poniedziałek, 6 kwietnia 2009

probably the best week in the world

popatrzyłem przypadkiem w mój ścienny kalendarz z Mikołajkiem (pod którym dumnie wisi medal wicemistrza MLB Pretendent :P) i zobaczyłem, że od ostatniej notki minęła już konkretna zmiana kartek. "obijasz się, panie Owcze" pomyślałem. "obijam się" przyznałem się przed samym sobą. "czemu się obijasz, Owcze?" spytałem po chwili, zastanawiając się z kim rozmawiam i czemu traktuję ten wewnętrzny monolog tak poważnie - "czemu? ano..." i tu zawiesiłem głos jak dobry aktor w popisowym monodramie. mówię wam, zabrzmiało dramatycznie, gdybym miał blond kłaki, zatrząsłbym nimi niczym Krystyna Janda, nadając tej chwili jakiejś niespotykanej głębi. niestety, a może na szczęście włosia na głowie zaczyna mi brakować coraz bardziej (dzięki tato :), do tego scena, na której przyszło mi odgrywać rolę, ogranicza się do pustego pudełka po pizzy na podłodze, pustych szklanek z sobotniego biforu na półkach, plamy po keczupie na parkiecie i nieogolonego grubasa na niepościelonym łóżku (dla niedomyślnych, lub domyślnych za bardzo - chodzi o mnie). jednym słowem komedia raczej, niż poważna melodrama. dlatego też odpowiedź na nurtujące mnie wewnętrzne zapytanie "czemu?" udało mi się streścić w dwóch słowach, kończących tę żałosną próbę zawiązania akcji - "zarobiony byłem, proszę szanownego pana, zarobiony" (tu ukłon w stronę inspiratorów ostatniego zdania - Adama Ansena i Michała Foltyna).

zaczynając akapit nr 2 (jak to Skandal kiedyś mi poradził robić), na samym wstępie informuję zainteresowanych - słowo "zarobiony" nie ma nic wspólnego z pracą zarobkową, wciąż szukam, wciąż jestem Kiepski na łasce Halinek, wciąż bumeluje gdzie się da, niczym Rysiek "wiem w co lubią kobiety" Rynkowski. Nie jest to oczywiście powód do dumy, ale wtajemniczeni wiedzą, że w wyniku splotu szczęśliwych wydarzeń o podłożu finansowym leci mi nie najgorzej i głodem bynajmniej nie przymieram (co zresztą widać po mojej pucułowatej mordzie). Co więc oznacza tajemnicze "zarobienie"? O tym już za chwilę w akapicie nr 3, który nastąpi po krótkiej przerwie muzycznej.

witam po przerwie. w dzisiejszym odcinku korewtolubiących pare słów odnośnie wielce zarobionego, umownego tygodnia poprzedniego. czym się te kilka dni (nieco ponad siedem, ale określenie "prawdopodobnie najlepszy tydzień świata" brzmi lepiej niż "niezłe trochę ponad siedem dni w roku") różniło od poprzednich? otóż enigmatyczną odpowiedź zawarłem w powyższym nawiasie - to był po prostu prawdopodobnie najlepszy tydzień na świecie. rozwijając - przede wszystkim, dnia 24 Marca (wspomnianego już w notce z dnia 24 Marca) minął dokładnie rok od kiedy znalazłem swój własny kawałek wirtualnej podłogi. w tym czasie zdążyłem zanotować niemałą (ale też nie za wielką, już bez przesady) e-popularność, zagościć wirtualnie w domach osób mi nie znanych, zakomunikować o paru narodzinach, poprawić kilka humorów i gustów muzycznych, polecić paczkę dobrych filmów, zrecenzować to i owo, przypomnieć, utrwalić, pochwalić, ponarzekać i pocieszyć. tak właśnie za sprawą magicznego kliknięcia myszką powołałem do życia moje ukochane cyber-dziecko - jako współwychowawcy berbecia nie krępujcie się i zdmuchnijcie świeczkę (można pomyśleć życzenie :)

trzy-czte-ry:
dmuchnęli? pomyśleli? tylko cicho, bo się nie spełni... za chwilę dalszy ciąg programu.

blog nie byłby oczywiście sukcesem (bo w mojej mikro skali jest), gdyby nie... rok, którego był świadkiem. oczywiście podniosą się głosy sprzeciwu, przecież głównym argumentem za jakością tego pamiętnika jest osobowości i intelekt twórcy, jego poczucie humoru, lekkie pióro i talent do zwięzłych notek oraz celnych point. zgodzę się, co więcej tym protestującym chętnie postawie po kielonie, ale nie oszukujmy się - to większość 2008 i początek 2009 roku dały glebę pod moje wypociny. a to był dobry rok. to był rok KTL, Lokalnej, Salsy, Hauki, rok Franka i jego szczęśliwych rodziców, Matyldy i jej szczęśliwych rodziców, rok wątroby, Open'era, Batmana i Jokera, Boogie Brain, Orange Warsaw Festival, braku prądu w Szczecinie, Świnoujścia, pracy, domówek i klubo-hulan, przesłuchanych i nieprzesłuchanych płyt, obejrzanych i przegapionych filmów, wicemistrzostwa ligi, Jasnych Błoni pod słonecznym prażeniem i deptaku przy weekendowo wieczornym piwku, kunamanogi na soulbowlu, książki mojej Mamy przez Rymka odnalezionej, rok kompromitującego Euro, Insertu, Chillu bez Pościeli, mistrzostwa Celtics, Firefoxa 3, ucieczki przed WKU, Obamy i Tili Tequilli, ale przede wszystkim był to dla mnie rok, w którym "on ją poprosił o chodzenie, a ona się zgodziła". tak właśnie - 29, a właściwie 30 marca (dokładna godzina znana jest chyba tylko Rymkowi) minął, strzelił, a nawet pierdolnął rok, jak pewna cudowna dziewczyna męczy się z lujem do kwadratu w mojej osobie. 365 (and counting) mmmmmiłych dni spod znaku ciasteczka, kuny, kalorii, przekładania, lenistwa, pozdrawiania, łóżka, rycerza, sziszy, bravii, aneksu, subwaya, smarowania, spania, dziwnych ryb w akwarium za plecami, czillu i tony codziennych niemożliwych do opisania rzeczy, dzięki którym ten rok dostał miano "najlepszego" - a kolejny na pewno nie spuści z przysłowiowego tonu. no bo jak by mógł, jeśli już we wrześniu będziemy razem tam, w pierwszym kurwa rzędzie... LOWE :)


jak więc widzicie, ten "tydzień" zaczął się nieco sentymentalnie, dwie rocznice, obie wspominkowe, ale jakoś nie złożyłem się odpowiednio do skrobnięcia notek ani z okazji jednej ani drugiej, celebrowałem to w gronie "realnym", zaniedbując nieco bloga. co się jednak prawda odwlecze jak mawiają starzy Łemkowie, to kurwa nie uciecze c'nie? kropeczką nad i, swoistym dopełnieniem tygodnia wrażeń była oczywiście sobota (bo dla każdego, wychowanego w judeochrześcijańskiej kulturze młodego człowieka niedziela jest początkiem nowego - Pan Bóg odpoczął, Pan Jezus zmartwychwstał, Pan Komornik nie pracuje). Sobota (nie raper) jak to sobota (nie raper), ma to do siebie, że obfituje z reguły w interesujące ze wszech miar imprezy kulturalno-niekoniecznie-oświatowe. nie mogło być inaczej i przy okazji ubiegłej soboty (nie rapera), podczas której zbiegły się urodziny, a właściwie smrodziny Ewy, (wspomnianego wyżej Ciasteczka, które dla wtajemniczonych jest moją kobietą - szczególnie zwracam się do niewyrośniętego karaczana w okularach z City) z imprezą 21Gram, czyli kolektywu w skład którego wchodzą nasi najlepsi muzyczni znajomi - Wullah, Falcon, Twister i Ślimak. imprezy się połączyły, wymieszały, zgrały, przyprawiły małymi nieporozumieniami na tle obecnościowym i ROZJEBAŁY na kawałeczki do samego rana, przy pierwszych promieniach kwietniowego słońca witanego. dawno nie było hulany tak długo celebrowanej, dawno nie kończyliśmy przy zapalonych światłach i zmęczonej minie Stiopy, dawno nie rozkminialiśmy afterka stojąc w bluzie przed klubem i dawno nie mieliśmy takiego ubawu z czyichś butów, jaki zapewnił nam niejaki Tomek Jańczuk, któremu w imieniu naszym przesyłam miłość dozgonną :) niewyspanie niedzielne, melanż poniedziałkowy, nieogarnięcie 48godzinne - to tylko kilka efektów ubocznych jednej z najlepszych imprez ostatnich dni - imprezy która niczym wisienka na torcie udekorowała te kilka dni piekielnie dobrych, wartych wspomnienia okazji. urodziny bloga, rocznica z Ciastkiem, urodziny Ciastka, 21Gram, do tego parapetówka z karteczkami i wujkowy prezent świąteczny ma deser (dla wtajemniczonych ofkors) - to właśnie składniki genialnego eintopfa, którym okazał się być mijający tydzień. czemu nie pisałem wcześniej? bo zarobiony byłem. czym? zrób rewind jeśli wciąż nie wiesz.

do zobaczenia :)

p.s. numery wrzucone w formie youtube'a to "mes - jak to" (bo lubię) i kid cudi - day 'n' night w remiksie crookers (bo kurwa lubię, jak wullah puścił mi na imprezie to padłem) - takie na koniec. goodnight.

4 komentarze:

Cookie pisze...

...plama z keczupu zostala usunieta w sobote gwoli scislosci ;P

Lowe :*

owiec pisze...

nie znasz wszystkich keczupowych zakamarków mojego densflora :D

Cookie pisze...

znam wszystkie twoje zakamarki

Cookie pisze...

btw zajebiste slowo - ''ZAKAMAREK'' :D