sobota, 29 sierpnia 2009

Audiosonic Neurotechnical Lab

Byłeś na Boggie Brain? Widziałeś Scratch Perverts? Lubisz turntablism? Nie masz pojęcia o czym piszę, ale czytasz z grzeczności? Nieważne. Poniżej prezentuję klip, który podobno robi furorę na świecie, 35 tys. odsłonięć w ciągu 48h pobytu w sieci, nawet Kanye poświęcił mu takie trzy linijki na swoim blogu - "This is so good it made my heart sink... like a mix of the feeling in your stomach when you-re on a roller coaster and when you would see your high school crush at lunch time... that's how this makes me feel".
Co to takiego? Oh, w zasadzie nic takiego, po prostu kolejny poziom zabawy patefonami, każący ci myśleć: "czego oni kurwa nie wymyślą". Panie i Panowie - Foreign Beggars i Scratch Perverts w "Audiosonic Neurotechnical Lab" . Smacznego.

czwartek, 27 sierpnia 2009

to i owo w akapitach / Dexter S04E01

Ciężko jest zasiąść do pisania, kiedy nie kieruje Tobą wewnętrzna potrzeba wyrzygania z siebie paru myśli. Jeszcze ciężej jest zasiąść, kiedy obliczasz sobie pozostały wolny czas i narzucasz sobie ilość wypisanych w tym przedziale czasowym tekścików. Jest jak z zapadaniem w sen, z którego wiesz, że musisz się za wcześnie obudzić. Więc obliczasz przed zaśnięciem ilość godzin, szacujesz czas zaśnięcia i po kilku prostych działaniach arytmetycznych jesteś gotów zapaść w głęboki i intensywny, chociaż krótki sen. "Jak teraz zasnę, to się zdążę wykimać" - powtarzasz sobie odliczając: trzy... dwa... jeden... i... dupa. Mijają sekundy, minuty, kwadranse, przekładasz się z boku na bok zmuszając się do zaśnięcia, przekonując samego siebie, że z każdą minutą niespania masz coraz mniej czasu na swój krótki i intensywny sen. Im mocniej się nad tym zastanawiasz, im intensywniej szukasz sposobów na "zaśnięcie w końcu, kurwa mać", tym bardziej się rozbudzasz, tym częściej ziewasz (a to akurat ewolucyjnie zaprogramowany zabieg ożywiania organizmu, a nie usypiania go) i otwierasz oczy by sprawdzić ile czasu jeszcze zostało. Tik-tak, tik-tak. W końcu udaje ci się na tyle zmęczyć przewalaniem z boku na bok, że zamiast przeszkadzać samemu sobie analizą procesu zasypiania, po prostu bezmyślnie odpływasz. Poranne wybudzanie odbywa się oczywiście w dramatycznych okolicznościach, najpierw duszona do granic możliwości budzikowa "drzemka", potem chwila na uzyskanie szczątkowej orientacji w terenie i wizyta w najbliższym pomieszczeniu z instalacją sanitarną. Winą za niewyspanie obarczasz oczywiście siebie, bo zamiast zasnąć od razu, to wierciłeś się rozmyślając nad sposobem przejścia w błogi stan nieświadomości. Postanawiasz, że następnym razem przestaniesz się zadręczać, zmuszać i odliczać, tylko zwyczajnie zalegniesz i zaśniesz. Ta, jasne. Prawda jest taka, że jeśli te sytuacje zdarzają się cyklicznie, twój organizm dopiero po jakimś "domyśli się", że może nie warto grać w chuja z właścicielem, tylko wylogować się jak najszybciej, co by poranek był mniej traumatyczny. Zajmie mu to jakiś czas, ale jedno jest pewne - przestawi się w końcu, wiem z doświadczenia. Co innego, kiedy "niewyspanie" odbywa się sporadycznie, np.: przed podróżą, ważną rozmową o poranku, czy innym doniosłym wydarzeniem. Wtedy nie ma przysłowiowego chuja w(e) przysłowiowej wsi. Nie zaśniesz zgodnie ze swoim widzimisię, co więcej - im bardziej twoje "widzimisię" będzie chciało, tym bardziej twój organizm będzie się zapierał. W myśl termodynamicznotechnicznosamochodowej zasady "ja mu w gaz, a on zgasł" - proces zasypiania będzie rozwijał się odwrotnie proporcjonalnie do ilości energii, włożonej w jego rozwój. Dlatego przyjmijcie małą radę. Jak już włączycie budzik, postawcie go tak, żebyście nie widzieli godziny. Nie obliczajcie dokładnego czasu snu/drzemki. Nie zmuszajcie się do "myślenia o niczym", jak już macie jakieś ciężkie myśli (z reguły właśnie wtedy te ciężkie budzą się do życia), to przewertujcie je szybko idąc w jakieś spokojniejsze tematy. Spróbujcie lekkiej, cichej muzyczki w tle, może odwróci Waszą uwagę. Nie wkurwiajcie się, że właśnie przebimbaliście potencjalne 37 minut z Waszego nadchodzącego snu. I tak dalej i tak dalej - tyle teorii. W praktyce żadna z tych porad nie zadziała, bo od zawsze jest tak, że jak się człowiek zmusza do wypoczynku, to nie wypocznie, choćby nie wiem co. Dotyczy to zarówno drzemki jak i snu, wolnego popołudnia, weekendu za miastem, tygodnia na Lazurowym Wybrzeżu, miesiąca w Tajlandii czy rocznej wycieczki dookoła świata. Wiesz, że musisz odpocząć, chcesz odpocząć, marzysz od odpoczynku, ale jak już przychodzi na niego czas, to nie możesz się do niego zmusić. Masz całą teorię w małym paluszku i wciąż nic. Dopiero gdy jakimś magicznym sposobem spuścisz całe ciśnienie z głowy do jakiegoś rynsztoka, dochodzisz do wniosku (a właściwie wniosek dochodzi do ciebie), że odpoczynkowi trzeba po prostu dać się "dziać". Wtedy wszystko idzie jak po Lurpaku. Zupełnie jak pisanie, od którego zacząłem notkę i które umieszczę w poincie, żeby logice stała się zadość. Bo z pisaniem jest tak, że... czasem cie najdzie, mimo że nie chciałeś i napiszesz rozprawkę o spaniu w trudnych warunkach. Potem tę rozprawkę opublikujesz w sieci i zanim się obejrzysz "proces twórczy" się rozpocznie, potrwa i zakończy.

A ty nie miałeś nawet pomysłu na notkę :)

P.S. "Preair", jak sama nazwa wskazuje, jest słowem angielskim. Oznacza ono, to słowo, ni mniej ni więcej, tylko to, że jakieś premierowe medium zostało pokazane garstce wybrańców przed oficjalną premierą. "Preair" odnosi się z reguły do serii radiowych i telewizyjnych - "on air" to w owych mediach oznaka bycia na antenie, "preair", logicznie rzecz analizując odniesie się więc do mediów oczekujących dopiero na swój czas antenowy. Pokazy tego typu mają jedną cechę - ich goście z niebywałą częstotliwością "wykradają" taśmy tylko po to, żeby w czynie społecznym umieścić je w sieci, skąd jak wiadomo raz umieszczonego materiału wykasować się nie da, a podobne próby mogą być porównane jedynie do prób usuwania konkretnych ziarenek piasku z plaży.
Po co ten piracki wstępniak? W sumie po nic, poniższa wstawka mogłaby się obyć bez powyższego wyjaśnienia. Jak znam życie pojawiłyby się jednak pytania typu: "już? a premiera powinna być [data], a nie teraz", "ej skąd masz? w TV jeszcze nie było" albo "czy to aby nie fejk z trojanem?". Dlatego też, przechodząc do sedna, oficjalnie informuję:

Pilotażowy odcinek 4 sezonu serialu "Dexter" jest obecny do ściągnięcia (wraz z napisami marki "Polskie") pod poniższym plakatem. Ogólny zarys fabuły fani znają na 100%, reszcie zainteresowanych polecam Google + trzy poprzednie sezony. Jeśli tak jak ja stęskniliście się za Debrą, Masuką czy Batistą, ciekawi Was jak w nowej rzeczywistości poradzi sobie świeżo upieczony "najbardziej zabójczy" tatuś i mąż i nie możecie doczekać się uchylenia przynajmniej rąbka tajemnicy Trinity Killera - to odcinek Was nie rozczaruje. Nowy (lepszy?) Dexter w TV już 27 września. W systemie"preair" już dzisiaj na Twoim dysku. Polecam:


czwartek, 20 sierpnia 2009

stopa wody pod kilem

M/F Polonia, Świnoujście - Ystad, Cafeteria na 7 pokładzie, przynieś, podaj, pozamiataj, nałóż kotleta, podaj bigos, uzupełnij lodówkę, zbierz tackę, zmyj podłogę, kawa w mesie, prysznic w kabinie, łóżko na górze, przykimaj parę godzin, dośpij z rana, dośpij po południu, wstawaj, ziewaj, nie ziewaj, czasem kiwa, czasem nie. Tak w skrócie telegraficznym można podsumować moje ostatnie 2 tygodnie. Zaokrętowałem dupsko na promie, którym codziennie tabuny ludzi podróżują w tę i nazat. Nie wiem po co to robią, w końcu na lądzie o tej porze roku jest całkiem przyjemnie, niemniej jednak oni swoje ważne powody mają i nic mi do tego. Gastronomiczny profil pracy przekreśla raczej szansę na spełnienie moich intelektualnych aspiracji, chociaż z drugiej strony nie dotarłem jeszcze do momentu, w którym mółbym te aspiracje jasno sprecyzować (tak, tak, mam 27 lat i czas najwyższy, bla, bla, bla). Praca jest fizyczna, bywa męcząca i nie pozwala się wykazać, chyba że wykazywaniem nazwiemy polerowanie sztućców, żeby świeciły się jak przysłowiowe jajka należące do równie przysłowiowego psa. Irytuje czasem fakt, że zamiast "would you mind, if I check if that lady's meal is already prepared", muszę mówić "wait a second", bo inaczej pan nie zrozumie czemu spierdalam sprzed jego oczu, kiedy on jest gotów złożyć zamówienie za pomocą palca wskazującego na kotlet. Są jednak i miłe momenty, sympatyczni klienci, wesołe "small-talki", żarty, bardzo smaczne żarcie i na tych pastelowych odcieniach roboty staram się skupiać. Najważniejsze wydaje się jednak to, że dzięki 14-dniowej haróweczce na pokładzie moje konto zasili się przyjemną sumką, pozwalającą przyjemnie spędzić przyjemne 14 dni w domu, tudzież poza nim. System "dwa na dwa", czyli dwa tygodnie na statku, dwa tygodnie w domu, ma tę jedną, zasadniczą zaletę, że odpadają mi wnioski o urlop, wkurwiające poniedziałki (tu każdy dzień może wkurwiać, zależy od humoru - nazwa "poniedziałek" nie ma większego znaczenia), czy za krótkie weekendy. Jest czas zapierdalania i czas opierdalania i jak na razie system wydaje mi się dość rozsądny. Minusem niewątpliwym jest brak dostępu do sieci, co mocno ogranicza moją aktywność na blogu i pozbawia mnie wirtualnego dostępu do moich wiernych czytelników (wiem że tam jesteście, nie wstydźcie się do tego przyznać). Niniejszą notkę piszę podczas porannej przerwy przedostatniego dnia tzw. "czternastki" (środa), a opublikuję ją zaraz po powrocie, czyli w czwartek, czyli dzisiaj, na dzień dobry. Niewykluczone, że w najbliższym czasie zaopatrzę się w jakiś najtańszy mobilny internet, dzięki któremu będę mógł snuć wywody na temat co bardziej pierdolniętych pasażerów, wesołych kucharzy czy niezrozumiałych decyzji menadżerów, a może i znajdzie się czas na jakies egzystencjalne przemyślenia, krótkie komentarze dotyczące tego i owego, a nawet zabawne notki z mnóstwem śmiesznych określeń, które tak bardzo lubię i życ już bez nich nie mogę. Szkopuł w tym, że doba na statku to 3h pracy, 3h przerwy, 3h pracy, 3h przerwy, 6h pracy, 6h przerwy. Jak już napisałem we wstępie, przerwy upływają tu pod znakiem "dośpij", co mocno ogranicza czas na kreatywne zajęcia, a już na pewno nie pozwala na swobodne przeszukiwanie sieci w celu znalezienia godnych polecenia kąsków. Do tego wszystkiego dochodzi fakt, że korzystać z sieci będę mógł jedynie podczas postoju w Świnoujściu (9-12 rano, później wpadnę w objęcia roamingu), który z reguły poświęcam tu na krótką drzemkę, bez której nie ogarniam potem rzeczywistości i wyglądam jak znoszony kapeć. Na pewno więc zapanuje posucha w kategorii muzycznej i filmowej - czasu na poszukiwanie nowinek, mieć z pewnością nie będę. Na pewno jednak znajdę chwilę czy dwie na poskrobanie po klawiutarze w celu przelania na laptopa kotłujących się w łysej łepetynie myśli. To akurat mogę Wam obiecać. Mogę też obiecać, że Usain Bolt powalczy jeszcze o pobicie własnego, rozpierdalającego mnie na łopatki rekordu świata, a Gosia Andrzejewicz nigdy nie dorobi się miana "niezłej sztuki". Są po prostu rzeczy na niebie i ziemi, które są pewne i warto, żebyście o nich pamiętali. Tymczasem jednak witam wszystkich po przerwie i obiecuję aktywność, która zrekompensuje to niewielkie zawieszenie.

P.S. Delikatnych przepraszam za wulgaryzmy, ale skoro "na" kuchni każą mi mówić "frytki, kurwa!", to nie ma się co dziwić, że rynsztok pojawia się tu i ówdzie i ciężko go jednym ruchem usunąć. Poza tym to właśnie elokwencja + wulgarność jest znakiem rozpoznawczym tego bloga, więc nie dajmy się zwariować.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

płynę / edIT - original air raid material

Poprułem przez fale w kierunku kraju Wikingów. Wracam za circa 2 tygodnie. Jak wrócę to będę i się pochwalę co robiłem i czemu poprułem i w jakim systemie będę pruł w następnych miesiącach. Tymczasem na do widzenia zostawiam Wam najnowiusieńszy i prześwieży plakacik z nowego Dexa:
oraz z "niecyklu" nowe inspiracje - edIT (jeśli chodzi o wymowę - moim skromnym zdaniem raczej "ed aj ti" niż "edit") ze swoim albumem "Certified Air Raid Material". Na pierwszy rzut oka, czy tam innego organu poznawczego, tytuł łudząco przypomina nazwę pierwszego wydawnictwa The Streets pt. "Original Pirate Material". Skojarzenie o tyle mylące, że Edmard Ma w przeciwieństwie do Mike Skinnera jest skośnooki, urodził się w Los Angeles i nie nawija "cockney'em". Skojarzenie o tyle trafne, że, podobnie jak Skinner, Edward porusza się muzycznie w obrębie czegoś nowego, świeżego na rynku. O ile The Streets można śmiało uznać za pioniera (/ów?) gatunku grime (w tej bardziej zjadliwej komercyjnie wersji), o tyle edIT zajmuje się wynalazkiem, który zaczyna kwitnąć na scenie muzycznej jako "glitch-hop". Kakofoniczne dźwięki, mocny bas, instrumental rodem z przytuningowanej zza oceanu fury z jednej strony, z drugiej dziwna w takiej mieszance harmonia, przetrawione elektronicznie sample, crunk, doprawione tu i ówdzie zwrotkami takich kotów jak Abstract Rude czy The Grouch - słowem instrumentalny (w większości) hip-hop XXI wieku. A może i XXII wieku, widzę bowiem po reakcjach specjalistów, że nowoczesne, elektroniczne podejście do hip-hopu wciąż może wzbudzać w niektórych odruchy wymiotne, a przestawienie się ze spokojnych, numerów na "parkietowo-bangerowy" klubowy styl może kojarzyć się z fortuną tuczącą się kałem i "schematycznym hip-hopem rodem z MTV". Nie wiem kiedy w MTV autor powyższej recenzji słyszał podobne dzwięki, jeśli ma namiar, to ja chętnie sam posłucham - obawiam się jednak, że za tęczą barwnych epitetów kryje się po prostu produkt nie trafiający w gust oceniającego. Niby ilu słuchaczy, tyle ocen, jednak porównywanie zwrotek Abstracta czy francuzów z numeru "Crunk de Gaulle", do schematycznych "ass" & "fuck" czy kiepskich MCs z ostatniego krążka Shadow'a to delikatne nadużycie. Niemniej jednak oceny macie dwie, co z nimi zrobicie to już od was zależy. Ja bawiłem się świetnie słuchając tego albumu. Znudziły mnie chwilowo kolejne produkcje czerpiącej każdą kończyną z funku, soulu czy jazzu, brzmiące podobnie "ambitne" dokonania wykonawców, którzy z elektronicznego dziewictwa uczynili cnotę. Rusza mnie elektroniczne pierdolnięcie, nowoczesne podejście do nieco skostniałych już gatunków, ten zniszczony stereotypowym podejściem "bounce" a.k.a. "bauns". Całe jednak szczęście nikt nie płaci mi za obiektywizm, dlatego mogę z czystym sumieniem polecić poniższy krążek. Do fury, na parkiet i ku wkurwieniu sąsiadów. Jak się nie spodoba - to do Los Angeles truć dupę Edwardowi. Pan Patryk ma teraz relaks.
P.S. Moja piękna, autorka poczytnego bloga "Kunamanogi", występująca w internetach pod pseudonimem Cookie zdała dzisiaj egzamin na Prawo Jazdy. Po męczarniach, porównywalnych jedynie z przenoszoną ciążą słonia, pani Ewa pokazała w końcu trzymane za pazuchą umiejętności i nie dała egzaminatorowi przyczepić się do czegokolwiek. Jako dumny, pierwszy na świecie adresat tej dobrej wiadomości dzielę się nią z Wami, bo jaram się jak dziecko. Jarajcie się i Wy zatem. Jak dzieci :)