dzisiaj przylansuję się trochę w fejmie mojej bejbe i bez hejtowania przypropsuje pewien krążek.
nic nie rozumiecie? ok przetłumaczę Wam z polskiego na nasze - dzisiaj postaram się skorzystać z popularności bloga mojej dziewczyny i w tym świetle sam zabiorę się za recenzję płyty, którą bez niepotrzebnej krytyki Wam polecę.
bez zbędnego pierdolenia, do dzieła.
kiedy w roku... poprzedzającym obecny o kilka innych 'roków' usłyszałem na domówce u niejakiego Foczka numer "turn the page" autorstwa the streets, zacząłem grzebać w pokładach muzyki rodem z Albionu. charakterystyczny londyński akcent mike'a skinnera w połączeniu z fascynacją dwoma dziełami sztuki guy'a ritchie ("przekręt" i "porachunki") sprawił, że w owczej głowie narodziła się dziwna chęć zgłębienia szeroko pojetej kultury brytyjskiej. O ile Big Ben, Houses of Parliament, Tower Bridge, czy pozalondyńskie gadżety kulturalne w klimacie Stonehenge i innych druidowych wynalazków jarały mnie za dzieciaka (bo byłem niestrudzonym badaczem tajemnic, wyzierających z każdej kolejnej kartki książki popularnonaukowej), o tyle dorastając postanowiłem odkryć Wyspy z zupełnie innej strony, tej muzycznej, klubowej, elektronicznej i hulaszczej "by all means". Nie żebym nie znał przedstawicieli brytyjskiej muzyki - jako szczyl nastoletni zasłuchiwałem się w dokonaniach Chemical Brothers, Future Sound of London, a pierwsze dwie płyty The Prodigy wywarły na mnie gigantyczne muzyczne wrażenie (i do dziś uważam, że zespół skończył się wraz z ostatnim taktem na krążku "music for the jilted generation"). Była to jednak kropelka w morzu, czy raczej promil w butli mocnego muzycznego koktajlu jakim okazał się być brytyjski rynek muzyczny. Milczeniem pominę popularnych wykonawców w klimatach Take That, czy Boyzone, ale nie opowiem również o Eltonie czy Pet Shop Boys. Notka nie wspomni również słowem o takich rewolucjonistach sceny muzycznej jak The Rolling Stones, The Beatles, Queen czy Sex Pistols. To tylko kilka przykładów na to, jaki wpływ na muzykę rozrywkową od zawsze mieli wyspiarze. Mówiąc od zawsze mam na myśli czasy powojenne, proszę nie rozliczać mnie ze znajomości angielskich kompozytorów ery baroku. Anglia, że tak potocznie napiszę, to jednak nie tylko potęga muzyki gitarowej (vide line-up Open'era 2009), to także (a dla mnie przede wszystkim) absolutna potęga w dziedzinie muzyki elektronicznej. Można sie przyczepić do tego stwierdzenia i powiedzieć, że Niemcy czy Francuzi to również giganty w tym zakresie, niemniej jednak Brytyjczycy odcisnęli swoje piętno na muzyce rozrywkowej tak mocno, że nie sposób ustawić ich w jednym rzędzie z resztą kontynentu. Kontynentu...? Tak, tak, tu właśnie w moim skromnym mniemaniu tkwi sekret sukcesu muzyki z Wysp. Ich mieszkańcy od zawsze czuli, że nie są do końca Europejczykami, zawsze dzieliło ich od nas coś więcej niż tylko kanał (który sami nazywają "English Channel", a nie jak normalni ludzie "La Manche" :D), doktryna tzw. "splendid isolation" była przez dłuższy czas obowiązującym kursem polityki zagranicznej, a i dzisiaj widać jak na dłoni, że integrować się z kontynentalnymi nie chcą - jeżdżą po lewej stronie, mierzą w calach, płacą w funtach i dobrze im z tym niesamowicie. Co z tego wynika na polu muzycznym? Ano to, że zamiast podłapywać obowiązujące trendy kontynentalno-inter-oceaniczne, Brytyjczycy po prostu sami te trendy kreują. Takie wynalazki jak drum'n'bass (czy wcześniej jungle), trip-hop, uk garage, 2step, dubstep, grime, czy wreszcie bohater dzisiejszej notki, a właściwie jej ostatniej części, broken beat - to wszystko gatunki, które powstały na Wyspach, tam miały swoich pionierów, tam się rozwijały i stamtąd wyruszyły na podbój głośników całego świata. Wystarczy dodać do tego kilka haseł jak Goldie, Fatboy Slim, Groove Armada, Massive Attack, Artful Dodger, Burial, The Streets, czy Gilles Peterson żeby nawet przeciętnie rozgarnięty słuchacz pokiwał głową z uznaniem, mrucząc pod nosem "no faktycznie, coś w tym jest".
Czemu miał służyć ten pełen truizmów krótki wykład z historii brytyjskiej muzyki elektronicznej? W założeniu miał to być jedynie wstęp do dzisiejszej płyty, jednak ze mna jest tak, że jak zacznę gadać... ci, którzy mnie znają, wiedzą. Reszty już nie zamęczam. Miał być więc brytyjskofilski wstępniak, trochę się przeciągnął, ale sens tych peanów mam nadzieję jest jasny - Brytania Wielka jest i basta. A skoro jest, to wypadałoby zapoznać z nią rzesze moich czytelników :) mieliście już okazję ukraść z internetu (z moją drobną pomocą) płyty takich wykonawców jak High Contrast, Aphrodite, Apollo 440, czy The Streets. Dzisiaj kolejna odsłona, tym razem projekt, który za pomocą jednego krążka, łączy ze sobą muzyków, będących absolutnymi wirtuozami w swoim fachu. 2000Black, bo o nich mowa, to kolektyw, w którego skład wchodzą Dennis "Dego" McFarlane oraz Kaidi "Agent K" Tatham. Kto to są ci oni? Otóż Dego to współzałożyciel i filar legendarnej wręcz formacji 4Hero, której drugą część w postaci Marc Mac'a mogliśmy podziwiać podczas zeszłorocznego Boogie Brain. Agent K natomiast, to członek londyńskiego kolektywu djskiego Bugz In The Attic, skupiającego w swoich szeregach tak utalentowanych muzyków jak chociażby Seiji, Afronaught czy Daz-I-Klute. Znawcy tematu, a także amatorscy słuchacze ze mną włącznie, uważają Bugzów za brytyjski odpowiednik Jazzanovy - i nie sposób się z tym nie zgodzić. Ok, mamy więc dwóch rewelacyjnych producentów, ale czy to od razu powód do szału? Dla wielu tak, ale jeśli mało komuś takiego tandemu, to dorzucę jeszcze filadelfijską wokalistkę Lady Alma, odpowiedzialną za wokal w nieśmiertelnym hicie 4Hero - "Hold It Down" oraz Vanessę Freeman, znaną ze współpracy zarówno z chłopakami z 4Hero, jak i takimi tuzami świata połamanych dźwięków jak Mark de Clive-Lowe, czy Kyoto Jazz Massive. Mało? To może na dokładkę w jednym z kawałków zwrotkę zarapuje Ty, charyzmatyczny londyński raper, autor genialnego albumu "Closer", na którym gościnnie pojawili się De La Soul, Bahamadia, czy Speech z Arrested Development. Jeszcze mało? A może to po prostu muzyka nie dla ciebie? To trzeba było tak od razu, jeszcze nie jest za późno, żeby włączyć Vivę. Za to resztę tych, którzy zamiast pilota od tv postanowili podzierżyć jeszcze chwilę myszkę w dłoniach zapraszam w podróż do świata wysmakowanych, połamanych, dopieszczonych pod każdym względem dźwięków. To jedna z niewielu płyt na których funk, jazz, soul, rap i elektronika mieszają się tak płynnie i bez żadnych zgrzytów. Obowiązkowa pozycja dla fanów brytyjskiego brzmienia, nie mniej obowiązkowa dla amatorów smacznych dań prosto z głośnika. "A Next Set A Rockers". Polecam.
p.s. od jakichś 10 minut nie mogę pozbyć się wrażenia, że do którejś notki dołączyłem już ten album. nie chciało mi się jednak przeszukiwać archiwum, a już na pewno nie chciałem kasować notki, dlatego też jeśli macie już ten krążek z mojego bloga, to dajcie znać, a jeśli nie - smacznego.
nic nie rozumiecie? ok przetłumaczę Wam z polskiego na nasze - dzisiaj postaram się skorzystać z popularności bloga mojej dziewczyny i w tym świetle sam zabiorę się za recenzję płyty, którą bez niepotrzebnej krytyki Wam polecę.
bez zbędnego pierdolenia, do dzieła.
kiedy w roku... poprzedzającym obecny o kilka innych 'roków' usłyszałem na domówce u niejakiego Foczka numer "turn the page" autorstwa the streets, zacząłem grzebać w pokładach muzyki rodem z Albionu. charakterystyczny londyński akcent mike'a skinnera w połączeniu z fascynacją dwoma dziełami sztuki guy'a ritchie ("przekręt" i "porachunki") sprawił, że w owczej głowie narodziła się dziwna chęć zgłębienia szeroko pojetej kultury brytyjskiej. O ile Big Ben, Houses of Parliament, Tower Bridge, czy pozalondyńskie gadżety kulturalne w klimacie Stonehenge i innych druidowych wynalazków jarały mnie za dzieciaka (bo byłem niestrudzonym badaczem tajemnic, wyzierających z każdej kolejnej kartki książki popularnonaukowej), o tyle dorastając postanowiłem odkryć Wyspy z zupełnie innej strony, tej muzycznej, klubowej, elektronicznej i hulaszczej "by all means". Nie żebym nie znał przedstawicieli brytyjskiej muzyki - jako szczyl nastoletni zasłuchiwałem się w dokonaniach Chemical Brothers, Future Sound of London, a pierwsze dwie płyty The Prodigy wywarły na mnie gigantyczne muzyczne wrażenie (i do dziś uważam, że zespół skończył się wraz z ostatnim taktem na krążku "music for the jilted generation"). Była to jednak kropelka w morzu, czy raczej promil w butli mocnego muzycznego koktajlu jakim okazał się być brytyjski rynek muzyczny. Milczeniem pominę popularnych wykonawców w klimatach Take That, czy Boyzone, ale nie opowiem również o Eltonie czy Pet Shop Boys. Notka nie wspomni również słowem o takich rewolucjonistach sceny muzycznej jak The Rolling Stones, The Beatles, Queen czy Sex Pistols. To tylko kilka przykładów na to, jaki wpływ na muzykę rozrywkową od zawsze mieli wyspiarze. Mówiąc od zawsze mam na myśli czasy powojenne, proszę nie rozliczać mnie ze znajomości angielskich kompozytorów ery baroku. Anglia, że tak potocznie napiszę, to jednak nie tylko potęga muzyki gitarowej (vide line-up Open'era 2009), to także (a dla mnie przede wszystkim) absolutna potęga w dziedzinie muzyki elektronicznej. Można sie przyczepić do tego stwierdzenia i powiedzieć, że Niemcy czy Francuzi to również giganty w tym zakresie, niemniej jednak Brytyjczycy odcisnęli swoje piętno na muzyce rozrywkowej tak mocno, że nie sposób ustawić ich w jednym rzędzie z resztą kontynentu. Kontynentu...? Tak, tak, tu właśnie w moim skromnym mniemaniu tkwi sekret sukcesu muzyki z Wysp. Ich mieszkańcy od zawsze czuli, że nie są do końca Europejczykami, zawsze dzieliło ich od nas coś więcej niż tylko kanał (który sami nazywają "English Channel", a nie jak normalni ludzie "La Manche" :D), doktryna tzw. "splendid isolation" była przez dłuższy czas obowiązującym kursem polityki zagranicznej, a i dzisiaj widać jak na dłoni, że integrować się z kontynentalnymi nie chcą - jeżdżą po lewej stronie, mierzą w calach, płacą w funtach i dobrze im z tym niesamowicie. Co z tego wynika na polu muzycznym? Ano to, że zamiast podłapywać obowiązujące trendy kontynentalno-inter-oceaniczne, Brytyjczycy po prostu sami te trendy kreują. Takie wynalazki jak drum'n'bass (czy wcześniej jungle), trip-hop, uk garage, 2step, dubstep, grime, czy wreszcie bohater dzisiejszej notki, a właściwie jej ostatniej części, broken beat - to wszystko gatunki, które powstały na Wyspach, tam miały swoich pionierów, tam się rozwijały i stamtąd wyruszyły na podbój głośników całego świata. Wystarczy dodać do tego kilka haseł jak Goldie, Fatboy Slim, Groove Armada, Massive Attack, Artful Dodger, Burial, The Streets, czy Gilles Peterson żeby nawet przeciętnie rozgarnięty słuchacz pokiwał głową z uznaniem, mrucząc pod nosem "no faktycznie, coś w tym jest".
Czemu miał służyć ten pełen truizmów krótki wykład z historii brytyjskiej muzyki elektronicznej? W założeniu miał to być jedynie wstęp do dzisiejszej płyty, jednak ze mna jest tak, że jak zacznę gadać... ci, którzy mnie znają, wiedzą. Reszty już nie zamęczam. Miał być więc brytyjskofilski wstępniak, trochę się przeciągnął, ale sens tych peanów mam nadzieję jest jasny - Brytania Wielka jest i basta. A skoro jest, to wypadałoby zapoznać z nią rzesze moich czytelników :) mieliście już okazję ukraść z internetu (z moją drobną pomocą) płyty takich wykonawców jak High Contrast, Aphrodite, Apollo 440, czy The Streets. Dzisiaj kolejna odsłona, tym razem projekt, który za pomocą jednego krążka, łączy ze sobą muzyków, będących absolutnymi wirtuozami w swoim fachu. 2000Black, bo o nich mowa, to kolektyw, w którego skład wchodzą Dennis "Dego" McFarlane oraz Kaidi "Agent K" Tatham. Kto to są ci oni? Otóż Dego to współzałożyciel i filar legendarnej wręcz formacji 4Hero, której drugą część w postaci Marc Mac'a mogliśmy podziwiać podczas zeszłorocznego Boogie Brain. Agent K natomiast, to członek londyńskiego kolektywu djskiego Bugz In The Attic, skupiającego w swoich szeregach tak utalentowanych muzyków jak chociażby Seiji, Afronaught czy Daz-I-Klute. Znawcy tematu, a także amatorscy słuchacze ze mną włącznie, uważają Bugzów za brytyjski odpowiednik Jazzanovy - i nie sposób się z tym nie zgodzić. Ok, mamy więc dwóch rewelacyjnych producentów, ale czy to od razu powód do szału? Dla wielu tak, ale jeśli mało komuś takiego tandemu, to dorzucę jeszcze filadelfijską wokalistkę Lady Alma, odpowiedzialną za wokal w nieśmiertelnym hicie 4Hero - "Hold It Down" oraz Vanessę Freeman, znaną ze współpracy zarówno z chłopakami z 4Hero, jak i takimi tuzami świata połamanych dźwięków jak Mark de Clive-Lowe, czy Kyoto Jazz Massive. Mało? To może na dokładkę w jednym z kawałków zwrotkę zarapuje Ty, charyzmatyczny londyński raper, autor genialnego albumu "Closer", na którym gościnnie pojawili się De La Soul, Bahamadia, czy Speech z Arrested Development. Jeszcze mało? A może to po prostu muzyka nie dla ciebie? To trzeba było tak od razu, jeszcze nie jest za późno, żeby włączyć Vivę. Za to resztę tych, którzy zamiast pilota od tv postanowili podzierżyć jeszcze chwilę myszkę w dłoniach zapraszam w podróż do świata wysmakowanych, połamanych, dopieszczonych pod każdym względem dźwięków. To jedna z niewielu płyt na których funk, jazz, soul, rap i elektronika mieszają się tak płynnie i bez żadnych zgrzytów. Obowiązkowa pozycja dla fanów brytyjskiego brzmienia, nie mniej obowiązkowa dla amatorów smacznych dań prosto z głośnika. "A Next Set A Rockers". Polecam.
p.s. od jakichś 10 minut nie mogę pozbyć się wrażenia, że do którejś notki dołączyłem już ten album. nie chciało mi się jednak przeszukiwać archiwum, a już na pewno nie chciałem kasować notki, dlatego też jeśli macie już ten krążek z mojego bloga, to dajcie znać, a jeśli nie - smacznego.
2 komentarze:
nie wrzucales :P klikam, sciagam, slucham.
Good job! :)
thank you master :)
Prześlij komentarz