piątek, 30 stycznia 2009

ratujcie swojego bohatera

po raz kolejny do szału doprowadza mnie polska tendencja do promowania "świętych medialnych krów". trzeci raz w ciągu kilku lat mamy sytuację, w której zdrowy rozsądek ustępuje miejsca upośledzonemu patriotyzmowi. trzeci raz media stają wyraźnie po jednej stronie w, delikatnie mówiąc niejednoznacznych sytuacjach - i trzeci raz przysłowiowy chuj normalnego człowieka strzela, bo dochodzi do wniosku, że gdyby jemu przytrafiła się taka historia, to nikt palcem by nie ruszył, co więcej pewnie dostałby po dupie jak mało kto - dla przykładu.

zaczęło się w 2005 roku kiedy ulubienica mediów, nasz kochany złoty motylek, rekordzistka tego i owego dystansu, niejaka Otylia J. brała udział w wypadku, w którym zginął jej brat, a ona w ciężkim stanie trafiła do szpitala. momentalnie ramówki serwisów informacyjnych zapełniły się informacjami prosto z oiomu, każdy przeciętny telewidz, radiosłuchacz czy internetoczytacz był na bieżąco ze stanem zdrowia mistrzyni, były na pewno trzymane kciuki, nerwy, stresy i modlitwy do matki boskiej basenowej oraz św. huberta (który oprócz myśliwych, tokarzy, leśników, matematyków i metalowców, strzelców, kuśnierzy, optyków i rzeźników ma pod patronacką opieką również sportowców). nie byłoby w tym wszakże nic dziwnego, w końcu wybitni sportowcy tak jak naukowcy, artyści czy myśliciele są szczególnym dobrem narodu - i piszę to bez przekąsu, gdyby nie jeden drobny fakt, który umknął uwagi w tej medialnej powodzi wzruszeń, nadziei i dobrych życzeń. ów fakt to informacja JAK doszło do owego wypadku. a doszło do niego z powodu bardzo prozaicznego, więcej - jednego z najczęstszych powodów kraks jak polska duga i szeroka. brawura niedoświadczonego kierowcy, nieprzestrzeganie ograniczenia prędkości, wyprzedzanie szpaleru ciężarówek połączone z nieprawidłową oceną odległości do nadjeżdżającego z naprzeciwka (ale jadącego zgodnie z przepisami) pojazdu. siedząca za kierownicą otylia spanikowała, straciła panowanie nad kierownicą, zjechała do rowu, a stamtąd do szpitala i na cmentarz droga była już prosta. wniosek? brawura początkującego kierowcy i łamanie przepisów doprowadziły do śmierci szymona jędrzejczaka, tak jak w tysiącach przypadków rocznie doprowadzają do śmierci tych czy innych bogu ducha winnych uczestników ruchu drogowego. z jednym małym wyjątkiem - anonimowi sprawcy takich wypadków, jeśli przeżyją są obarczani winą za zaistniałą sytuację, spadają na nich gromy, z każdą kolejną informacją w wiadomościach pojawia sie pan policjant, który nawija do znudzenia o tym jak niebezpieczne jest szarżowanie (bo inaczej tego nazwać nie można) i łamanie przepisów na drodze. w przypadku otylii jednak, nie dość, że obrońcy domagali się uniewinnienia (przy EWIDENTNEJ WINIE kierowcy) to jeszcze media od papierowych do elektronicznych zgodnie wyszukiwały "okoliczności łagodzących" argumentując to farmazonami typu "zginął jej brat, to wystarczająca kara". otóż dla tysięcy sprawców TAKICH SAMYCH wypadków taka kara wystarczającą nie jest, dla złotego motylka - wnioski o uniewinnienie, ewentualnie wymiar kary najniższy (mimo że za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym sprawcy grozi do 8 lat pozbawienia wolności i dożywotnia utrata prawa jazdy) - w końcu przeciętnych kowalskich mamy bez liku, a pływaków na światowym poziomie garstke... sprawa jak wiadomo zakończyła się wyrokiem skazującym, sąd nie okazał się dotknięty medialna zaćmą i karę otylii wymierzył - w niskim, ale jednak, wymiarze, co pozwoliło sądzić, że nazwisko nie zawsze daje w tym kraju mandat na bezkarność.

niesmak niestety pozostał, co więcej w 2008 roku ponownie byliśmy świadkami "festiwalu hipokryzji" gdy maciej zientarski, znany i lubiany dziennikarz motoryzacyjny, współautor niezłego programu 'pasjonaci' oraz kilku reklamówek telewizyjnych przebąkujących coś o bezpieczeństwie na drodze, ROZPIERDOLIŁ w drobny mak samochód marki Ferrari, jadąc warszawską ulicą z prędkością około 150km/h. pan kierowca oczywiście przeżył, o takim szczęściu musiał niestety zapomnieć jego znajomy, również dziennikarz, a tamtego wieczora po prostu pasażer - jarosław zabiega. pan jarosław zginął na miejscu, a pana macieja w stanie krytycznym, ledwo wyciągniętego ze spalonej kupy pomiętego metalu przewieziono na niesławny oiom - i znowu jak w przypadku nr 1 - kciuki, życzenia, delikatne komentarze kolegów dziennikarzy, ZERO refleksji nad zdarzeniem, które było wyjatkowym pokazem głupoty i cynizmu, a przede wszystkim przekonania o własnej wyjątkowości - zientarskiemu wydawało się, że skoro jest sławny, bogaty, znany i lubiany, to może bezkarnie wyciskać na ulicach najbardziej zatłoczonego polskiego miasta siódme poty ze swojego samochodu, narażając na niebezpieczpieczeństwo nie tylko siebie (pal licho) ale przede wszystkim nieświadomych, niewinnych, EWENTUALNYCH uczestników potencjalnego wypadku. co jeśli mijałby ich wtedy fian cinquecento z wracającą do domu po wieczornej zmianie panią wiśniewską, co jeśli przez ulice przechodziłby idący na spotkanie ze znajomymi młody nowak, co jeśli po odbiciu od "muldy" na jezdni samochód przekoziołkowałby w strone chodnika i zwinął ze sobą wracającą z randki parę kowalskiego i dąbrowskiej? co wtedy? czy tłum komentatorów, szukających winnych wszędzie (stan dróg, brak oznaczeń, złe oświetlenie) tylko nie za kierownicą zmieniłby ton? wątpię, zważywszy na to, że nawet trup na siedzeniu pasażera nie miał wpływu na wyjątkowo pobłażliwy i łagodny klimat w jakim wypowiadali się relacjonujący zdarzenie dziennikarze. finał? We wrześniu śledztwo to zostalo zawieszone na czas nieokreślony, ponieważ domniemany sprawca wypadku twierdzi, że niczego nie pamięta. czy beknie za swoja głupotę? kto wie, niemniej jednak to kolejna sytuacją, w której parafraza znanego przysłowia mówiąca, że "znany i bogaty może więcej" sprawdza się aż zbyt jaskrawo.

w obu powyższych przypadkach, mimo, że drastycznych, niejednoznacznych i ciężkich do rzetelnej oceny widać jednak pewną prawidłowość - jeśli jesteś znany, lubiany, osiągasz sukcesy którymi żyje cały kraj, albo po prostu wraz z ojcem prowadzisz ceniony program telewizyjny, wtedy opinia publiczna rozlicza cie jakby łagodniej, szuka argumentów na twoją korzyść, jakichś okoliczności łagodzących, kiedy trzeba pomoże, zmobilizuje się, dla nich zawsze jesteś w kolorze białym. żadnych szarości, żadnych wątpliwości, ewentualne "zdrowe" reakcje i ludzie i tak wyłądują na przeciętnych, ale niestety anonimowych sprawcach takich samych wyskoków. ten bezimienny "statystyczny" ma zawsze pod górkę, bez odpowiedniego nazwiska nie uda mu się wykaraskać z kłopotów, których jest sprawcą.

niestety dzieła to również w drugą stronę - "statystyczny", którego kłopoty dotknęły bez jego winy również ma gorsze rokowania na skuteczne ich rozwiązanie, niż ten "znany". przykładu nie trzeba daleko szukać, jest on może dużo lżejszy gatunkowo, ale w wymowie bardzo podobny - styczeń 2009, polska reprezentacja piłki ręcznej po morderczej, jedynej w swoim rodzaju końcówce wygrywa mecz "o wszystko" z norwegią, a bohaterem, obok świetnego taktyka-trenera, zostaje zdobywca pięknego gola - artur siódmak. król artur - jak zaczynają go nazywać kibice urasta z dnia na dzień do rangi naszego skarbu narodowego, kibice, którzy dzień wcześniej nie wiedzieli, jakie są zasady tego sportu, nie mówiąc już o nazwiskach naszych reprezentantów, dzisiaj używaja nazwiska "siódmak" częściej niż przecinka. okazuje się, jednak, że nasz grajacy na codzień w lidze niemieckiej reprezentant ani myśli o tym, żeby pokornie przyjąć te, niebezpodstawne wyrazy wdzięczności od dumnych krajanów. nie mija kilka dni, a obrotowy reprezentacji wykorzystując szum, który wokół niego powstał, postanawia podzielić się z żadnymi sensacji dziennikarzami takim oto zdaniem: "To niebywałe, że ten sam kraj, dla którego zdobywam medale, teraz chce odebrać mi mieszkanie." brzmi groźnie? oczywiście, w końcu jakim prawem rzeczpospolita polska, państwo prawa (i swego czasu również sprawiedliwości) chce odebrać mieszkanie naszemu adasiowi, temu który wg. notki na wikipedii "zajebał taką bramkę, że się Norwegowie obsrali na miętowo"? toż to skandal, granda, rozbój w biały dzień... - każdy normalny kibic, ale i postronny obserwator zareagowałby w podobny sposób. niestety prawda o tej sytuacji jest zgoła inna - siódmak, tak jak i setka innych "anonimów" wpierdolił się w umowy z deweloperem, który zbankrutował i właściciele nieistniejących mieszkań (za które zapłacili) poczuli się, zupełnie zrozumiale, wychujani na "miętowo". ot kolejny przykład pekania "bański deweloperskiej", załamania rynku nieruchomości i chuj wie jeszcze czego, nie znam się. do tego umowy podobno zostały kulawo ułożone, na hipoteki wszedł bank, w zamieszaniu nagle odnalazł się syndyk, ponad setka ludzi została z ręką w nocniku pełnym kredytowego gówna (cała historia TUTAJ). sytuacja nie do pozazdroszczenia, w końcu pieniądze okazały się niemałe, a zagłębiając się głębiej w całą sprawę widać, że perspektywa ich odzyskania może okazać się baaaardzo odległa, jeśli w ogóle realna. wszystko jednak zostałoby schowane do zakładki "przykre ale się zdarza, zdarzało i zdarzać się niestety będzie" gdyby nie to, że "wśród poszkodowanych przez dewelopera jest też Artur Siódmiak - piłkarz ręczny, zawodnik niemieckiego klubu Nettelstedt Lubbecke, obrotowy polskiej reprezentacji, dwukrotny wicemistrz świata. Na olimpiadzie w Pekinie zajął z kolegami piąte miejsce. A po wtorkowym meczu w Norwegami bohater". tak tak, po raz kolejny opinia publiczna i media stają na głowie i dostają ZAJOBA, bo nasz "skarb" został okrutnie potraktowany przez krwiożerczego dewelopera, przez co wina spada na nas wszystkich, bo polska "chce odebrać mu mieszkanie" - a on dla nas bramki zdobywa, dla naszego kraju, niczym powstaniec warszawski czy żołnierz spod monte cassino. oczywiście wina leży po obu stronach, jest kulawe prawo mieszkaniowe, są ludzie podpisujący umowy z przekonaniem, że w środku nie ma żadnych haczyków, jest w końcu zmienna sytuacja na rynku - wypadkową tych wszystkich czynników jest opisana sytuacja. tyle, że takich sytuacji są setki, moze nawet tysiące, nad takimi sytuacjami media przeszły do porządku dziennego, bohaterowie takich sytuacji są skazani na siebie i wynajętych za swoje pieniądze prawników, którzy dojdą, lub nie, racji swoich klientów przed sądami - za zamknietymi drzwiami, bez błysków fleszy. dodatkowo ci anonimowi poszkodowani to nie są wicemistrzowie świata, grający w piłkę ręczną zagranicą, to często ludzie, którym kredyty zjadają 80% miesięcznych dochodów i tak przez kolejne 30 lat. co z tego? no właśnie NIC, o tych sprawach się nie mówi, nie pisze, nikt nie rozdziera rejtanowskiej koszuli w gmachu sądu, nie ma akcji wysyłania maili "pomóżmy wychujanym przez los i deweloperów". panowie dziennikarze zainteresują się tymi sprawami w przypadkach naprawdę sporadycznych - kiedy ich "bohaterami" będą medialne postaci, na których mozna sprzedać dodatkowe parę egzemplarzy gazety, czy zwiekszyć oglądalność głownego wydania newsów...

po prostu znowu jedne zwierzęta okazują się równiejsze do innych. i gówno możemy z tym zrobić.

czwartek, 29 stycznia 2009

MLB - podsumowanie / kulinarnie polecam

wczoraj ogarnąłem nocną notkę, część osób ją przeczytała, ale z rana notka mi się zniepodobała, więc jako pan i władca tego zakątka internetu jednym ruchem myszki posłałem ją na śmietnik historii. z tematyki, przemyśleń i wniosków się oczywiście nie wycofuję, niemniej jednak forma pozostawiała wiele do życzenia, a skoro sam o sobie myślę jak o najfajniejszym e-piórze na wschód od Kołbaskowa, z wrodzoną ma się rozumieć skromnością, nie mogę pozwolić sobie na publikowanie notek, które mi się nie podobają. dlatego też zaręczam, iż tematyka unikalnej urody zachodniopomorskich kobiet jeszcze się na niniejszych łamach pojawi, dzisiaj natomiast kolejne ksero. tym razem zupełnie nieświadomym współautorem notki będzie Maciej Szyszko, komisarz Miejskiej Ligi Basketu. Maciej (dla mnie po imieniu, dla was Pan Maciej) popełnił na oficjalnej stronie ligi podsumowanie finałów, w których miałem przyjemność uczestniczyć, oraz zdobyć srebrny medal (co brzmi o niebo lepiej niż "je przegrać"). po lekturze doszedłem do wniosku, że jako rasowy pirat (czyli przeciętny użytkownik internetu) powinienem część tej notki, dotyczącą naszej drużyny skopiować i wrzucić poniżej. jak pomyślałem, tak uczyniłem, niemniej jednak wrodzone poczucie przyzwoitości (a raczej jego resztki) każą mi opatrzyć poniższy cytat informacją o autorze - a zatem:

Maciej Szyszko, w opowiadaniu "Finał MLB Pretendent"
Zdjęcia - Szymon Paluch
Reżyseria - Patryk Petrusewicz

Borsuki – Eko-Jur (2-0)

Wygrała drużyna niepokonana przez cały sezon. W sumie 12-meczów bez porażki. Której gracze przewodzili w wielu statystykach indywidualnych. Na pewno potęgę Borsuczej załogi odczuć można było w piątek. Skończyło się na aż 25-punktowej przewadze. Zaskakującej łatwości przedostawania się w bezpośrednią bliskość kosza. Widzieliśmy sporą ilość prostych dwójkowych wymian zakończonych punktami. Straszną dominację na zbiórce Michała Nadolskiego, Andrzeja Trukawki i Marcina Jurkowskiego. Trzeba sobie powiedzieć, że Jurki pozwoliły skakać sobie po głowie. Grali zdecydowanie za małą intensywnością w obronie. Liderzy nie trafiali. Wszystko to zapowiadało rychły koniec zmagań już w sobotę. Było jednak inaczej. Do drużyny w której głównym obowiązującym kryterium naboru jest poziom inteligentnego dowcipu dołączył niejaki Marcin Zamaro. Już przed meczem chłopaki kumulowali energię tworząc krąg.

Krąg /fot. S.Paluch


Drugi mecz rozpoczął się jakby podobnie.

Sporny /fot. S.Paluch


Niby w trakcie meczu ponownie prowadziły Borsuki. Niby jak wcześniej dominacja podkoszowa. Łatwe rzuty i paki.



Andrzej Trukawka /fot. S.Paluch



Andrzej Trukawka /fot. S.Paluch


Jednak już bez tej jednostronności, a nawet z szansą na zwycięstwo EkOwców.

Marcin Zamaro /fot. S.Paluch


Niewątpliwie ważnym momentem w grze Borsuków, była niespodziewana kontuzja Piotra Pawłowskiego.


Kontuzja /fot.S.Paluch


Zawodnik nie niepokojony przez obronę, w akcji sam na sam w kontrze, bardzo niefortunnie obciążył kolano. To naprawdę wyglądało groźnie. Plac gry opuścił z pomocą kolegów. Odmówił jednak wezwania pogotowia, chciał dopilnować wyniku choćby z ławki i dzielnie dotrwał aż do ceremonii dekoracji. Jego zejście osłabiło szyki Borsuków. Być może chłopak nie ma wielkich zdobyczy statystycznych. Był to jednak pierwszy delegat do krycia na Filipa Górskiego lub Patryka Petrusewicza.

Pod jego nieobecność atak Borsuków pociągnął drugi gracz z zaciągu Redy – Wojciech Prus (17 pkt.). W ogóle cały atak Borsuków był idealnie rozstrzelony. Tak też wyglądał ich sezon. Być może też dlatego chłopaki mimo świetnej ofensywy nie ustrzelili tytułu króla strzelców. Bo tu każdy trafia, każdy zdolny jest pociągnąć atak dając dobrą zmianę. W tym meczu znaleźli się jednak pod największą presją w sezonie. A na ławce Eko było największe skupienie od lat. Przede wszystkim nie dało się zaobserwować tak częstej brazylijskiej fiesty.



Skupienie /fot. S.Paluch


Chłopaki przyszli z naprawdę szczerym zamiarem ogrania Borsuczej Młodzieży. Chyba najlepsze zawody grał Arkadiusz Olszewski. Swoje trafiał Patryk Petrusewicz. Najważniejsze akcje już przeprowadzał tradycyjnie Filip Górski.

Filip Górski /fot. S.Paluch


Pisaliśmy już o tym, niewiele brakło, aby Filip dał dogrywkę, a nawet zwycięstwo w końcowej fazie starcia. Na trzy sekundy do końca Filip wychodzi z kontrą przy prowadzeniu Borsuków tylko dwoma punktami. Tuż przed połową boiska mija ostatnią linię obrony Borsuków – Andrzeja Nowaka. Uważam, że przy założeniu że Filip by nie spanikował, te 3 sekundy wystarczyłyby na przekozłowanie drugiej połowy i trafienie z dwutaktu. Byłaby więc dogrywka. Stało się jednak inaczej. Ostatni w obronie Andrzej Nowak zahaczył go faulem w sytuacji wyjścia na wolne pole. Coś takiego jest obecnie z klucza faulem umyślnym i tu też było. Wielu zawodników nie baczy na zmianę przepisu i wciąż jeszcze realizuje wypracowane nawyki. Nie muszę mówić, że to mogło się bardzo źle skończyć dla Borsuków. Filip Górski ma 66% skuteczności z linii osobistych. Zauważyłem jednak, że jeśli jest szczególnie zmobilizowany to trafia. Tym razem jednak trafił tylko jednego. Być może doskwierał mu dokuczliwy ból palca w bucie. Zawodnik na etapie rozgrzewki zderzył się z Macho Buliczem i trochę poturbował się. Nawet jeśli nie trafił jednego, była jeszcze piłka z boku. Niestety już bez czasu na żądanie. Myślę, że warto zawsze przyoszczędzić ten jeden czas na specjalną okazję w rodzaju tej która miała miejsce. W tych ostatnich trzech sekundach Jurki pogubiły się. Nie było dobrych zasłon i czytelnego wyjścia po piłę. Świetnie natomiast odnalazł się Best Defensor MLB VESTAS PRETENDENT Andrzej Trukawka. Nie bacząc na swoje 202 cm, wyszedł wysoko na szczyt i przechwycił podanie. Było po wszystkim.



Szpaler Dekorowanych /fot. S.Paluch



Kryształowy Puchar Mistrza /fot. S.Paluch


Zapanował dobry nastrój.

Eko /fot. S.Paluch


Szczególnie w drużynie największych wesołków ligi.

Eko /fot.S.Paluch



Eko /fot. S.Paluch


Skoro dźwignęli porażkę pokonani, tym bardziej zwycięstwo dźwignęli zwycięzcy.



Borsuki /fot. S.Paluch


Finalnie pożegnalne zdjęcia:

Mistrz MLB VESTAS PRETENDENT - Borsuki/fot. S.Paluch


Finalista MLB VESTAS PRETENDENT - Eko-Jur/fot. S.Paluch



-------------KURTYNA-------------



p.s. POLECAM. jako żarłok, jako smakosz, jako kucharz-amator POLECAM. z całego serca i z głębi innych narządów POLECAM. co polecam? nowy, jakże potrzebny, jakże na kilopiksel pachnący świetnym jedzeniem blog naszego Danisia, Ojca, Męża i Kuchanka w jednej szczupłej osobie, Hofandera z krwi i kości. jeśli masz jeden garnek, jeden palnik, kilka produktów i konkretne burczenie w brzuchu i głowie - zajrzyj na WWW.AJNTOPF.BLOGSPOT.COM - tam dowiesz się co i jak i ile i z czym do czego. a potem na talerz i do japy.

smacznego!

czwartek, 22 stycznia 2009

Opowieść o prawdziwym pływaku

dzisiaj notka będzie dość szczególna, ponieważ mija właśnie 75 rocznica urodzin mojego stryjecznego dziadka Marka Petrusewicza. czemu to taka szczególna okazja? otóż Marek (którego niestety nigdy nie poznałem, gdyż zmarł we Wrocławiu dzień po moich 10 urodzinach) był swego czasu najlepszym polskim pływakiem, dwukrotnym rekordzistą świata i wicemistrzem Europy. wiele razy zdarzyło mi się być pytanym o ewentualne koneksje, kilka razy te koneksje dały mi wymierne korzyści (egzaminy na US z prof. Burgerem - pozdrawiam :) z tego między innymi powodu (z innych, bardziej prywatnych również) zamieszczam dzisiaj artykuł o Marku, który ukazał się swego czasu w Rzeczpospolitej. 75 rocznica urodzin to chyba najodpowiedniejszy moment, żeby przedstawić sylwetkę tego nietuzinkowego sportowca. zainteresowanym powiem tylko, że jego historia była bezpośrednią inspiracją dla Filipa Bajona przy kręceniu filmu "Rekord Świata", oraz reportażu radiowego "Głębokie zanurzenie" Krystyny Melion, który był pierwszym polskim reportażem nagrodzonym na festiwalu Premios Ondas w Barcelonie.

a oto artykuł:

Osiągnął szczyt. Z dnia na dzień stał się bohaterem narodowym. Nigdy przedtem Polska nie miała pływaka tej klasy. Powszechną radość potęgował fakt, że zabrał rekord Rosjaninowi.

Opowieść o prawdziwym pływaku

autor: Tomasz Zbigniew Zapert


Lato 1939. Majątek Melechy na Nowogródczyźnie. Pięcioletni Marek pod nadzorem ojca i starszego brata Stanisława uczy się pływać w wijącej się jak wąż rzeczce Szczara. Szybko się jednak zniechęca. Bardziej od pływania interesują go żaby. Z zaciekawieniem śledzi, jak symetrycznie przebierają kończynami. Potem stara się je naśladować. Tak, wedle rodzinnej legendy, wyglądały początki sportowej kariery Marka Petrusewicza. Niemal całkowicie dziś zapomnianego pierwszego polskiego rekordzisty świata w pływaniu.

Piątka z Pafawagu

Wrzesień 1945 rok. Poniemiecka willa przy ulicy Jaworowej we Wrocławiu. Marek z rówieśnikami rekrutującymi się głównie z rodzin lwowskich repatriantów, bawi się w... wojnę. Jako uczeń szkoły powszechnej do nauki się nie przykłada. Na dodatek wagaruje. Z kolegami penetruje ruiny, poszukując militariów. Głuszy niewypałami ryby w Odrze. Matka nie potrafi sobie poradzić z krnąbrnym synem. Zdaje sobie sprawę, że w wychowaniu chłopca niezbędna jest męska ręka. Być może Marek skończyłby w poprawczaku, gdyby nie basen. Trafił tam w roku 1947. Na zajęcia do nowo powstałego klubu Zryw zgłosiło się kilkudziesięciu kandydatów na pływaków. Po kwartale zostali najwytrwalsi. Pośród nich piątka przyjaciół wyznających zasadę muszkieterów Dumasa: Jan Jasiewicz, Witold Bieszczanin, Ryszard Połomski, Józef Lewicki i Marek Petrusewicz. Dwa lata później sekcję przeniesiono do bogatszego Pafawagu.

Dwa łyki polityki

Mityngi pływackie stają się nieodłącznym atrybutem rozmaitych świąt partyjnych i państwowych. Startują w rocznicę Rewolucji Październikowej, 1 Maja, z okazji urodzin Bolesława Bieruta. Wzorem przodowników pracy socjalistycznej władza wymusza na nich składanie przyrzeczeń. Deklarują, o ile poprawią życiowe rekordy w ciągu sezonu. Podpisują apel tak zwanych intelektualistów protestujących przeciwko wojnie koreańskiej. Potępiają "rewizjonistyczne knowania pogrobowców krzyżaków kanclerza Konrada Adenauera". Nawołują do głosowania na listę Frontu Narodowego. W latach 1949-1951 piątka z Pafawagu startowała wyłącznie w Polsce, ale nieuchronnie zbliżały się igrzyska w Helsinkach, więc postanowiono sprawdzić ich na arenie międzynarodowej. Wygrali w cuglach internacjonalistyczne zawody przyjaźni na terenie NRD i Czechosłowacji. Trafili do kadry narodowej. Do stolicy Finlandii pojechał jedynie Petrusewicz. Innych zmogły kontuzje, przeżywali akurat regres formy lub odkryto, że korespondują z rodziną spoza żelaznej kurtyny. Olimpijski start Marka kończy się fiaskiem. "Przykrą niespodziankę sprawił Petrusewicz. Przed wyjazdem na igrzyska uzyskiwane wyniki predestynowały go nawet do podium. Tymczasem na olimpijskim basenie zupełnie zawiódł. Najdziwniejsze, że ani on sam, ani trener polskiej ekipy pływackiej nie potrafią wytłumaczyć przyczyny niepowodzenia. "Czyżby woda w Finlandii różniła się od polskiej? " - kpił sprawozdawca "Przeglądu Sportowego". Po latach Marek wspominał, iż w Helsinkach przeżył szok. "Nie mieściło mi się w głowie, iż zaledwie siedem lat po wojnie, w kraju, który nie wyszedł z niej zwycięsko - był przecież sojusznikiem III Rzeszy - może panować taki dobrobyt" - opowiadał w 1980 roku w wywiadzie dla "Wieczoru Wrocławia". Zdołał dostrzec dobre strony kapitalizmu pomimo starannej separacji, jakiej poddano sportowców z tak zwanych Krajów Demokracji Ludowej. Mieszkali w wydzielonej części wioski olimpijskiej, a ekipa ZSRR nawet tam nie dotarła. Była zamustrowana na statku zakotwiczonym w porcie. W Helsinkach po raz pierwszy dała o sobie znać porywczość Marka. Stanął w obronie mistrzyni świata w gimnastyce - Heleny Rakoczy w wulgarny sposób adorowanej przez wszechwładnego szefa ekipy "biało-czerwonych" płk. Minaszkina. Zbeształ dygnitarza w słowach powszechnie uważanych za obelżywe. Incydent udało się zatuszować. Ponieważ świadkami było zaledwie paru towarzyszących naszej reprezentacji ubeków, a obrażony był pijany jak bela, więc nazajutrz niewiele pamiętał.

Rekordzista

Porażka na olimpiadzie jedynie zmobilizowała Marka do wytężonej pracy. Przywiózł sobie z Helsinek trochę ciuchów i czarnych płyt z nagraniami jazzmanów: Duke'a Ellingtona, Louisa Armstronga i Glenna Millera. Naturalnie niczego nie kupił, lecz dostał od sportowców zza żelaznej kurtyny. Jazz był jeszcze wówczas w PRL w niełasce. Bano się go nawet głośno słuchać, ale Petrusewicz miał to gdzieś. Na poniemieckim patefonie, wyszabrowanym wiele lat wcześniej w zrujnowanej części Wrocławia, nastawiał fonię na cały regulator. Po śmierci Stalina - jak wiele lat później śpiewał "Perfect" -"znów się można było śmiać". Sezony 1953, 54 i 55 miały okazać się najlepszymi w karierze pływaka. I to pomimo ciężkiej kontuzji, jaką odniósł w grudniu 1952. Lekko podchmielony postanowił dla fasonu zjechać ze skoczni narciarskiej w Karpaczu. W efekcie zerwał ścięgna pod kolanem. Przez trzy miesiące nosił gips. Ortopeda diagnozował, że szanse na powrót do sportu ma niewielkie. W tym samym czasie Międzynarodowa Federacja Pływacka zaczęła rejestrować rekordy w stylu klasycznym, umożliwiając zarazem pływanie pod wodą. A właśnie to przecież stanowiło domenę Petrusewicza. Powrócił do sportu po kontuzji w lipcu, a już 18 października 1953 roku po raz pierwszy pobił rekord świata. W niecodziennych okolicznościach i scenografii.

Hala Miejskich Zakładów Kąpielowych przy ulicy Teatralnej, nieopodal Technikum Elektrycznego, którego był uczniem, zgromadziła tłumy. Magnes stanowiła próba pobicia rekordu świata przez Marka Petrusewicza na dystansie 100 metrów stylem klasycznym. Rywalem pływaka był jedynie czas. Płynął samotnie, by powierzchnia wody ulegała jak najmniejszym drganiom, kradnącym ułamki sekund. Nazajutrz "Express Wieczorny" na froncie donosił: "1:10,9 szczęśliwe cyfry każdego Polaka. Marek Petrusewicz rekordzistą świata na 100 metrów żabką".

Punkt przełomowy

Osiągnął szczyt. Z dnia na dzień stał się bohaterem narodowym. Nigdy przedtem Polska nie miała pływaka tej klasy. Powszechną radość potęgował fakt, że zabrał rekord Rosjaninowi. Licznie osiedli we Wrocławiu repatrianci zza Buga puścili nawet w obieg żart, że Marek rozpoczął w ten sposób rewindykację polskich dóbr od nienasyconego sąsiada ze wschodu. Pół roku później Petrusewicz wyrównał rekord świata na dystansie dwukrotnie dłuższym, a następnie przepłynął setkę w minutę, dziewięć i osiem dziesiątych. Tyle tylko, że Międzynarodowa Federacja Pływacka tego rezultatu nie uznała. Ze względów formalnych. Został zgłoszony zbyt późno. Po sukcesie działacze PZP zapomnieli o natychmiastowym przesłaniu pokwitowanego protokołu do światowej centrali.

Toast z mistrzem

Marek niemal codziennie udzielał wywiadów prasowych i radiowych. Jego sylwetkę zaprezentowano w Polskiej Kronice Filmowej. Życie wypełniały mu treningi, zawody, spotkania z kibicami i dziennikarzami. Naukę zepchnięto na margines. A przecież w maju 1953 powinien zdać maturę. Po wypadku na nartach termin prolongowano mu na rok następny. Wtedy jednak przestał się uczyć i nie dopuszczono go do matury. Niebawem został na rok zdyskwalifikowany pod zarzutem niesportowego trybu życia. Dodajmy - niebezpodstawnym. Nigdy nie odmawiał, gdy przyjaciele, kibice i nieznajomi pragnęli wychylić toast z mistrzem. Być może półroczna kara odniosłaby skutek, gdyby nie niekonsekwencja działaczy. Widząc w niedalekiej perspektywie mistrzostwa Europy w Turynie, nie chcieli rezygnować z atrakcyjnego wyjazdu na Zachód. A wedle obowiązujących wówczas w polskim sporcie prerogatyw taką możliwość dawano jedynie ekipom, które gwarantowały sukcesy. Petrusewicz był kandydatem do medalu nawet wówczas, gdy trenował na pół gwizdka. Niedostatecznie przygotowany, wywalczył "zaledwie" srebrny medal. Znów był jednak na ustach wszystkich. "Moim celem jest złoty medal w Melbourne" - zapewniał Karola Higa z "Expressu Wieczornego".

Nurek

W roku 1955 harował jak wół. Niestety, akurat nie rozgrywano międzynarodowych zawodów rangi mistrzowskiej. Działacze machnęli ręką na naukę. Pomogli, by zamiast do koszar trafił do sekcji pływackiej stołecznej Legii. Marek żartował, że otrzymał stopień nurka. W nowym środowisku mistrz wpadł w złe towarzystwo. Coraz mniej godzin spędzał w wodzie. W efekcie... nie zakwalifikował się do kadry olimpijskiej "Największy zawód sprawił Marek Petrusewicz. Od trzech lat plasował się w ścisłej czołówce "żabkarzy". Wydawał się pewnym kandydatem do olimpijskiego podium. Tymczasem nawet go nie ujrzy. - Sam jest sobie winien - powiedziano nam w Legii - gdzie pływak miał szlifować formę. Miał, bo w praktyce roztrwonił ją w miejscach ze sportem nie mających nic wspólnego" - informowało "Życie Warszawy".

Mąż, ojciec, alkoholik

Nie do końca odpowiadało to prawdzie. W roku 1956 międzynarodowa federacja pływacka zakazała w stylu klasycznym płynąć pod wodą. Tym samym odebrano Petrusewiczowi największy atut. Rozczarowany, długo nie potrafił się otrząsnąć. Małżeństwem zaskoczył wszystkich. Tak odpowiedzialnej decyzji zupełnie się po nim nie spodziewano. Wybranką została koleżanka po fachu - Halina Dzikówna. Jak się ożeni, to się odmieni - powiada przysłowie. I tym razem się sprawdziło. Po ślubie we wrocławskim ratuszu młoda para postanowiła zmienić klimat. Przez kilka tygodni próbowali szczęścia w Ostrowcu Świętokrzyskim. W końcu wylądowali w Szczecinie, gdzie przygarnęła ich Arkonia. Marek jeszcze raz postanowił powalczyć o powrót do kadry. "W Rzymie będę miał 26 lat. Dla pływaka to jeszcze nie emerytura" - zwierzał się Karolowi Higowi z "Expressu Wieczornego". Igrzyska nie były mu już jednak pisane.

W marcu 1958 roku w Rostocku rozgrywano tradycyjne Zawody Przyjaźni. Tam najprawdopodobniej doszło do prowokacji. Polscy pływacy i waterpoliści spędzili noc w areszcie, oskarżeni o przemyt. Markowi ponadto zarzucono gwałt na córce burmistrza. Do procesu jednak nigdy nie doszło. Chociaż sprawa była bardzo niejasna, szczecińska prasa uznała Marka winnym. Nie dano mu żadnej szansy obrony.

O żadnym gwałcie nie mogło być mowy. Po suto zakrapianym wieczorze pożegnalnym ledwo trzymał się na nogach" - opowiada Ludwik Stecki, jeden z obwinionych. "Działacze jednak chętnie podchwycili wersję Niemców. Stał się dla nich niewygodny, bo dopominał się ciepłej wody w prysznicach, czy czyszczenia basenu. A ponieważ oficjalnie nie można go było wyeliminować, wciąż broniły go osiągane wyniki, więc postanowiono rozprawić się inaczej. Udało się. Został dożywotnio zdyskwalifikowany".

Po latach okazało się, że decyzja nie była prawomocna. Niemniej cel osiągnięto. Petrusewicz musiał zrezygnować ze sportu, w chwili gdy został ojcem. Podjął pracę robotnika w stoczni i zarabiał przyzwoicie. Ale pensję zazwyczaj upłynniał, popijając po fajrancie z kolegami. Małżeństwo zaczęło się rozpadać. W 1961 roku doszło do rozprawy rozwodowej. Wrócił do Wrocławia. Ponownie zamieszkał z matką, przepijając jej rentę i pracując dorywczo. Wtedy pojawiły się pierwsze symptomy choroby Buergera. Zakrzepowo-zarostowego zapalenia naczyń krwionośnych, prowadzącego do martwicy kończyn. Świadomość amputacji wpłynęła na pogłębienie się alkoholizmu. Nie pomogła kuracja odwykowa, zafundowana mu w 1966 roku przez starszego brata, kapitana "Batorego". Nie sprawdził się również esperal. Wiosną 1967 trafił do szpitala.

Światło w tunelu

Wyszedł z protezą zamiast prawej nogi. Wstydził się kalectwa. Zaakceptował je dzięki Markowi Sroczyńskiemu, który organizował we Wrocławiu sekcję pływacką osób niepełnosprawnych. Namówił mistrza, aby i on spróbował. Marek odżył. Został rekordzistą Polski na 50 metrów kraulem. Tak kończy się reżyserski debiut Filipa Bajona pt. "Rekord świata" - zbeletryzowana biografia Petrusewicza. Na ekranie sugestywnie odtwarzał go Marcin Troński. Markowi film się spodobał. Nagrał go później na wideokasetę. Dostrzegł światło w tunelu. W szkole wieczorowej uzyskał maturę. Zdał na wydział prawa, gdzie w 1979 roku obronił pracę magisterską pt. "Ruch i ideologia faszystowska we Włoszech i Niemczech". W 1975 roku po raz wtóry stanął na ślubnym kobiercu. Ożenił się z piosenkarką Joanną Rawik, znajomą jeszcze z lat szkolnych. I ten związek nie przetrwał próby czasu. Piosenkarka napisała później we wspomnieniach pt. "Kocham świat": "Wszystko wskazywało, że nasze spotkanie było zaaranżowane przez los. Przeżyliśmy dostatecznie wiele, aby w tym dojrzałym związku znaleźć uspokojenie i gwarancję wzajemnej lojalności. Marek nie spełnił tych warunków i nasze małżeństwo rozpadło się po kilku miesiącach, po paru próbach przebaczenia mu różnych wyskoków. (...) Czas nie złagodził w pamięci przykrości, jakich doznałam w naszym krótkim pożyciu. Ważniejsze były jednak dobre chwile. (...) Dziękuję za nie przeznaczeniu".

Homo politicus

Następny przełom w życiorysie Petrusewicza przyniosło gorące lato 1980 roku. Narodziny "Solidarności" powitał z olbrzymią nadzieją. We wrześniu już do niej należał. Po kilku tygodniach, jako reprezentant Wojewódzkiej Federacji Sportu, został oddelegowany do Zarządu Regionu Dolnośląskiej "Solidarności".

"Poglądy prezentował radykalne, dlatego najlepiej czuł się w towarzystwie działaczy równie bezkompromisowych: Józefa Piniora i Kornela Morawieckiego. Wykluczali jakiekolwiek pakty z "czerwonymi". Irytowali go szczególnie doradzający związkowi intelektualiści wywodzący się z kręgu Komitetu Obrony Robotników" - wspomina Tadeusz Wirowicz, przyjaciel Marka z tamtego okresu

Petrusewicz rzucił się w wir pracy. Pomagał organizować spotkania z legendarnymi opozycjonistami: Anną Walentynowicz, Andrzejem Gwiazdą, Grzegorzem Palką, Sewerynem Jaworskim, Leszkiem Moczulskim. Z entuzjazmem przyjął przesłanie "Solidarności" wystosowane jesienią 1981 roku do narodów Europy Środkowej i Wschodniej. Jego nazwisko znów zaczęło pojawiać się w mediach, i to nie tylko na kolumnach sportowych. Odnowił kontakty z córką, która kontynuowała pływackie tradycje. Wtedy również poznał trzecią miłość życia, nauczycielkę - Danutę Drużek.

Basen pod sobą

Gdy 13 grudnia o brzasku obudziły go odgłosy gąsienic czołgów toczących się po bruku, natychmiast udał się do miejscowej siedziby związku, by ratować dokumenty i sprzęt poligraficzny. W budynku złapali go zomowcy. Poturbowanego zawieziono do wrocławskiego więzienia. W wilgotnej nieogrzewanej celi spędził dwa tygodnie. Zdaniem lekarzy, właśnie wtedy choroba Buergera zaatakowała drugą nogę. Nie dało się jej uratować, gdyż władza odmówiła Petrusewiczowi paszportu, a tylko zagraniczne kliniki dysponowały wtedy skutecznymi medykamentami. Po dwóch latach heroicznej, lecz z góry skazanej na klęskę walki, stracił drugą nogę. I to go jednak nie załamało. Pilnie śledził sytuację polityczną w Polsce.

"Morderstwa Grzegorza Przemyka i księdza Jerzego Popiełuszki jedynie zwielokrotniły w nim nienawiść do komunistów. Nieufnie podchodził do głasnosti i pieriestrojki, znaków firmowych epoki Michaiła Gorbaczowa. Całym sercem kibicował Ronaldowi Reaganowi i Margaret Thatcher, ponieważ byli nieprzejednani wobec ZSRR" - wspomina Wirowicz.

Pod koniec 1986 roku Petrusewicz doznał prawostronnego wylewu. Stracił głos. Rekonwalescencję odbywał w Konstancinie. Czytał książki i ćwiczył mowę. Żartował, że znów codziennie ma kontakt z basenem. Ale z czasem, kiedy dotarło do niego, że na poprawę zdrowia nie ma co liczyć, popadł w apatię. Prawie nie opuszczał mieszkania. Drugi polski rekord świata w pływaniu - autorstwa Artura Wojdata - nie wywołał w nim żadnej reakcji. Bez entuzjazmu przyjął zarówno rozmowy Okrągłego Stołu, wybór Lecha Wałęsy na prezydenta, jak i pomysł organizowania we Wrocławiu zawodów o puchar nazwany jego imieniem. Zdawało się, że żyje w innym wymiarze. I kiedyś tak, zerkając w pustkę, zasnął na zawsze. Nie doczekał sukcesów wnuka, liczącego dziś 18 lat Łukasza, trenującego pływanie (styl grzbietowy) pod okiem mamy w Niemczech.

Dziękuję za pomoc w przygotowaniu tekstu red. Tadeuszowi Olszańskiemu"

p.s. pod TYM linkiem znajdziecie parę informacji na temat wspomnianego w tekście Łukasza Wójta, wnuka Marka Petrusewicza, a zatem chyba mojego dalekiego kuzyna (który nie ma już 18 lat, ale za to ma na koncie kilka spektakularnych sukcesów, o których warto wspomnieć).

środa, 21 stycznia 2009

sens życia wg owcy pythona

Owco gdzie wpis o tym, a owco gdzie wpis o tamtym, a napisz to, a może tamto, a może w ogóle cokolwiek, bez ładu i składu ale napisz. No to piszę. O czym? Długo się zastanawiałem o czym, odrzucałem kolejne tematy, aż doszedłem do tematu, który ruszył mi w głowie kolejne zakładki. Napiszę zatem o tym, co popycha nas do przodu, o tym co nas motywuje do działania, o tym co napędza i Ciebie i mnie do każdej czynności, której się podejmujemy. O tym, co naprawdę odróżnia nas od całej chmary żyjątek na tej kulce wody i kamieni. O sensie, a właściwie o ciągłym jego szukaniu. To jest prawdziwa różnica między człowiekiem sapiącym, a każdym innym żyjącym stworzeniem. Nie umiejętność przekazywania informacji, bo to potrafią i małpiszony i kaszaloty, nie poczucie piękna, bo to mają i kaczki i pawie, nie zdolność podporządkowania sobie natury i zmieniania jej według własnych zasad, bo tym parają się i bobry i termity. Nic tak bardzo nie różni nas od zwierząt jak szukanie SENSU we wszystkich przejawach naszej dziwacznej egzystencji. Niczego w życiu nie robimy "ot tak", a jeśli już, to takie zachowanie zawsze jest jakoś negatywnie naznaczone. Idziemy do szkoły, nie dla samej nauki, ale po to, by ta wiedza dała nam jakieś przydatne "życiowe" instrumenty za lat kilka czy kilkanaście. Pracujemy nie po to by wykonywać durne czynności codziennie do usranej emerytury, ale po to by zarabiać/robić karierę/spełniać się/tworzyć/niszczyć/pomagać/przeszkadzać etc.. Sensu szukamy w łączeniu się w pary, potem w ślubach, dzieciach, rozwodach, kłótniach, powrotach, nawet w seksie czy wieczornym masażu stóp, przed pójściem spać. Śpimy również z sensem, żeby się wyspać, nabrać energii i siły, żeby po przebudzeniu móc pójść w świat i szukać kolejnych sensów dla kolejnych czynności. Sens ma sport, sens ma muzyka, sens ma zabawa i sens ma odpoczynek. w końcu te wszystkie poszukiwania małych sensów każdego dnia kumulują się i dochodzimy do ostatecznego pytania - o sens tego wszystkiego. już nie o sens nauki, nie o sens pracy, nie o sens relacji w rodzinie, czy o sens utrzymywania kontaktów ze znajomymi. zaczynamy się zastanawiać nad sensem życia, i dochodzimy do wniosku, że nikt nic tak naprawdę o nim nie wie. co wtedy robimy? oczywiście zaczynamy go szukać, bo jeśli nadaliśmy już sens każdej najmniejszej czynności, którą wykonaliśmy, to tym bardziej musimy nadać sens całemu obrazkowi, który z tych czynności się układa. W tym wielkim hipermarkecie, w którym żyjemy, oklejamy wszystkie produkty sensem, jak naklejkami z ceną, a na koniec wymyślamy sobie kasjerów, którzy mają nas (w naszym mniemaniu) rozliczyć przy kasie z każdego kodu kreskowego. dla uduchowionych takimi kasjerami będą jezus, allah, budda czy kryszna, dla innych natura, przyroda, czy inni ludzie - słowem ktokolwiek/cokolwiek, względem kogo/czego można będzie na końcu odczytać i ocenić sens naszych wszystkich działań, tj. podliczyć ich wartość i wystawić odpowiedni rachunek. oczywiście łudzimy się, że im wyższa będzie suma, tym nasze życiowe zakupy będą miały większy sens, tym nasz koszyk będzie pełniejszy, a co za tym idzie tym większa będzie jego wartość. Dlatego nie pozwalamy sobie na wrzucanie produktów bez naklejek, bo boimy się, że ktoś je nam cofnie, że wrócą gdzieś w czeluście magazynu, a my tylko niepotrzebnie się natargamy, zupełnie z nich w efekcie nie korzystając.

pewnie zastanawiacie się teraz co właściwie mnie naszło, jaki jest wydźwięk tej notki i co właściwie jest złego w szukaniu sensu w życiu i znajdowaniu go w każdej prostej czynności (bo negatywny wydźwięk tego tekstu można chyba poczuć od razu)? mam ostatatnimi czasy mały kryzys dotyczący właśnie sensu przeróżnych działań jakich się podejmuję, albo i nie podemuję. dużo myślę o mojej przyszłości, która zamiast być przede mną to wciąż jakby zwalnia, a ja wciąż nadeptuję jej na buty i zamiast iść krok w krok to przeszkadzamy sobie i wciąż gubimy razem rytm. dużo zastanawiam się właśnie nad tym idiotycznym przeświadczeniem, że każdy ruch musi mieć sens, że wszystko robię "for a reason", że każda decyzja, każde działanie musi mieć jakąś wymierną wartość, że jeśli zrobię coś "bez sensu", tylko dlatego, że MOGĘ i CHCĘ, a nie dlatego, że POWINIENEM to będzie dla mnie krok w tył, to będzie produkt bez kodu i ceny, a więc i bez wartości. a przecież to nie naklejka nadaje mu tą wartość. JA to robię. jeśli chcę mogę zedrzeć cenę, mogę nakleić nową i mogę zostawić pudełko czyste. nikt mnie nie rozlicza, nie ma nade mna kasjera, te "zakupy" są dla mnie i tylko dla mnie. JA decyduję o tym na co przeznaczę każdy z "produktów", czy podzielę się nim z rodziną, przyjaciółmi, czy oddam biednym nieznajomym ludziom, czy może wykorzystam sam ku własnej uciesze. tyle teorii, praktyka jest niestety o wiele trudniejsza i z tą praktyką i z wcieleniem w nią tych przemyśleń walczę od jakiegoś czasu. Wiem, że nie tylko ja, że sporo osób staje w pewnym momencie i pyta się "po co?". "czemu by nie zrobić tego inaczej?". "czemu nie potrafię podjąć innej decyzji?". "czemu przyswajam zdanie wszystkich na około i mimo, że sie z nim nie zgadzam, to udaję że mają rację i brnę w to dalej?". jest pewnie wiele odpowiedzi - presja, uczucia, zobowiązania - narzucone nam, ale też stworzone przez nas ramy w których powstają nasze małe obrazki. trzeba sporo odwagi i siły woli żeby je połamać, żeby wyjść poza. czemu? bo przy okazji łamiemy też ramy obrazków malowanych obok, a nawet częściowo zachodzących na nasze bochomazy. niszczymy czyjeś nadzieje, czyjeś oczekiwania, psujemy czyjś zamysł, czyjąś wizję. i to boli, czasem jedną, czasem obie strony. niemniej jednak często to jedyny sposób, żeby odpowiadać za każde pociągnięcie pędzlem i co najważniejsze na skończonej pracy z czystym sercem podpisać się własnym imieniem i nazwiskiem.

p.s. wybaczcie taki ciemny i ciężki ton dzisiejszego tekstu, ale potrzebowałem wyrzucić te rzeczy z siebie. wybaczcie też grafomańskie porównania, czy metafory, poeta ze mnie żaden, chociaż pewnie z czasem i dystansem tekst nieco zblaknie i nie będzie tak straszył.

na rozweselenie zaś, bo w koniec końców dość wesoły ze mnie gość, macie trochę muzyki. dziś soundtrack do filmu, który zadebiutował w kinach w ubiegły piątek, ale do naszych kin pewnie nie doleci nigdy, więc chociaż za wydanie DVD trzymajmy kciuki. zawartości albumu można się spodziewać, gdyż film to "silverscreenowa" biografia jednego z największych (dosłownie i w przenośni) raperów, jacy złapali za mikrofon. Panie i Panowie - Notorious B.I.G.

czwartek, 15 stycznia 2009

dwadzieścia tyśków ziom

niczym Kapitan Nemo w swoim Nautilusie odnotowałem na swoim koncie 20 tysięcy "unique entries", czyli takich "mil blogowej żeglugi". od marca, kiedy to pod wpływem hulaszczych przebojów początku roku (Oskar za efekty specjalne) postanowiłem spisywać w wirtualnym świecie przeróżne jak najbardziej prawdziwe przygody, aż do stycznia anno domini 2009 otwierano mojego bloga ponad 20 000 razy (nie licząc wejść 'powtórnych' czyli powrotów z tego samego IP w ciągu tej samej doby). takich 'unikalnych' wejść było w tym czasie średnio 60 dziennie, co oznacza, że z 60 różnych IP, (więc pewnie i z 60 komputerów), 60-mam-nadzieję-różnych-użytkowników sieci zaglądało tu w poszukiwaniu przeróżnych informacji. a czego szukali? hmmm mam nadzieję, że większość zainteresowały moje wywody, co nie zmienia faktu, że statystyki mówią o znaczącej ilości przypadkowych turystów, którzy za pomocą wyszukiwarki Google i jej niezgłębionych tajemniczych rezultatów trafili do mnie szukająć "grubego rubika" czy "szkolnych korew" (wyniki w zakładce "keyword analysis". część z was została tu na pare sekund, część poświeciła zwiedzaniu troszkę więcej czasu, miałem wizyty zarówno ze Szczecina, jak i z innych miast Polski, o świecie już nie wspominając, żeby nie było że lansy uprawiam. udało mi się (nie mam pojęcia jak) skojarzyć Salsę a.k.a. Piotra Wilento z moim blogiem na tyle, że Google wyszukując strony z nim związane na pierwszym miejscu wskazuje korwytolubia.blogspot.com. zapoznałem dzięki pisaniu parę osób, dostałem kilka pochwał, który cenię sobie niezmiernie i chcę żebyście o tym wiedzieli, o Wy którzy mnie chwalicie :)) ten kawałek internetu stał się na moment moją małą enklawą, miejscem w którym mogę wyrzygać się z rzeczy które mnie wkurwiają, podzielić informacjami którymi się jaram, czy wreszcie przyznać do spraw, które są ważne i warte przekazania na forum publicznym, okraszając to wszystko bluzgiem, żartem, linkiem do albumu czy filmikiem z youtube. w pierwotnym założeniu miał to być pamiętnik "tych wszystkich momentów które są takie zajebiste i tak szybko przechodzą w niepamięć bo wóda/dżez/nie wiem co". wyszło chyba dobrze, plus troche chyba więcej, bo nie raz i nie dwa zanudzałem was moimi przemyśleniami na tematy aktualne. podobno najlepszy był wpis o cyckach, podobno kilka innych tez było niezłych, podobno czasem mam za długie przerwy, podobno to i owo można by było ulepszyć, a z tamtego i innego zrezygnować. no cóż, tak jak ja idealny nie jestem, tak ten blog nie będzie sie podobał wszytskim w kupie i każdemu z osobna. cieszę się, że jest parę osób które chcą tu zaglądać i którym dobrze sie moje wypociny przyswaja. dla Was właśnie przygotowuje kolejnych 20 000 wpisów. o tym samym :)

p.s. żeby tradycji stało się zadość - mjuzik. dzisiaj... dzisiaj użyję cytatu: "'Album o wszystkich kobietach, które kiedykolwiek odeszły od mężczyzn; deszczu, który nigdy nie przestaje padać - i całej wódce, która skończyła się w nieodpowiednich momentach, a po następną nie było komu pójść"

Towary Zastępcze - Ciche Dni

środa, 14 stycznia 2009

she's back

Witam Państwa na specjalnej konferencji prasowej, zwołanej przeze mnie w celu wyjaśnienia sytuacji, odnośnie której pojawiły się w ostatnim czasie plotki i niedopowiedzenia. Małpa w czerwonym niech się na razie nie wyrywa, czas na pytania przyjdzie sam więc proszę zachować spokój. Przejdźmy do meritum...
Jak powszechnie wiadomo stan wątroby obecnego tu Patryka Petrusewicza jest od pewnego czasu tematem szeregu programów publicystycznych, wywiadów oraz rozmów - zarówno oficjalnych jak i kuluarowych, o niesmacznych żartach na forach internetowych nie wspominając. Na marginesie dodam, że znany z Polsatowskich hitów "Świat wg Kiepskich" i "Pierwsza Miłość" reżyser Okił Khamidov przygotowuje się do realizacji opartej na powyższej historii 10-odcinkowej mini serii, w której w rolę wracającej do życia wątroby miałby się wcielić znany z serialu "Klan" Rysio czyli Piotr Cyrwus. Wracając do sedna, Pan Patryk zdążył zainteresować już swoim stanem zdrowia chyba wszystkich tu obecnych, stąd dzisiejsza konferencja. Otóż... może niech sam zainteresowany się wypowie [tu następuje przekazanie mikrofonu]
Witam Państwa, z tej strony autor, dla znajomych Owiec, Luj, Menel, Gruby Stevens etc.. Wprowadzenie było dość treściwe, stąd ograniczę się właściwie do trzech słów - Wątroba is back! [flesze, krzyki dziennikarzy] - "Panie Luj, czy to potwierdzona informacja?" - Owszem, zgodnie z wynikami wczorajszych badań, poziom wszelkiego ustrojstwa spadł do wartości, określanej kolokwialnie mianem "w normie". Wszystko to oczywiście dzięki trzymiesięcznemu okresowi abstynencji oraz regulacji dietetyczno-farmakologicznych. "Co teraz, co teraz?" - Teraz? Teraz bez napięć, bez ciśnień, z głową i rozsądkiem trzeba zacząć korzystać ze "wszystkiego co jest dla ludzi byle z umiarem" jak mawiają filozofy. Dziękuję, nie przyjmuję więcej pytań. [tłum opuszcza salę, odgłos zamykanych drzwi, gaśnie światło, napisy].

sobota, 10 stycznia 2009

one of those days / miss quan na majku

macie czasem takie dni? takie, że wszystko was cieszy? że wstajecie rano i nie dręczy was żaden problem, mimo że macie ich kilka w zanadrzu? że wam ciepło, mimo że za oknem minus tysiąc pięćset sto dziewięćset? że przez noc ściągnęły się wam najlepsze kawałki jaki słyszeliście od dawien dawna, mimo że na dysku macie giga-tera-hiper-elo-bajty muzyki? że jedyny Polak w najlepszej lidze świata zagrał świetny mecz, mimo że zaspaliście w nocy i nie obejrzeliście go na żywo? że za tydzień będzie fajna impreza na którą pójdziecie, mimo że takich imprez było już kilka, będzie kilka, a ta konkretna wcale nie wydaje się szczególnie wyjątkowa? że zwykłe rozmowy na gadu z ziomami przy dźwiękach pitolenia z głośniczków mają jakiś taki pozytywny klimat, mimo że znacie się już od lat i o wiele śmieszniejsze rozmowy toczyliście nie raz nie dwa nie trzy? że macie wrażenie, że moglibyście zrobić wszystko, mimo że od urodzenia jesteście leniami patentowanymi i z reguły ciężko was do czegokolwiek zmusić?

no więc ja mam właśnie taki dzień. taki pozytywny bez powodu, taki po prostu fajny, taki że mucha nie siada, że cycuś glancuś, że nawet chudzielce w workach latający w Bad Mittendorf, niedziałający cd-rom, odległe terminy u Wolfa, reklama środków przeczyszczajacych, czy pat w rozmowach Kijów-Moskwa nie jest w stanie go zepsuć. irracjonalnie "nadejszłe" dobre samopoczucie, bez konkretnego powodu, naturalny endorfinowy haj czyli "jak powinna wyglądać każda sobota".

z tego też powodu (chociaż gdybym humor miał pod przysłowiowym psem, chociaż nie miewam, ale hipotetycznie gdybym miał, to też bym to zrobił) mam dla Was mały gifcik. otóż mam, jak wielu wiadomo, przyjaciółkę o wdziędznej ksywce Głowa (nie mylić z Projektantem o identycznej ksywie ale zgoła odmiennej płci). Owa Głowa i jej istnienie stanowi dość ważny element mojego życia, chodziliśmy razem do podstawówki (chociaż to robiliśmy wspólnie raczej nieświadomie), darliśmy morde w chórze, bylismy członkami tajnego stowarzyszenia o nazwie Pinacolada, spędziliśmy niezliczone godziny na słuchawce, a potem gadu, hulaliśmy na małym parkieciku w Soho za czasów Czekona i Wulli, nawet pracowaliśmy przez dłuższy moment w jednej firmie. mielismy ups and downs, czasem blizej czasem dalej, czasem słońce czasem deszcz, co nie zmienia faktu, że Głowa to wciąż jedna z najważniejszych osób w moim ponaddwudziestosześcioletnim życiu. czemu o tym piszę? otóż Głowa od ZAWSZE (czyli od kiedy pamiętam, przyjmijmy że to właśnie jest to ZAWSZE) pałała gorącym uczuciem do mikrofonu i wszelkich wokalnych wygibasów. czy to chóralne preludia i fugetty, albo duety buffa na dwa koty (z niezapomnianą kreacją Lokalnej), czy domowe tête-à-tête z pianinem i alicią keys, czy wreszcie rozpierdalanie konkurencji na konkursach karaoke w kraju i zagramanicą (np. Sacramento, California) - Miss Quan (a.k.a. znaczy się) zawsze śpiewać uwielbiała i specjalnie się z tym uczuciem nie kryła. mimo, że mam własną teorię "co by było gdyby", zamiast hulać w czasie studiów tam gdzie hulała, gibała się w naszym towarzystwie i poznała duuuuużo wcześniej ludzi muzycznie i produkcyjnie zaangażowanych, to jednak cieszę się, że W KOŃCU udało się jej ogarnąć (o co nam obojgu, rodzeństwu z wyboru, niezwykle trudno) i zaczęła nagrywać. z pomocą nadszedł nieoceniony Cybul, a efektem tej kolaboracji efektem ma być w pełni autorski materiał wypalony na cedeczkach ku uciesze zna- i nieznajomych. na razie jednak, zanim produkcja ruszy (zgodnie z maksymą "powoli do przodu") Głowa udostępniła mały wokalny przedsmak - 5 coverów we włąsnym wykonaniu (m.in. 'butterflies' alicii keys czy 'tyrone' eryki badu). jak wiecie, lubię promować na tym blogu szczecińskich wykonawców, tym bardziej, że są to w właściwie moi znajomi, więc taka promocja tym bardziej cieszy. w przypadku Głowy jednak to nie tylko promocja miejscowego talentu, to także mój prezencik dla przyjaciółki z zaciśnietym mocno kciukiem (wiesz jak ciężko się przez to pisze? doceń :P) - Miss Quan (KLIK KLIK ŚCIĄG ŚCIĄG).

P.S.
Panie "Wiesz-Kto", pierdol się...

...i szykuj ostatnią paczkę fajek w swoim życiu :)))

wtorek, 6 stycznia 2009

atramentowo

zachorowałem. i to poważnie. choroba jest ciężka, trwa od jakiś 6-8 miesięcy, a objawy nasiliły się dzisiejszej nocy. nie mogłem zasnąć (pierdolony księżyc, na pierdolonym nieboskłonie, świecący przez moje pierdolone okna prosto w moją twarz i to jeszcze nie swoim światłem. ciota.), więc zacząłem pstrykać po kanałach mojego 21calowego, wypukłego Philipsa. po 24 pstryknięciach dotarłem w końcu do kanału Discovery: Travel & Living, a tam ku mej uciesze nocny półmaraton z Miami Ink. no i stało się. znowu zachorowałem na nowy tatuaż. objawy? najpewniej rozszerzone źrenice (nie wiem, nie widzę ich :P), problemy z zaśnięciem, potok myśli związanych ze sztuką kłucia skóry pod kolor i tym podobne. usiadłem zatem do lapsa, przyzwyczaiłem przez moment oczy a potem google -> wyszukiwarka grafiki -> jester -> szukaj. co to za tajemniczy "jester", którego szukałem? otóż po tym jak dałem się pobazgrać na lewym przedramieniu, pomyślałem że za jakiś czas fajnie by było dać się pobazgrać znowu (bo to podobno uzależniające - potwierdzam, uzależniające jak sam skurwysyn). zastanawiałem się chwilę co właściwie i gdzie właściwie chciałbym zrobić i (po dość oczywistym pomyśle małej owcy obok kostki - już niedługo) doszedłem do wniosku, że chciałbym mieć gdzieś na ciele podobiznę błazna (ang. jester). czemu błazna, a nie dajmy na to Czesi z Klanu? od kiedy pamiętam w każdym towarzystwie robiłem z siebie idiotę ku uciesze zgromadzonych ludzi (tak, tak, mam to wpisane w profilu na Gronie, wiem, wiem). nie wiem czemu, ale dość dobrze wychodziło mi (i chyba nadal wychodzi, to jak z jazdą na rowerze, tego się nie zapomina) rozbawianie otoczenia na przeróżne sposoby - myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. stąd właśnie "nadejszły" wówczas pomysł błazna wydał mi się tak oczywisty jak to, że "pory roku ktoś tak sprytnie zaprogramował, że kolejno następują i wyraźny jest ich podział". z pomysłami, jak to z pomysłami, moimi słomianymi w szczególności, jest tak, ze przychodzą i odchodzą, a te niezrealizowane od razu przekładam w bliżej nieokreśloną przyszłość po czym o nich zapominam i wpadam na nowe. z tatuażem jednak sprawa wyglądała i wygląda nieco inaczej - pomysł przełożony odżył ze zdwojoną siłą i mam zamiar zrealizować go w nieodległym terminie, a wszystko to za pomocą magicznej maszynki niejakiego Wolfa, który zrobił mi już krzywdę dwa razy i to tak udanie, że nie wyobrażam sobie powierzyć się komuś innemu w tej materii. błazen będzie uśmiechał się z tyłu mojej lewej łydki, a wygląd... hmmm tu był mały problem - oczywiście mógłbym poporosić Wolfa o namalowanie jakiegos "concepta" z głowy, ale oczywiście jestem zbyt niecierpliwy i postanowiłem z pomocą sieci znaleźć jakiś motyw samodzielnie. niestety słowo "globalny śmietnik" pasuje do internetu jak ulał właśnie wtedy kiedy chcesz wyszukać coś nie do końca sprecyzowanego. i tak kwerenda "jester" wyjebała mi sto tysięcy zdjęć kulawych jokerów, klaunów, stańczyków i ich pochodnych plus zdjęcie psa o takowym imieniu. "jester tattoo" dało jeszcze gorsze efekty - zresztą zobaczcie sami. niezrażony jednak niepowodzeniami (w końcu jest 6 rano, co innego miałbym robić po bezsennej nocy) próbowałem dalej wpisując "jester card" (shit), "błazen" (straszny shit) czy "jester mask"... i o dziwo ostatni termin dał zadziwiająco dobre efekty (oczywiście po przebrnięciu przez tonę standardowych śmieci). udało mi się znaleźć rysunek maski błazna, który po odpowiednim wystylizowaniu i pocieniowaniu (czyli tak zwanej "customizacji" znanej z m.in. Pimp My Ride) trafiłby idealnie w moje oczekiwania. niestety obrazek ten jest wielkości kuny dotkniętej hipoplazją. więc nie odda w całości (ani nawet w większej części) mojego zamysłu. niemniej jednak podzielę się nim z wami, chociaż zaznaczam - to tylko koncept, kolory, wypełnienie czy sam schemat mogą ulec zmianie (chociaż schemat chyba najmniej, taki wzór bardzo mi się podoba). a zatem zerknijcie i bądźcie łaskawi podzielić się ze mną uwagami, spostrzeżeniami czy nawet wyrazami ze słownika łaciny podwórkowej, dotyczącymi poziomu mojego intelektu. wszelkie komentarze mile widziane. oto wzorek:
a ja czekam na wasz odzew i... i może pierdolnę się pod kołdrę na chwilkę, no bo co w końcu kurcze blade :)

p.s. ostatnimi czasy zapuściliśmy się z Ciastkiem na nowe tereny muzyczne. może nie do końca nowe, bo wiedzieliśmy, że takie lądy istnieją, ba, pare razy wybieraliśmy się tam z wycieczkami, ale zawsze były to takie chujowo zorganizowane przejazdy migusiem po najsłynniejszych zabytkach, potem w autobus i do siebie - a przecież wszyscy... no dobra, większość... nie no tak szczerze to niewielu wie, że najciekawsze rzeczy znajdują sie ZAWSZE poza głównym nurtem. dlatego też postanowiliśmy zbadać lepiej kraj drumami i bassami płynący. efekt? oczywiście polecany przeze mnie z okazji sylwestra High Contrast, odkurzenie starych folderów Bukema i Roni Size'a, czy wreszcie zaprzęgnięcie Soulseeka do pańszczyzny. efektem jest kilkadziesiąt utworów wykonawców których w zyciu na uczy nie słyszałem (a w których się zakochałem po pierwszej nutce - Ślimaku kocham Cię za to :) oraz ostatnia (tak mi się wydaję) płyta w dorobku niejakiego Calibre. miałem już oczywiście okazję poznać tego brytola i to nie raz, nie dwa, ale jakoś nigdy przechodząc fazy fascynacji rapem, nu jazzem, broken beatami czy deep housem nie miałem okazji zajrzec nieco głębiej w odmęty jego twórczości. a jest w co zaglądać moi drodzy. wiem, że nie powinno się prezentować, czy polecać artysty na podstawie jego ostatniej płyty, bo najpewniej wcześniej nagrał jakiegoś mega kota o którym dowiem się z czasem i zajaram się nieziemsko (tak jak w 97, kiedy myślałem że "Wu-Tang Forever to lepsza płyta niż "Enter the Wu" - tak, tak, idiota jak słowo daje). niemniej jednak jako (na razie!) początkujący słuchacz gatunku z czystym sumieniem mogę zaprezentować jego najnowsze dzieło - dynamiczny i energetyczny do granic pudełka CD album "Overflow".
ssijcie gromadnie. pozdrawiam :)

poniedziałek, 5 stycznia 2009

fresh start

sex, drugs & szampan piccolo

pod takim hasłem rozpoczął się był rok 2009, ale też zakończył się był poprzedni w kalendarzu, czyli 2008. ("parano bros" oczywiscie bez związku z tematem noworocznym, ale jak tylko ich znalazlem to wiedziałem, że muszą się pojawić w tej czy innej notce - a że niniejsza notka nie doczekała się własnego tematu, to dostanie chociaż "pikczera" na osłodę).

roki, szczególnie te nowe, wcześniej nie używane mają to do siebie, że pociągają za sobą setki postanowień i tysiące życzeń. jako, że życzenia w tej kulawej elektronicznej formie przekazałem już światu parę linijek niżej, czas na postanowienia. w 2009:
- będę używał polskich liter. spodziewajcie się więc dantejskich scen z udziałem kresek nad O oraz ogonków pod A. kompilacja najlepszych występów do kupienia na DVD w najlepszych sklepach wielobranżowych sieci Społem już w Styczniu 2010;
- ograniczę spożycie (jeśli wolno mi będzie w ogóle) napojów o działaniu wyskokowym, zarówno tych przezroczystych i rudych wynalazków o mocy 40% jak i tych 5-procentowych chmielowych poprawiaczy humoru (o jednoprocentowych karmelowych wynalazkach dla szmul i zniewieściałych koczkodanów nie wspominając - do nich, jak i w 2008, na odległość metra nawet nie podejdę);
- spędzę 4 lipcowe dni i noce w towarzystwie jeszcze mi nie znanych gwiazd światowej i polskiej muzyki na festiwalu Open'er 2009.
- schudne na tyle, żeby zaproponowano mi rolę upośledzonego brata Mitcha Buchannona w reaktywacji Słonecznego Patrolu
- utrzymam porządek w mieszkaniu przez przynajmniej 2 tygodnie. po sprzątaniu. BEZ PRZERWY. (nie wiem kiedy go zrobię i które to będą tygodnie, wyzwanie niczym actimela);
- ruszę inercyjną dupę do teatru;
- przesłucham przynajmniej połowę tego co zalega mi na dysku w folderze "muzyka";
- obejrze przynajmniej połowę tego co mi zalega na dysku w folderze "filmy";
- i...

...wystarczy. nigdy nie byłem typem planującym, ciężko mi jest zorganizować sobie nastepny dzień, nie mówiąc już o bardziej ambitnych próbach uregulowania sobie życia i nadania mu jakiś ram czasowo-zadaniowych. nie znoszę i nigdy nie znosiłem kalendarzyków, terminarzy, planów i tym podobnych. powyższe postanowienia to absolutne maksimum w temacie "co mogę sobie obiecać, żeby znowu nie zrobić siebie samego w przysłowiowego chuja". dlatego uniknąłem drażliwych tematów z bermudzkiego trójkąta "praca-studia-pieniądze" bo wiem, że przy takich postanowieniach o skuchę najłatwiej, a wysłuchiwanie reklamowego "obieeecaaaałeeeeeś" nie należy do moich ulubionych. dlatego też życzę sobie wytrwania w postanowieniach, ewentualnego mmmiłego zaskoczenia w "niepostanowionych-ale-w-kurwę-ważnych-przedsięwzięciach" oraz do siego, cokolwiek to znaczy :)

p.s. od jutra normalnie piszę, w sensie są tematy, są pomysły, chęci chyba też. stay tuned.