. Dlatego też, postanowilem zrezygnować z nadawania tym notkom znamion cyklu (regularność, nazwa, wspólny mianownik) i przerzucić się na krótkie mini-serie notek (dwóch/trzech), w których dzień po dniu, albo i noc po nocy, będę wrzucał albumy okupujące mojego Winamp'a/Creative Zen'a, niczym kupcy KDT.

Pierwsza mini-seria obejmie trzy albumy, w których posiadanie wszedłem ostatnimi czasy i które rozryły mi czerep wzdłuż i wszerz. Pierwszy już za chwilkę, kolejne dwa... kolejne dwa to niespodzianka, a co. Stać mnie.

Louis Bordeaux. Francuz? Kanadyjczyk? Walon? Bynajmniej. Louis, jak wynika z imienia i nazwiska, to Holender, urodzony w niespełna 100tysięcznym mieście Deventer*. Tyle biografii, bo ani jego oceny z podstawówki was pewnie nie interesują, ani ja nie mam do nich dostępu. Skoczmy więc parę lat do przodu, kiedy Louis jest już na liście płac wytwórni "Appletree Records", która oprócz niego wydaje tak nieznanych mi kompletnie wykonawców jak Hayzee, Dj Lefto, czy Ntjamrosie. Nie ma w tej nieznajomości oczywiście nic złego, w końcu pana Bordeaux również nie znałem do całkiem niedawna. Nieznani artyści mają jedną, zasadniczą zaletę. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ich poznać. To właśnie zamierzam zrobić z kolegami i koleżankami Louisa, tymczasem skupmy się na tym co znane.

"Let's Love Life" - to tytuł debiutanckiego krążka młodego Holendra, który debiutantem na scenie muzycznej bynajmniej nie jest. Chłopak zdążył już wyrobić sobie nazwisko rolą producenta/MC w zespole "Fata Morgana", a także rolą połowy producenckiego tandemu "Javaanse Jongens" (cokolwiek to znaczy). Całe szczęście Louis postanowił, w myśl znanego przysłowia o srokach i ich ogonach, porzucić rapowe wygibasy na mikrofonie na rzecz produkcji muzycznej. Decyzja w każdym calu słuszna, "Let's Love Life" bowiem, to krążek, z którym śmiało można pukać do drzwi ekstraklasy szeroko pojętego "instrumentalnego hip-hopu". Ten bardzo krótki (zaledwie 29 minut), nie dający się słuchaczowi zmęczyć album, to tygielek, w którym Louis miesza klasyczne, rapowe bity, glitch hopową kakofonię, soulowe dźwięki z lat 70tych, samplowane wokale, taneczną sekcję rytmiczną, downtempowe aranżacje i akustyczny chillout przyprawiając to klawiszowymi dźwiękami, prosto spod swoich "samouczkowych" palców. Bordeaux sam zresztą przyznaje się do czerpania inspiracji z tak różnych wykonawców jak J.Dilla, Sa-Ra Creative Partners, Flying Lotus, Madlib, Sexpistols, Spacek, D'Angelo czy Mr. Oizo. Brzmi jak przepis na rozstrój ucha? Pozostając przy metaforyce gastronomicznej - są potrawy, które mimo pozornie gładko dopasowanego połączenia smakują mdło i nudno. Są też dania, których twórca umiejętnie łączy pozornie niepasujące do siebie smaki, tworząc przysłowiowe "niebo w gębie". Jako kuchenny eksperymentator... możecie się domyślić którą opcję polecam.
Smacznego.


*W XVII wieku ośrodek wydobycia i wytopu rud żelaza - żeby nie było, że KTL to tylko przyjemność, bez pożytku.

1 komentarz: