wtorek, 26 maja 2009

MamomWszystkimNaDziś

Seen on bendecho


z odrobiną humoru, wszystkiego naj!

do życzeń dołączają się:
Justin Timberlake, Susan Sarandon, Patricia Clarkson, Andy Samberg

p.s. zapominalskim - ku rozwadze :)

niedziela, 24 maja 2009

Never enough

"mam prostą lirykę dla prostych ludzi" - tymi słowami zespół Molesta nawijał w 1998 roku do zgromadzonych przed głośnikami słuchaczy płyty "Skandal" (nie, nie nagrali jej w Oleśnicy - przyp. aut.). Byłem wtedy 16letnim szczylem, od niespełna dwóch lat zafascynowanym murzyńsko-latynoskim wynalazkiem muzycznym z Nowego Jorku, więc chłonąłem kolejne wersy, tak z amerykańskich jak i polskich produkcji. "Prostota, nie snobstwo, szacunek budzi", kolejny wers z tej płyty, to był mój mały elementarz - mimo, że nie pasowałem do archetypu "hiphopowca", nie wychowałem się na blokach, dość późno zacząłem przygodę z używkami i tzw. "bitches". Nosząc opuszczone do granic śmieszności dżinsy i przemierzając miasto z walkmanem marki Sony, czułem, że ci nieznajomi raperzy mówią o czymś ważnym, że ta "prostota" (nie mylić z prostactwem), to cecha, którą warto doceniać, która sprawi że życie stanie się łatwiejsze, lepsze i zwyczajnie prostsze. Takie marzenia młodego idealisty z czasów pokwitania. Dziś sam jestem dziadkiem... właśnie, minęło lat 11 i wydawać by się mogło, że te gówniarskie marzenia i widzenie świata minęły, niczym pierwszy wąs, zostawiając tylko miłe wspomnienie nieskomplikowanego podejścia do życia. Jakie było moje zdziwienie, gdy parę dni temu, szara masa pod moją czaszką, ni stąd ni zowąd zaczęła produkować myśli na temat tej dawnej prostoty. Kupując Bosmana Niepasteryzowanego i świeże ogórki małosolne doznałem nagle dziwnego uczucia - ucieszyłem się jak bachor, że będę mógł spróbować nowego wynalazku szczecińskiego browaru i zagryźć go niedokiszonym ogórem. Nie miałem w reklamówce Dom Perignon'a w towarzystwie homara w sosie majonezowym, a jednak ta prosta przekąska wywołała we mnie niczym nie uzasadniony atak dobrego samopoczucia. Rozejrzałem się wokół, czy przypadkiem nikt nie zastanawia się skąd nagle na mej twarzy wyraz jak po orgazmie stulecia i nie notując żadnych zdziwionych spojrzeń ruszyłem dziarsko do domu. Przyszedłem, zasiadłem, otworzyłem, ukroiłem, wypiłem, zjadłem i... i mnie najszlo - gdzie się w Nas podziało to dziecięce, proste patrzenie na świat, gdzie radość z małych przyjemności, gdzie uśmiech z powodu słonecznego dnia, znalezionych 20gr czy miłego "dzień dobry" od sąsiadki obok. Gdzie ta zaginiona prostota, to przedkładanie pierogów ruskich nad tatara z łososia norweskiego, gdzie wypieki na twarzy podczas emisji "Drużyny A" w 19 calowym telewizorze, zamiast nerwowego wypatrywania pikselozy podczas emisji "Władcy Pierścieni" w HD na 52" LCD? Czemu komplikujemy sobie sami życie, wymyślamy problemy, z którymi walczymy i jak wygramy to się cieszymy, albo się nie cieszymy bo zaraz wymyślamy nowe. Czemu zarabiając 1500 chcemy zarabiac 2000, zarabiając 2000 chcemy 3000, potem 5000, 10000 i tak dalej? Czy naprawdę apetyt rośnie w miarę jedzenia? A jeśli tak to jest jakaś szansa, że się w końcu najemy? Czy mając więcej, lepiej, szybciej czujemy się spełnieni? Czy może szukamy kolejnych "wyzwań" w myśl maksymy "never enough"? I kolejne pytanie - czy naprawdę kiedykolwiek, jako homo sapiensy, erectusy czy habilisy byliśmy inni? Przecież człowiek zawsze chciał więcej niż miał. Siedział na drzewie - zapragnął tego co pod drzewem. Sprawdził co pod drzewem - zapragnął tego co za lasem. Poszedł za las - postanowił sprawdzić rzekę, plażę, pagórek, jaskinię, a potem poszło już jak po maśle - szałas, namiot, domek, dom, zagroda, wioska, miasteczko, miasto, państwo, moje, twoje, dawaj, chcę tego. Never enough, nigdy dość, maksyma ewolucji, zapisana w podstawach naszego DNA, motor postępu, więcej, lepiej, szybciej, dalej, jeszcze, jeszcze. Nie zrozumcie mnie źle, gdyby nie ten "pęd" to nigdy nie napisałbym tych słów, bo pewnie zastanawiałbym się którą kudłatą samicę skusić znalezionym bananem na małe tête-à-tête w krzaczorach. Niemniej jednak gdzieś po drodze zgubiliśmy tę wspomnianą prostotę. Tę, której pragnienie tak łatwo nam przychodzi w wieku lat pięć-dziesięć-piętnastu, a która w kolejnych latach ustępuje miejsca skomplikowaniu, zamotaniu i zasupłaniu na pętelek pięćset. Taki świat, takie życie, taka cena postępu i rozwoju, nic już nie stanie się prostsze, nawet jeśli reklamuje to oszałamiającej urody modelka w TV. Dlatego zachęcam wszystkich - zatrzymajcie się czasem, przypomnijcie co was jarało za dzieciaka i postarajcie się to zrobić - czy to będzie coś do jedzenia, czy może jakaś forma aktywności fizycznej, coś, o czym pamiętacie, co wspominacie ale do czego wstydzilibyście się przyznać przed szefem, kolegami czy drugą połówką - i zróbcie to. Nikt nie musi patrzeć, a ja zaręczam, że złapiecie nowy, świeży oddech i inną perspektywę. A nawet jeśli nie, to przynajmniej będziecie wiedzieć, żeby więcej nie czytać moich wypocin. Pozdrawiam ;)

P.S. Jutro tj. 25 Maja na sali Rady Wydziału Humanistycznego nr 194 przy ul. Krakowskiej 71-79 w Szczecinie, odbędzie się konferencja pt. "Wywiad i kontrwywiad w świecie". Jednym z prelegentów będzie mój kuzyn, Piotr Krawczuk, najtęższa głowa rodziny, magister Politologii (dyplom z wyróżnieniem), oraz zwycięzca jednego z odcinków teleturnieju "1 z 10", w którym zagiął odpowiedzią ekspertów i samego Sznuka. O godz. 15.15 Piotrek wygłosi referat pt. "Działalność Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego na rzecz ochrony informacji niejawnych w kontekście bezpieczeństwa osobowego". Zainteresowanych serdecznie zapraszam, a i ja swoją wizytę tam planuję :)

poniedziałek, 18 maja 2009

Mega Shark vs. Giant Octopus

Przyznam się od razu i bez bicia po japie - zaczynałem tę notkę kilka razy, wymyślając co raz to błyskotliwsze bon moty wprowadzające. Kilka z nich zabrzmiało nieźle, kilka to zdecydowane śmieci klawiaturowe, ŻADEN nie nadawał się na tyle, żeby dostąpić zaszczytu otwarcia niniejszego akapitu (ogłaszam słowo "niniejszy" najczęściej stosowanym na moim blogu, ex aequo ze słowem "dość"). Czemu? Film, o którym dzisiaj mowa, zwyczajnie nie zasługuje na banalne wprowadzenie. Nie odpowiadają mu teksty o rozmiarze i jego znaczeniu, anegdotki o wielkich (i mam na myśli tuszę) tego świata, ani wymyślone na poczekaniu historie zoologiczno-paleontologiczne. Bohater dzisiejszej notki jest niczym Bohater Ostatniej Akcji grany przez Arnolda w filmie pod tym samym tytułem, a ja jestem tym dzieciakiem w kinie, czekającym na magiczny seans. Pewnie wielu z Was nie zrozumie fenomenu tej produkcji, co więcej, mam wrażenie, że czytelnicy podzielą się na dwa obozowiska - wysublimowanych smakoszy ambitnego kina, oraz nerdów, fanatyków wszystkiego co w kinie przesadzone, niewyobrażalne i siłą rzeczy kultowe. Obozowiczów z pierwszego kempingu uprasza się o natychmiastowy nawrót do swoich codziennych obowiązków - czytania Kanta, kontemplowania Bergmanna i odkrywania na nowo Czajkowskiego. Resztę zapraszam w niesamowitą podróż do świata, gdzie scenariusz science-fiction klasy D spotyka cyfrowe efekty XXI wieku, a wszystko to jest spięte klamrą z nazwiskiem Lorenzo Lamas na przedzie.

Umówmy się, co można powiedzieć o filmie, którego tytuł brzmi "Mega Shark vs. Giant Octopus", którego głównym "ludzkim" bohaterem jest postać grana przez Lorenzo, a w główną rolę kobiecą wciela się niegdysiejsza gwiazdka pop Deborah Gibson, gdzie gigantyczne potwory sprzed milionów lat wracają, aby zjeść Golden Gate, przelatujący samolot i najpewniej Twojego psa, jeśli akurat wpadnie na pomysł zażywania kąpieli w okolicy, a wyżej wspomniana Debbie ostrzega wszystkich słowami "Thrilla in Manila", nawiązując do legendarnej walki Muhammada Ali z Joe Frazierem w stolicy Filipin? CO można o tym filmie napisać? Nic, co namówiłoby do obejrzenia tych "wysublimowanych" i nic, co zniechęciłoby "nerdów". Ten film, to absolutny "must-see", obraz, za który Ed Wood dałby sobie odciąć lewe jajko, gdyby pozwolono mu go wyreżyserować, to kawał nieprzeciętnie klimatycznego filmu wspomnianej już klasy D, uczta dla sfiksowanych kinomanów, zmęczonych "ambitnymi" próbami wylansowania się klasycznym Sci-Fi, podejmowanymi co i rusz przez reżyserów zza oceanu. Twórcy tego filmu olali wielkich dystrybutorów, panujące trendy i wymogi współczesnego kina akcji. Nie ma tu nowatorskich rozwiązań, setek ujęć, matrixowych zatrzymań czy scen batalistycznych za grube miliony. Jest za to KULTOWY aktor, rewelacyjny klimat i sceny, przy których śmiech i zaskoczenie przeplatają się niczym helisy w łańcuchu DNA. DNA świeżo odmrożonego potwora, który czekał 10 milionów lat, żeby skopać ci dupsko. Tradycyjnie z głębi kuny polecam.
Owiec.


Link - pod plakatem
Format - RMVB
Ciężar - 350 megabajtów

środa, 13 maja 2009

mixed up / spóźnione-frankowe.

Zastanawialiście się kiedyś co tak naprawdę wpływa na Wasz odbiór oglądanego filmu? Na ile Wasz wrażenia "po" są efektem dobrego scenariusza, sprawnej reżyserii i sugestywnej gry aktorskiej, a na ile Wasze zmysły zostały zrobione w przysłowiowego chuja za pomocą montażu i muzyki? Jeśli wydaje się Wam, że jesteście w stanie bez mrugnięcia kuną powiedzieć, że np. taki Wall-E to wesoły, przyjemny i familijny film z happy endem, to zachęcam do obejrzenia poniższego zwiastuna. Trailer ów, to nic innego, jak tylko krótki filmik, zachęcający do obejrzenia w groni rodzinnym sympatycznego filmu animowanego o małym zakochanym robociku. Z jedną drobną różnicą - podkład muzyczny pochodzi ze zwiastuna do filmu "Watchmen", a napisy w trakcie to "łoczmenowe" nawiązanie do pixarowej animacji (numer w tle to The Smashing Pumpkins - The Beginning Is The End Is The Beginning - wolniejsza wersja numeru The End Is The Beginning Is The End grupy The Smashing Pumpkins, który możecie znać z któregoś z Schumacherowskich Batmanów - "Forever" lub "i Robin").


zostając chwilę w klimatach filmowych... albo nie, tajemnicze "mega shark vs. giant octopus" zostawie sobie na następną notkę, bo to dzieło zasługujące na oddzielny temat, tym bardziej, że już jutro będę jego szczęśliwym posiadaczem w wersji piracko-twardodyskowej. zakończę zatem w tym miejscu (bo to w założeniu miała być właśnie taka krótka noteczka), ale zakończę nie tak tradycyjnie, w stylu "cześć, do następnego", tylko tak bardziej skocznie i muzycznie. The Streets, czyli Mike Skinner, jeden z moich ulubionych artystów wszech czasów opublikował na swoim Twitterze kilka premierowych kawałków, które pod roboczą nazwą "Twitter EP" pojawiły się w sieci. Na materiał składa się 6 numerów, z których dwa zrobiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie - pierwszy z nich to uroczy "Blip on a screen", poświęcony rosnącemu na "ekranie" dziecku Skinnera i jego obawom związanym z ojcostwem, drugi zaś, absolutnie rozpierdalający mnie na kawałeczki zarówno muzycznie jak i tekstowo "Trust me". Ten drugi numer, w moim skromnym mniemaniu, zjada na podwieczorek całą ostatnią, niezbyt, szczerze mówiąc udaną, płytę The Streets. Oba kawałki do przesłuchania już linijkę niżej:


Jeśli kogoś zainteresowały (a mam nadzieję, że przynajmniej część, reszta może zacząć się nazywać głuchymi kutafonami :P) to poniżej możecie zassać wersje mp3:
The Streets - Trust Me

i to by było w zasadzie na tyle.

P.S. Kawałek "Blip on a screen" ma dla mnie jeszcze jedno, prywatne i osobiste drugie dno. Rok temu (z dokładnością do 2 dni - 11 Maja) popełniłem notkę informacyjną pt. Szczecin ma Franka. Dokładnie rok później, jak konkretny buc zapomniałem wspomnieć o 1 urodzinach Franciszka, złożyć mu życzeń i w ogóle i w szczególe i pod każdym innym względem (jak ma w zwyczaju mówić moja mama). Niniejszym biję się w kudłatą pierś i mimo, że mały jeszcze przez jakiś czas będzie traktował te literki jak śmieszne krzaczki na świecącym czymś, składam spóźnione ale szczere i z owczego serca płynące życzenia, co by jak pączek w maśle dorastał, bo takiej rodziny mu może niejeden szkrab na świecie pozazdrościć. Sto Lat Panie Franku :)

poniedziałek, 11 maja 2009

płaskie jest piękne

nie, nie, dzisiaj nie będzie notki o tematyce kobiet nieobdarzonych przez naturę względami w zakresie klatki piersiowej. nie znaczy to oczywiście, że jestem przeciwnikiem małych biustów, wręcz przeciwni - uważam, że zgrabne, małe cycuszki są równie ponętne jak obfity zestaw (w tym miejscu wielki szacunek dla udostępniających w necie topless-zdjęcia niejakiej Cassie - rispekt :D). oczywiście bez przesady i nie obrażajcie się drogie Panie, bo to wy jesteście autorkami pocieszającej linijki "rozmiar nie ma znaczenia, ale w granicach rozsądku". tak więc musimy się zgodzić, że przesada w żadnym kierunku nie jest wskazana i przejść do meritum - a jest nim dzisiejszy gwóźdź programu, film "Flatland", czyli na polskie "Płaskolandia".

Film ten to jedna z dwóch ekranizacji książki Edwina Abbota, różniących się na pierwszy rzut ok jedynie jednym słowem. Pierwszy, ten bardziej oficjalny, którego recenzję znajdziecie na IMDB, to "Flatland The Movie". Drugi, prezentowany przeze mnie dzisiaj to "Flatland The Film" - oba ściśle nawiązujące do tytułu książki i oba zdradzające brak inwencji w wymyślaniu tytułu filmu. Co jeszcze różni te obrazy? Otóż z tego co mi wiadomo różni je również fabuła. Nie oglądałem "The Movie", więc ciężko mi na jego temat się wypowiadać, czytając jednak streszczenie na wspomnianym IMBD, pomyślałem na początku, że pan recenzent albo filmu nie widział, albo widział i nie zapamiętał nic. Potem dopiero dotarłem do informacji, że filmy powstały dwa i oba, mimo niuansów fabularnych są ekranizacjami jednej książki i jedną historię opowiadają. Różnice zrzućmy na karb dowolności interpretacji i przejdźmy do rzeczy.

Albo nie, zanim do owej rzeczy przejdziemy, mały "trip down the memory lane" czyli owczy powrót do przeszłości. Kiedy zaczynałem moją edukację w szacownym IX Liceum Ogólnokształcącym w Szczecinie, najważniejszą zmianą względem podstawówki był dla mnie zwyczaj nazywania nauczycieli "profesorami". Żaden z nich oczywiście nie posiadał stosownego tytułu naukowego, jednak nasza "grzeczność" i szkolny savoir-vivre miały na celu okazanie szacunku i dobrych manier w stosunku do ciała pedagogicznego. Nauczyciele, jak to nauczyciele, poziomem różnili się diametralnie, jednakże od pierwszych dni jeden z nich zrobił na mnie takie wrażenie, że słowo "profesor" przychodziło jakby naturalnie. Profesor Baran, nietuzinkowy nauczyciel matematyki, postawny jegomość z "dużą prezencją" otuloną przez napiętą do granic możliwości marynarkę koloru stalowego, był jakby żywcem wyciągnięty z książki, charakter tak dobrze narysowany, że aż nierealny. Jego sposób mówienia, zwracania się do uczniów TYLKO w wołaczu, anegdotki, powiedzonka, a nader wszystko sposób tłumaczenia zagadnień matematycznych, budził w nas niezapomniane do dziś wrażenia. Czemu ma służyć ta dygresja? Otóż w trakcie jednej z pierwszych lekcji, profesor Baran starał się nam wytłumaczyć pojęcie dwuwymiarowości, trójwymiarowości i "więcej"-wymiarowości. Posłużył się w tym celu prostym, lecz genialnym przykładem dwuwymiarowych zwierzątek - tzw. płaszczaków. Przed prezentacją wykonał na tablicy profesjonalny rysunek kredowy, którego marna kopię postaram się Wam zaprezentować poniżej.
jak widać, lub też nie, płaszczaki żyją w dwóch wymiarach (długości i szerokości). My, jako doskonałe istoty o trzecim wymiarze majtającym tu i ówdzie, możemy bez problemu zobaczyć całość ich nędznego (z naszego punktu widzenia) istnienia - tego zewnętrznego jak i wewnętrznego. Płaszczaki natomiast zobaczyć nas nie potrafią, mogą ewentualnie (tu w prezentacji prof. Barana następował moment dotknięcia tablicy przed oczami płaszczaka) zobaczyć nasz dwuwymiarowy przekrój. Dla płaszczaków więc jesteśmy swego rodzaju istotami wyższego rzędu (bogami?), ponieważ nie są w stanie zrozumieć i pojąć tego, co nam, trójwymiarowym obserwatorom świata przychodzi bez problemu. w tym samym klimacie nasz matematyk tłumaczył nam ewentualne (teoretyczne) istnienie wymiarów bardziej skomplikowanych niż nasz - tych, gdzie wysokość, długość i szerokość to tylko trzy prymitywne fragmenty większej układanki.

Powyższy wykład (bo nie nazwałbym tego lekcją) zapadł mi dość mocno w pamięć - jakie więc było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że "płaszczakowy" sposób tłumaczenia wymiarowości to pomysł wspomnianego powyżej Abbot'a, którego książkę prof. Baran z pewnością przeczytał. Ja o książce dowiedziałem się niestety w kolejności, uznanej powszechnie za odwrotną (najpierw obejrzałem film), co jednak nie zmienia faktu, że wspomnienia z liceum wróciły. Nie piszę jednak tej notki po to, żeby wspominać sobie czasy bujnej fryzury i szczupłej mordy, tematem był i wciąż jest film "Flatland". Od razu zaznaczę, że "Płaskolandia" nie jest zwykłą opowiastką geometryczną dla nierozumiejących matematyki przestrzennej młokosów (choć taką może się wydawać). Ten film, to w rzeczywistości analiza ewolucji ludzkiej myśli, kolorowa podróż w świat ograniczonych (dosłownie i w przenośni) umysłów, dla których inne znaczy złe. To podane w lekkiej formie studium ludzkiego rozumu, jego otwartości, umiejętności przełamywania barier percepcyjnych (wspomniane postrzeganie w dwóch/trzech wymiarach) w celu poznania świata. To wreszcie gorzka refleksja na temat władzy sprawowanej przez "ciasne głowy" przeświadczone o swojej wyjątkowości i wszechwiedzy. Wszystko opakowane w kolorową, przepełnioną humorem animację, zaserwowane we wszystkich trzech wymiarach. Od Punktu, przez Linię i Kwadrat do Kuli, w "Płaskolandii" znajdziecie przekrój rewelacyjnych, metaforycznych postaci, przekonanych o swojej wyjątkowości, broniących tej świadomości i walczących z każdym, kto ją podważa. Świetna rozrywka, której nigdy nie uświadczycie w kinie. Z głębi tego co zawsze polecam (i przypominam, że piracki link znajduje się pod poniższym plakatem).
Owiec.

p.s. przepraszam, że nie pisałem tak długo, ale majowe początki sprzyjają raczej radosnemu grzaniu dupska poza domem, niż skrobaniu w internetach. niniejszym nadrabiam :)