Jak się człowiek rozpisze, to już nie ma wała, żeby mu przeszło. I
dobrze, bo jak bardzo ten poprzedni rok był do piczy, tak ten aktualny
musi być lepszy. I to mimo trzynastki w nazwie. Wiele rzeczy nie wyszło,
wiele się zjebało, przesunęło, zasmuciło i popierdoliło. Jakby tego
było mało, w Sylwestra myślałem, że popsułem laptopa, ale potem się
okazało, że to tylko jeden kabelek-chochlik mnie w balona zrobił i w
Nowy Rok już wszedłem z jako takim humorem. 2012 wyrzucam do śmietnika
razem z zakończonym kalendarzem ściennym Carlsberga. 2013 za to witam
artystycznie-golistycznym, czarno-białym odpowiednikiem tegoż, tylko że w
wydaniu magazynu Playboy. Piwo jest dobre, ale boli po nim głowa często
i nudności są, a cycki to cycki - przyjemność bez kaca. Chyba, że
moralnego, ale życie to nie jebajka i czasem musi poboleć, żebyś poczuł
że oddychasz.
Inna beczka.
Obejrzałem Super Bowl. Na żywo, z lekkim przysypianiem w okolicach końcówki, ale mimo wszystko do końca. Widowisko niczym filmowy Miś - na miarę amerykańskich możliwości, przez nich zrobione, otwierające oczy niedowiarkom i to nie jest ich ostatnie słowo. Oczywiście jak przy każdej tego typu okazji wkradło mi się do głowy nieco zazdrości, ale tej pozytywnej. Następnego dnia, jak przykładny ćpun internetowy, zajrzałem do sieci - samo oglądanie meczu przecież w dzisiejszych czasach nie wystarczy, trzeba jeszcze przypomnieć sobie wszystkie reklamy, obejrzeć przegląd najśmieszniejszych celebryckich tweetów i fejsstatusów, a na koniec (już wyjątkowo masochistycznie) zerknąć na komentarze nadwiślańskie. Oczywiście sam mecz przegrał w poniedziałek z doniesieniami z Bundesligi, śnieżnych wyścigów na nartach i plotek transferowych z IV ligi piłki ręcznej. Ale nie ma co narzekać - kilka słów o największej imprezie w USA też się znalazło. Poprawnie, sprawozdawczo i bez większych emocji. Czego jednak nie znalazłem w tekstach redakcyjnych, to z nawiązką oddały mi komentarze internautów: Po co to komu, nie ma się co podniecać, to nie jest prawdziwy futbol, głupie bieganie, nie wiadomo o co chodzi, przestańcie się podniecać. Krótko i treściwie i bardzo w naszym stylu. Podsumowane w nieśmiertelnych słowach komandora Brannigana: "Ever since a man first left his cave and met a stranger with a different language and new ways of looking at things, the human race have had a dream. To kill him, so we don't have to learn his language and new ways of looking at things". Dziś wprawdzie zabijanie stało się nieco passe (chociaż wciąż jest w modzie tu i ówdzie), to jednak sam sens żyje i ma się dobrze - inność i nowość zawsze mają pod górkę, zawsze są skazane na niechęć i wrogość, zawsze wywołują te same, negatywne emocje, podgrzane ponad przeciętny poziom. Futbol amerykański to tylko niegroźny, ale jednak przykład - jak czegoś nie rozumiemy, bo jest inne i nowe, to raczej podniesiemy gardę niż wyciągniemy otwartą dłoń. Od wyjścia z jaskini niewiele się zmieniło.
Zostając jeszcze chwilę w temacie celebryckich fejsstatusów, jaskini i futbolu - najciekawszym komentarzem popisał się w trakcie meczu niezrównany Neil deGrasse Tyson, amerykańska gwiazda astrofizyki (dobrze przeczytaliście - astrofizycy też mają swoje gwiazdy, nie tylko w teleskopach). Gość, który stał się internetowym memem, zagościł na łamach komiksu o Supermanie, a do tego w wyjątkowo zabawny i pouczający sposób potrafi mówić o nauce, podzielił się w trakcie meczu taką ciekawostką: Gdyby czas od Wielkiego Wybuchu do dzisiaj porównać do długości boiska futbolowego - okres między czasami jaskiniowców, a teraźniejszością, równałby się szerokości ostatniego źdźbła trawy przy linii końcowej. Daje do myślenia, szczególnie w czasach, kiedy niewiele rzeczy potrafi zrobić na nas wrażenie. Jeden człowiek leci w kosmos, drugi z niego skacze, naukowcy teleportują stany kwantowe, albo odkrywają nowe cząsteczki, w wolnych chwilach odczytując nasz genom lub wysyłając na marsa roboty na kółkach - a to wszystko w otoczeniu turbobajtów informacji, fruwających sobie spokojnie wokół nas w powietrzu. Fajne czasy. Ale kiedy dzisiaj zobaczyłem w telewizorach informację, że już niedługo przeleci obok ziemi asteroida, a do tego przeleci bliżej niż niektóre sztuczne satelity, które wypuściliśmy na orbitę, od razu przypomniał mi się ten "Tysonowski cytat". Owszem, czasy są fajne, sporo umiemy, doszliśmy do wielkich rzeczy i jeszcze dużo przed nami. Ale z drugiej strony jesteśmy tu dopiero od kilku sekund. Jeden kosmiczny kamyk i puff! Trafiamy do lamusa razem z gigantycznymi ważkami, pterodaktylami, szkieletem Tyranozaura i zamrożonym mamutem. Z tej perspektywy nie znaczymy za wiele, ale z tą perspektywą może paradoksalnie zaczniemy się bardziej doceniać - w końcu niewiele trzeba, żeby bycie zamienić na niebycie w ogóle.
P.S. A co po nas? Doktor Malcolm dobrze kiedyś powiedział: "Life will find a way". Wiem to nie tylko z seansu Parku Jurajskiego, ale także dzięki dzisiejszym widokom prosto spod kładki przy rondzie Giedroycia, (który to widok w zasadzie zainspirował niniejszą notkę).
Można? Można.
Zdjęcie robione telefonem stacjonarnym. Wybaczcie jakość. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz