poniedziałek, 30 sierpnia 2010

przedwtorek

Poniedziałek jaki jest - każdy widzi. Szczególnie dzisiejszy jest niespecjalnie "user-friendly" - siąpi deszcz, temperatura wczesnojesienna, biometr niekorzystny, a do tego wszystkiego w Bratysławie jakiś niezrównoważony szczyl zastrzelił 7 osób, Polska w słabiutkim stylu przegrała z Belgią w meczu o bezpośredni awans do ME w koszykówce, a Pudelek informuje o desancie Tomasza Kammela na kolejne programy "rozrywkowe" ulubionej stacji polskich rednecków - Polsatu. "Nic tylko się chlasnąć", jak rapuje w swoim songu o PKP niejaki Łona. Nie dość, że do weekendu jeszcze grubo ponad 100 godzin (spokojnie, część prześpimy), to jeszcze na wejście tygodnia dostajemy wszyscy razem i każdy z osobna po soczystym liściu. Sucks, innit?

Otóż... nie do końca. Nie wiem jak Wy, ale ja mam "kurwa dobry humor" (tak, tak, znowu Łonson). Mimo wspomnianych już ewidentnych czarnych dziur, errorów 404 i innych wyciętych klatek, mam za sobą świetny weekend. Poznałem nowych ludzi, z których część upiła mnie w sobotę do absolutnej nie-ob-czaj-ki. W piątek wytańczyłem się za wszystkie czasy przy secie Harpera - warszawskiego Dja, który zniszczył mi uszy, nogi, ręce, gardło i głowę selekcją najlepszych z najlepszych niesłyszanych wcześniej numerów.Pogadałem, pośmiałem się, pożartowałem, a na dokładkę wsiadłem do samochodu firmy ochroniarskiej Solid i zażądałem usługi taksówkarskiej - posiadanie całej szczęki i sprawnych kończyn również zaliczę do plusów mijającego weekendu. W czwartek byłem na pikniku, w niedzielę nie miałem kaca, w sobotę jadłem pyszne racuchy, do tego obejrzałem dwa mecze Teamu USA w TV, nową Futuramę na laptopie, a dziś, żeby dopełnić szczęścia ściągnąłem nowy odcinek True Blood, zjadłem nowość Knorra - gorący kubek serowo-szpinakowy bez konserwantów i odnalazłem zagubiony portfel, a w nim komplet tego, co tam zostawiłem, plus 50zł. Do tego komplet przyrzeczeń i wyrzeczeń uczynionych samemu sobie, 101 fanów Korwytolubia na Facebooku i wszystkie poniedziałki świata mogą mnie pocałować w dupę.

Małe rzeczy cieszą. To frazes, ale tak często zapominany, czy ignorowany, że ciężko w taki dzień go nie przypomnieć. Nie masz wpływu na pogodę, na rozkład dni tygodnia, wkurwiających cię nieznajomych, lub co gorsza znajomych wkurwiających cię mimo wszystko. Truizmy, truizmy i jeszcze raz truizmy, ale jak w końcu zrozumiesz że dobry humor kryje się w kilku pozytywnych pierdołach, to może dojdziesz do kilku interesujących wniosków na czele z tym najważniejszym - poniedziałek to taki prawie wtorek, od którego już krok do środy, będącej zapleczem czwartku, czyli małego piątku - weekendu początku. Dobra perspektywa co?

P.S. Taki był numer jeden w piątek, że aż go tu zaprezentuję, gdyż ojejku jejku. Miazga!



W hulaszczym miksie, który rozpierdolił w drobny mak Boom Barowy parkiet do przesłuchania TUTAJ.


środa, 25 sierpnia 2010

StarSheep Vibes vol. 1

Świeckie tradycje mają to do siebie, że lubią się rodzić w najmniej oczekiwanych momentach, spodziewane przez zupełnie nikogo. Taka właśnie jest najnowsza świecka tradycja, która, mam nadzieję, nie zamknie się na pierwszym woluminie i co jakiś czas będzie mogła się w kolejnych odsłonach rozwijać. "StarSheep Vibes" to pomysł zrodzony w pięknym umyśle Konrada Wullerta i przedstawiony mi oszczędną facebookową wiadomością o treści: "STARSHEEP VIBES v.a zrób skladanke, zrobi cie okladke. elo". "Vol. 1" to już mój wkład w ten pomysł - selekcja niezmiksowanych ze sobą (gdyż nie umiem) 17 kawałków, które ostatnimi czasy łupią w membrany moich głośników. Z założenia nic tu nie zakładam - tracki robią dobrze przede wszystkim mi i takim to dobrym robieniem kierowałem się przy ich wyborze. Jeśli zrobią dobrze i Tobie, ucieszę się niezmiernie. Jeśli nie... cóż, z pewnością pozdrowię Cię jakimś słowem z przedziału od "sorry" do "fuck off".

Powiem szczerze - wybranie akurat tych siedemnastu numerów kosztem innych tysiąc pięćset stu dziewięciuset było nad wyraz skomplikowaną sprawą. Całe szczęście jest to w założeniu część pierwsza, toteż reszta utworów, którymi dręczę uszy na pewno znajdzie należne sobie miejsce w woluminach od 2 do nieskończoności. Tymczasem zapraszam na premierę: StarSheep Vibes vol. 1. Enjoy!


Tracklista:
01. Magnetic Man - I Need Air
02. Caspa - Back For The First Time (Extended Club Mix)
03. Jamie Lidell - Another Day (Rustie Remix)
04. Starkey - Miracles
05. Joker - Digidesign
06. Rusko - My Mouth
07. B.A.R.T.O. - Rusko + Duran Duran Mash-up
08. Example - Kickstarts (Bar9 Remix)
09. Riz MC - Shifty (Sukh Knight Remix)
10. Basement Jaxx - Scars (Engine-EarZ Experiment Remix)
11. Noisses - End Of.
12. Donae'o - Riot Music (Skream Remix)
13. Geiom - Reminssin' (feat. Marita) [Skream's Time Traveller Refix)
14. Hadouken! - Leap Of Faith (Chase & Status Vocal Mix)
15. DJ Fresh - Gold Dust (Vocal VIP Mix)
16. Dj Zinc - Wile Out (feat. Ms Dynamite - Marky & S.P.Y. Remix)
17. DJ Fresh - Hypercaine (feat. Stamina MC & Koko)

wtorek, 17 sierpnia 2010

Dziś są Twoje urodziny

Jak babcię kocham, a kocham bardzo bo to jedyna przedstawicielka rodziców moich rodziców, która jeszcze żyje - ostatni weekend wypruł mnie kompletnie. Jak małe dziecko, ciekawe tego co siedzi w misiu. Rozerwał mnie dla zabawy, wyjął prawie całą watę i znudzony odłożył, przenosząc się do następnej zabawki. Miś w międzyczasie pozbierał watkę, upchał tu, a potem ówdzie i zaszył kulawo szwy. W końcu jest sprytniejszy od przeciętnego misia i wie, że nie można się w cywilizowanym tygodniu pracy pokazać w stanie sprucia. Nawet, jeśli ten tydzień miś zaczyna od wolnego poniedziałku, który dodany do wolnego wtorku daje misiowi wolną środą - pierwszy dzień po niedzieli, kiedy mogę składnie przepisywać słowa z waty w głowie na klawiaturę.

Co to było za dni parę. O twój boże! Wymownym milczeniem pominę preludium w postaci czwartku i piątku - nawet wielkim kompozytorom nie wszystko wychodziło, a co dopiero mnie, maluczkiemu amatorowi delikatnej hulanki. Sobota za to, moi drodzy Państwo, a w zasadzie połączone siły soboty i niedzieli, czyli Sodzieli - to było coś, co warto zapamiętać i przekazywać przyszłym pokoleniom. Nawet jeśli to pamięć zbiorowa - suma przebłysków złożonych w niechronologiczną i zupełnie nielogiczną całość. Zaczęło się od tego, że Foka miał urodziny w Styczniu, a Trollu w Sierpniu. Nie wiem czy ten Foka temu Trollu pozazdrościł, czy nie, wpadł był on jednak na pomysł, że fajnie by było mieć urodziny w wakacje, no bo co, jak mawia znany Mikołajek, kurcze blade! Pomysł się narodził, został w formie małego, niespełnionego marzenia przekazany dalej i tu do akcji wkroczyły ciemne moce. Bao, bo tak miały owe moce na pseudonim, która aktualnie trudni się byciem dziewczyną Trolla postanowiła połączyć abonament z telefonem na kartę i wyszedł jej taki Mix, że nawet panowie z Mumio pokiwaliby z uznaniem głowami (kopytko... tfu, raciczka też była!). Jak przystało na byłą barmankę zmieszała kalendarzowe urodziny Trolla, z zawsze-chcianymi urodzinami Foki i w formie dobrego koktajlu podała. Był oczywiście element zaskoczenia, było wyciąganie obu jubilatów z Foczej Chałupy w celu przygotowania przysłowiowego "Surprise!", była autorska, Rzuffiowa ściema z bolącym kręgosłupem "przyjedź-do-mnie-zaraz-i-niech-Troll-zabierze-mój-samochód-spod-Tesco", było błyskawiczne sprzątanie miejscówki (w którym autor nie brał udziału z racji głębokiego, wrodzonego upośledzenia podstawowych funkcji BHP), była wreszcie "Niespodzianka!" i mini-wuwuzele z rozwijanymi takimi błyszczącymi tymi no i tort był własnoręcznie, tudzież prosto z Głowy przyrządzony. Napoje czterdziestoprocentowe były i prezenty, z występem live wspomnianej już Głowy i akompaniującego jej Cybula (naszego szczecińskiego... najlepszego muzyka) na czele. Dżojki były, był balkon, salon, antresola, kuchnio-sauna, toaleta spełniająca życzenia, kot Afro pod łóżkiem i skarpeta na desce do prasowania. Jednym słowem wszystko to, co dobrej hulanie do życia niezbędne. Chociaż nie wszystko - byli ludzie, przede wszystkim. Ci właśnie ludzie, którzy wiedzą, że o nich mówię, bez których nie byłoby tego co było. Zazdrość teraz przeze mnie przemówiła niewielka, ale pozytywna jak najbardziej. Każdy z Was chciałby mieć w dzień urodzin, tudzież w dzień pół roku po urodzinach takie Towarzystwo. Najlepsi z najlepszych, niepodrabialni, unikatowi, tacy, że inni to mogą sobie co najwyżej wiecie co. "Niech to trwa", jak w skeczu wspomnianych już Mumio - tak było. I byłoby pewnie do rana, gdyby nie zmodulowany mikrofonowo-komputerowo głos Hauki obwieszczający co następuje: "Mordor! Za 10 minut idziemy do Mordoru! Mordor!". Tak właśnie moi drodzy, po biforze roku poszliśmy tam, gdzie chodzą tylko hobbity w ostatetcznej desperacji. Poszliśmy do City Hall ratować świat!

Stare ugandyjskie przysłowie mówi "What happens in City, stays in City". Dlatego też reminiscencji z pobytu w lokalu docelowym tu nie uświadczycie. Nie dlatego, żeby były wstydliwe - na pewno żadne z nas nie miałoby sobie nic do zarzucenia... gdyby tylko pamiętało całość. W moim przypadku zamyka się to w bermudzkim pięciokącie "ziomble - wóda - dżez - parkiet - bar". Tradycyjnie, jak na angielskiego dżentelmenela przystało, wyszedłem w tajemnicy nawet przed samym sobą, nie pamiętam z kim i o czym rozprawiałem ("Gdzie jest Patryk?" - która z nieznajomych Was zadała Hauce to pytanie?), wiem natomiast jedno - wszystko, co pamiętam było pozytywne i godne zapamiętania. Reszta jest historią. Albo przynajmniej byłaby, gdyby nie afterowa niedziela, pełna kalamburów, gry w karteczki na czole, zapożyczonej z "Inglourious Basterds", spienionego Heinekena z mini-kegi i pamięciowych nawrotów typu: "no przecież gadałeś z nią w loży", albo "tak, tak, piliśmy wtedy szota, albo i pięć". Sodzielę skończyliśmy dopiero 30 minut po nastaniu poniedziałku, w najlepszych nastrojach, z panoramą wspomnień, kalejdoskopem czarnych dziur i najlepszym humorem świata, który powinien zostać wpisany do Księgi Rekordów Guinness'a. Tak było, tam byłem i tak napisałem. Nic dodać, nic ująć.


poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Pięćdziesiąt Koła / Cyck-o-rama

Podziękowanie.

W imieniu autora bloga, niejakiego Owcy "Tak Mi Mów", zwane pieszczotliwie Owieczką, Kłakiem, Wełniakiem, Owczarzem, Muflonem i Wenezuelą, składam na Wasze czytelnicze spojówki niniejsze podziękowania. Kiedy 26 Marca 2008r. zakładałem ten pamiętnik, nie przypuszczałem, że już 9 Sierpnia 2010r. będziemy tu świętować 50 000 unikalnych odwiedzin. Dziękuję Wam zatem za "bywanie", za czytanie (ze zrozumieniem, jak i bez), za komentowanie, za polecanie, za odradzanie, za niezgadzanie się i za głosy krytyczne. Jak już wiele razy mówiłem, za każdym razem kiedy piszę notkę bawię się wyśmienicie i mam nadzieję, że Wy również bawicie się przynajmniej przeciętnie albo i nie najgorzej. Z tej okazji mam dla Was mały prezencik. Odrestaurowany, stuningowany, naoliwiony i zatankowany do pełna wpis, enigmatycznie zatytułowany "100". "100" powstał w czasach świetności umysłowej autora i jest przez niego samego, jak i wielu czytelników uznawany za szczytowe osiągnięcie pisarskie w tym zakątku internetu. Jest to cyckiem podszyta historyjka opowiedziana z okazji setnej notki na blogu, dlatego też jako jej twórca (a także z lenistwa i obawy, że nie wymyśli nic lepszego) autor postanowił przedstawić ją raz jeszcze. Panie, Panowie i Hermafrodyci - przed Wami "Setka".

"100"

Jest, nareszcie jest, długo oczekiwany, wspaniały, nietuzinkowy, zabawny ale i zmuszający do refleksji, epicki a zarazem przytulnie kameralny, dzisiaj ujrzał światło dzienne. Kto? Co? SETNY post w historii tego bloga. Początki nie były łatwe, pamiętam jakby to było dziś... nie, przepraszam nie pamiętam tego w ogóle, co nie zmienia faktu ze 100 notatek dalej wciąż tu jestem przez wzloty i upadki, ups and downs, niczym listonosz przez burze i śnieżyce docieram do was coprawiedziennie z nową porcją słowa pisanego (szkoda, ze epistolografia to sztuka pisania listów a nie postów na blogu, bo takie byłoby piękne określenie 'z nową porcją epistolografii... ehhh grubemu zawsze wiatr z dupy :/)

Długo zastanawiałem się o czym miałby być ten setny post? Czy ma być uroczysty? Odświętny? Na galowo z aksamitką pod szyją? Czy może zwykły, dla ludziów, prostym językiem w dresie pisany. Wtem! Dzisiejszy gadugadowy opis Rymka dał mi impuls. "O czym napisze? O tym co lubię najbardziej... O CYCKACH!". Tak moi drodzy, opis Rymka ('dziś nielegalnie pokażę cycki na kąpielisku "Arkonka"') i związana z nim prawdziwa niczym ze strefy 11 szczecińska historia skłoniła mnie do popełnienia paru zdań na najważniejszy temat świata.

Cycuszki, piersi, bimbałki, bufet, jabłuszka, bliźniaki, szczeniaczki, bufory itp. Tysiąc określeń dla ulubionej zabawki każdego mężczyzny, od kołyski aż po grób. Można wyrosnąć z Lego, resoraków, G.I. Joe, plastikowych żołnierzyków, komiksów ze Spider-Manem, brudnych uszu i piłki na garażach za domem, ale z tego jednego się nie wyrasta. Osesek ssie dziarsko suta, mimo że robi to raczej ze względów kulinarnych niż z tych, dla których będzie się za suta zabierał paręnaście lat później :) Mlody szczyl w wieku przedszkolno-komunijnym na razie ma uśpione receptory biustu z prostej przyczyny - jego koleżanki nie maja się jeszcze czym pochwalić, a i hormony są jeszcze w fazie "zapierdol kapsle Tomkowi z 3b" stad nawet kiedy gówniarz przypadkiem zobaczy mamę skradająca się z łazienki do pokoju w niekompletnym stroju, ewentualnie pomyśli "hmmmm lubię to... tylko nie wiem jeszcze czemu". Cale szczęście chłopaczyna nasz przysłowiowy oczywiście rośnie, mija hucznie wyprawianą 10tkę, potem 11, 12, 13...
...i mniej więcej w tym czasie nadchodzi Przedwiośnie :) Koleżanki z klasy zaczynają pączkować, a nasz przysłowiowy, dajmy na to Włodek, wchodzi w stadium "hmmmm lubię, ale nie mogę jej tego powiedzieć". Wtedy zaczynają się końskie zaloty, zabieranie tornistra Zosi, ciągniecie za kucyki Marysi czy 'wpadanie' na korytarzu na Elę (która ma juz 170cm wzrostu i 75b bo wpierdala kukurydze modyfikowaną genetycznie).
Mija trochę czasu, chłopakowi wąs się sypie czarnym mchem, a i w innych miejscach kiełkują przebiśniegi, kuna zaczyna harcować w najmniej odpowiednich momentach i Włodek wkracza w stadium "hmmmm lubię, tylko jak zrobić żeby zobaczyć je bez tego okropnego stanika". Mniej więcej w tym samym czasie dziewczyny przestają wkurwiać się na te "balony na klacie, przez które nie można biegać", a zaczynają dostrzegać wymierne korzyści płynące z posiadania takiego ekwipunku. Stad częste o tej porze roku (mamy już wczesna Wiosnę) obrazki ,na których banda żółtodziobów z namiotami w spodniach płaszczy się przed najlepiej wyposażonymi koleżankami w nadziei, że pozwolą im ponieść swój plecak albo chociaż sam zeszyt od biologii. Dziewczęta oczywiście skwapliwie z tego korzystają, puszczając kolo ucha dwuznaczne komentarze, w których chłopcy się lubują (i lubować do śmierci nie przestana, zaczną tylko je ciszej wypowiadać, w gronie zaufanych ziomów).
Tymczasem nasz Włodek ma już 15stke, zgolił pierwszy raz wąsa, ma za sobą dwa nieudane związki (pierwszej się pociły ręce podczas chodzenia po boisku na długiej przerwie, druga taką długą przerwę miała miedzy górnymi jedynkami, stąd pod presją chłopaków rozstał się z 'czytnikiem kart magnetycznych'). Będąc już wielkomiejskim singlem Włodek jedzie na kolonie do Pogorzelicy, a tam... RAJ! Skąpo odziane plażowiczki, zakupione w kiosku przez starszych kolegów świerszczyki zalewające pokoje kolonistów, koleżanki z domku obok wygrzewające się na słońcu w samych strojach kąpielowych. Nic dziwnego że hormony buzują i któregoś wieczora Włodek na dyskotece prosi w końcu do tańca Anitę ze Skierniewic, kolonijną seks bombę. Jest przytulaniec, jest kilka głupich gadek, spacer do domku, buzi, buzi "a możne wejdziesz na moment, koleżanki jeszcze nie wróciły z baletów..." - wtedy Włodek jest już w stadium "hmmm, lubię.... lubię, lubię, lubię!!!". Oczywiście wchodzi, oczywiście drzwi się zamykają, oczywiście światło gaśnie, oczywiście... godzinę później z rumieńcami na twarzy Włodek opowiada kolegom (którzy niedługo po tej historii będą musieli przyłożyć pewnemu zwierzęciu pod kołdra), jakie to Anita ma najfajniejsze na całym świecie cycki i że jak się dotyka to takie miękkie, ale w niektórych miejscach twarde i ze w tych pornosach szmule to maja sztuczne, a on dotykał prawdziwych i idzie spać bo jutro znowu ma randkę. Nadchodzi Wiosna pełną gębą.
Od tej pory Włodkowi przybywa na koncie. Lat. Doświadczeń. Obściskanych cycków. Staje się też bardziej wybredny, w końcu cyc cycowi nie równy (tego się właśnie z doświadczeniem nauczył). Tutaj przeróżne Włodki się troszkę rozchodzą, z osiedlowej jednokierunkowej robi się wielopasmówka. Wszyscy niby w jednym kierunku, ale każdy na innym pasie - i tak jeden woli małe jędrne, takie do reki, drugi większe, pełne, prężące się w dekolcie, trzeci giganty w których może się utopić, a czwarty zmienia pasy jak szalony bo w zasadzie lubi wszystkie. Wiosna powoli mija i niepostrzeżenie przechodzi w Lato. Niby wciąż gorąco, ba nawet bardziej niż Wiosną, ale jednak trochę parno, nie ma już tej świeżości. Mimo wszystko Włodek to nadal fan nad fanami. Dzięki cyckom daje się namówić na najbardziej absurdalne zakupy (bo ta pani która reklamowała... eeee nieważne, ile place?), z powodu cycków rozbija pierwszy samochód (widziałeś to... JEBUT!), cycki prowadzą nawet do doktora (wie pan co nie pamiętam jak wyglądała, biust miała taki... ale to zejdzie z czubeczka prawda? bo boli jak sikam), w końcu pewne cycki go zaczarowują na amen. Nie takie w pacierzu. Takie przed ołtarzem. Włodek daje się usidlić tej pięknej rudej asystentce ("hmmm lubię, będą moje") z działu kontroli jakości dwa pietra niżej, przez której dekolt wydal majątek na róże, kolacje, wyjazdy za granice i pierścionek z brylantem większym niż jego przyrodzenie.

Tutaj paniom się wydaje ze Włodek w końcu znalazł cycki na cale życie.

Panowie zaś obdarzają swoje panie promiennym uśmiechem i mówią "no PEWNIE kochanie".

Wilk syty i owca cała. Tyle ze ta owca... przepraszam - ten Włodek ani myśli zapominać o innych cyckach. Trzeba mu oddać, że u progu Jesieni nie gania już za innymi w celu poznania organoleptycznego. On jest już dojrzałym koneserem. Widok cycka już nie stawia na baczność kuny, teraz jedynie podnosi nieco ciśnienie krwi, a on patrzy, bo lekarze powiedzieli ze to zdrowo. Ruda asystentka coraz częściej jest rudą zołzą, wiec on coraz częściej oddaje się przyjemności zerknięcia na świeżego boobiesa czy to w parku na spacerze, czy w restauracji na obiedzie, czy przy chłodni w supermarkecie w nadziei ze obiekt obserwacji nie ma stanika. Jesień mija, niektóre Włodki spadają ze swoich drzew i szukają innych, młodszych zagajników, większość jednak zostaje. Rude cycuszki sięgają do pasa, wiec zołza nie nosi już tych kusych bluzeczek jak kiedyś - nieubłaganie nadchodzi Zima. Taka, w której płatki śniegu maja kształt niebieskich pastylek, a z których Włodek czasem ulepi sobie bałwana. Naszego bohatera dopada Parkinson (nie mający nic wspólnego z pojęciem 'szybkich rączek', wierzcie mi), reumatyzm a w końcu i Alzheimer. Powoli zapomina jak nazywa się ten metal do jedzenia tej kolorowej wody z miski, to pudło z ludźmi biegającymi w tą i z powrotem, ta siwa babeta kręcąca się co chwila przy kwiatach, a nawet to drewienko do otwierania języka którym ten pan w białym kitlu ostatnio dręczył jego migdałki.

I tylko jedna rzecz zostaje w pamieci...

...już do końca.



wtorek, 3 sierpnia 2010

Kriss Kross i Pierwsza Krucjata XXI wieku



Kto nie skacze ten stoi - a jak stoi to wiadomo lep jakiej propagandy za tym staniem się kryje. Dodatkowo jeśli stoi, to na pewno tam, gdzie stało ZOMO, po stronie Zapatero i Napieralskiego i jak nic ściska się z Putinem i Kiszczakiem, a Polska leży w ruskiej trumnie na czarnej folii i gnije. Jest jeszcze jedno wyjście - ten nie skacze, który już nie może - bo wiek, bo artretyzm, bo nie wypada, bo nie umie. Taki jednak skacze w sobie, skacze z radości, że po tylu latach znowu jest wojna, znowu władza to "Oni", a pan policjant to "Władza". Znowu nie rzucim ziemi skąd nasz ród, nie damy zabrać krzyża i nie napijemy się zimnego Lecha! Znowu można pomachać flagą, zmontować transparent, wykrzyczeć coś obraźliwego za barierkę i poczuć w sobie wszystkie powstańczo-opozycyjno-strajkowe duchy na raz. Niestety Zdziczałe Oddziały Milicji Obywatelskiej już nie pałują, nie ma ścieżek zdrowia, nie ma internowań, stanów wojennych, godzin policyjnych, cenzury i Wujka. Dzisiejsza opozycja krzyżowa to niestety ekipa smutnych ludzi, patrzących na świat przez pryzmat narzędzia tortur sprzed 2000 lat, żyjący według teorii spiskowych, homilii Ojca Dyktatora i projekcji chorego umysłu Brata Jarosława. Ich światem rządzą wszechobecni Żydzi, rosyjscy agenci i masońska cywilizacja śmierci. Celowo unikam cisnącego się na klawiaturę słowa "żałośni", bo to byłoby zdecydowanie zbyt proste. Oni naprawdę wierzą w to co wykrzykują, czują się wyniszczani, a w tym kawałku drewna widzą sens swojego życia. "Ich" prezydent został zamordowany z zimną krwią, "ich" kandydat został oszukany w wyborach, a "ich" wiara jest właśnie deptana. Farsa i dramat, emocje i pokazówka, żenada i bezwstyd. Cały wachlarz rodem z "Mody na sukces", "Klanu" i "Familiady" skondensowany w jednym miejscu i podlany narodowo-katolickim oszołomstwem prosto ze źródełka w górach Psychozy.

Siedzę sobie w domu, w Szczecinie, daleko od tej tragikomedii - za oknem deszcz, dziury w ulicach, fatalny Krzystek i padnięta Stocznia. Patrzę w to drugie, kolorowe okno stojące na szafce i widzę inny świat - słońce, krzyże, policję, straż miejską, harcerzy, księży i Błękitnego24. Siedzę, patrzę i cieszę się w sumie, że na naszą prowincję takie hece się nie przenoszą. My mamy Boogie Rain, wieczorny Deptak, frisbee na Błoniach, basket na Orlikach, City, Szmatę, Kontrapunkt, rowery w Lasku Arkońskim, blisko do morza i jedynie czasem jakiś mały samosąd na prezesie Odry (ale z drugiej strony kto go nie miewa od czasu do czasu). Dzięki temu czuję dystans do tej "prawdziwej Polski", do tego "patriotyzmu", brak jakiejkolwiek więzi z tymi "prawdziwymi Polakami" wymachującymi chałupniczo zmontowanymi symbolami i zwiędłym słonecznikiem (widziałem przed chwilą, przysięgam). W dupie mam wojnę o deski i mitologię spisaną w tej książce, co to niewielu ją czytało, a każdy mordę sobie nią wyciera. Wolę już jednorękich bandytów, prywatyzacje i inne rośliny lub czasopisma. Wtedy przynajmniej wiem, że zainteresowanie podmiotów, biorących udział w tych przekrętach obraca się wokół materii, do której zostali wybrani. Dość już magii i zabobonów na pierwszych stronach, jak macie robić afery, to chociaż róbcie je porządnie! Do cholery!