poniedziałek, 18 maja 2009

Mega Shark vs. Giant Octopus

Przyznam się od razu i bez bicia po japie - zaczynałem tę notkę kilka razy, wymyślając co raz to błyskotliwsze bon moty wprowadzające. Kilka z nich zabrzmiało nieźle, kilka to zdecydowane śmieci klawiaturowe, ŻADEN nie nadawał się na tyle, żeby dostąpić zaszczytu otwarcia niniejszego akapitu (ogłaszam słowo "niniejszy" najczęściej stosowanym na moim blogu, ex aequo ze słowem "dość"). Czemu? Film, o którym dzisiaj mowa, zwyczajnie nie zasługuje na banalne wprowadzenie. Nie odpowiadają mu teksty o rozmiarze i jego znaczeniu, anegdotki o wielkich (i mam na myśli tuszę) tego świata, ani wymyślone na poczekaniu historie zoologiczno-paleontologiczne. Bohater dzisiejszej notki jest niczym Bohater Ostatniej Akcji grany przez Arnolda w filmie pod tym samym tytułem, a ja jestem tym dzieciakiem w kinie, czekającym na magiczny seans. Pewnie wielu z Was nie zrozumie fenomenu tej produkcji, co więcej, mam wrażenie, że czytelnicy podzielą się na dwa obozowiska - wysublimowanych smakoszy ambitnego kina, oraz nerdów, fanatyków wszystkiego co w kinie przesadzone, niewyobrażalne i siłą rzeczy kultowe. Obozowiczów z pierwszego kempingu uprasza się o natychmiastowy nawrót do swoich codziennych obowiązków - czytania Kanta, kontemplowania Bergmanna i odkrywania na nowo Czajkowskiego. Resztę zapraszam w niesamowitą podróż do świata, gdzie scenariusz science-fiction klasy D spotyka cyfrowe efekty XXI wieku, a wszystko to jest spięte klamrą z nazwiskiem Lorenzo Lamas na przedzie.

Umówmy się, co można powiedzieć o filmie, którego tytuł brzmi "Mega Shark vs. Giant Octopus", którego głównym "ludzkim" bohaterem jest postać grana przez Lorenzo, a w główną rolę kobiecą wciela się niegdysiejsza gwiazdka pop Deborah Gibson, gdzie gigantyczne potwory sprzed milionów lat wracają, aby zjeść Golden Gate, przelatujący samolot i najpewniej Twojego psa, jeśli akurat wpadnie na pomysł zażywania kąpieli w okolicy, a wyżej wspomniana Debbie ostrzega wszystkich słowami "Thrilla in Manila", nawiązując do legendarnej walki Muhammada Ali z Joe Frazierem w stolicy Filipin? CO można o tym filmie napisać? Nic, co namówiłoby do obejrzenia tych "wysublimowanych" i nic, co zniechęciłoby "nerdów". Ten film, to absolutny "must-see", obraz, za który Ed Wood dałby sobie odciąć lewe jajko, gdyby pozwolono mu go wyreżyserować, to kawał nieprzeciętnie klimatycznego filmu wspomnianej już klasy D, uczta dla sfiksowanych kinomanów, zmęczonych "ambitnymi" próbami wylansowania się klasycznym Sci-Fi, podejmowanymi co i rusz przez reżyserów zza oceanu. Twórcy tego filmu olali wielkich dystrybutorów, panujące trendy i wymogi współczesnego kina akcji. Nie ma tu nowatorskich rozwiązań, setek ujęć, matrixowych zatrzymań czy scen batalistycznych za grube miliony. Jest za to KULTOWY aktor, rewelacyjny klimat i sceny, przy których śmiech i zaskoczenie przeplatają się niczym helisy w łańcuchu DNA. DNA świeżo odmrożonego potwora, który czekał 10 milionów lat, żeby skopać ci dupsko. Tradycyjnie z głębi kuny polecam.
Owiec.


Link - pod plakatem
Format - RMVB
Ciężar - 350 megabajtów

Brak komentarzy: