środa, 11 stycznia 2012

na nowo i noworocznie

20 Kwietnia 2011r. 266 dni pierdolonej posuchy na moim własnym metrze kwadratowym internetu, który obiecałem doglądać, obsiewać słowem i podlewać żartem regularnie. A teraz co? Chwastem zarosło, marchewki pogniły, chryzantemy do wyrzucenia i jeszcze co chwila słyszę: "Może byś coś zrobił w końcu z tym śmietnikiem? Posprzątał? Zasiał coś nowego? Tak fajnie było i zjebałeś, weź to ogarnij w końcu, bo przykro patrzeć". Kiedyś pomyślałbym, że to fajnie tak dać się wyczekać fanom moich pierdół - po celebrycku i w ogóle. Teraz raczej ze wstydem siadam do klawiatury, licząc na to, że może ktoś się stęsknił i widząc nową notkę odkurzy sobie ten adres w Ulubionych i choć raz uśmiechnie japę podczas lektury. Cytując mojego faworyta wśród serialowych skurwieli z przerośniętym ego - I'm back, baby!

Nieco ponad rok temu, przy okazji przełomu rocznego, przygotowałem Wam i sobie paczkę życzeń na nowy, 2011 rok. Dokładnie rok później miał nadejść czas korekt i podsumowań. Tyle, jeśli chodzi o dotrzymywanie terminów. Niemniej jednak sam pomysł nawiązania do tamtej notki i rozpoczęcia tym samym ponownej zabawy w pisanie nie jest taki najgorszy. Wybaczcie więc spóźnienie i przytulcie do ucha kilka słów na nadchodzące 366 dni, które może znowu okażą się lepsze niż poprzednie.

Patrząc na poprzednie lata, a także na te przed nimi i te jeszcze wcześniejsze, mogę Wam śmiało powiedzieć, że 2012 przyniesie kilka rzeczy, pewnych jak etat Ibisza w Polsacie. Obiecuję zatem, że ani polska polityka nie stanie się poważna, ani polskie kabarety śmieszne, ani polscy kierowcy rozsądni i trzeźwi. Równie pewni możecie być tego, że w ciągu tych dwunastu miesięcy zdrożeje coś bardzo Wam niezbędnego, a stanieje jakiś bezużyteczny chłam. Telewizja wciąż będzie promować sezonowe miernoty, radio nie przestanie układać playlist w oparciu o gust bywalców Pinokia, a w kinach co jakiś czas będzie wybijać szambo w wersji 3D. To nie jest kurwa Hogwart i nie liczcie tu na żadne czary-mary.

Nie zrozumcie mnie źle, ja nigdzie nie zapodziałem moich różowych okularów - chcę Wam tylko uświadomić, że pewne rzeczy są stałe, niezmienne, constans i nie ma co na nie narzekać. Będą i już - narzekanie jest dla dobre dla recenzentów polskich komedii i autorów Demotywatorów. Cała reszta powinna powyższy akapit skwitować leniwym "pfff". Przynajmniej z kilku powodów:

W 2012 czeka kilka niezłych filmów ("ostatni" Batman, czy "pierwszy" Hobbit, żeby wymienić tylko dwa najbardziej mnie kręcące), czy kontynuacji seriali, które z radością kradniemy z internetów, żeby móc rozpoczynać rozmowy ze znajomymi od "Widziałeś? Nie? To nic Ci nie powiem, bo będzie spojler!". Od czasu do czasu dygniemy z pewnością na jakiś koncert, pojedziemy na kolejne edycje ulubionych festiwali, albo sprawdzimy pierwsze edycje nowych. Do tego nasi ulubieni muzycy znów zaskoczą nas porcją świetnej muzyki w swoim wykonaniu... albo wręcz przeciwnie - wyładują nam w uszy wyjątkowy szajs, dzięki czemu zaczniemy szukać czegoś nowego, świeżego i odkryjemy nowych ulubionych wykonawców. Natura nie znosi próżni. W międzyczasie, jak zwykle znienacka, trafimy na jakąś szatańską imprezę, po której będziemy dochodzić do siebie tydzień. Minimum. Tak było w 2011 i tak samo będzie w 2012, że o 2013 nie wspomnę, bo to prawo serii. Wyjątków nie przewiduję, tym bardziej, że mam dla Was doskonałą wiadomość! Mimo armii nawiedzonych oszołomów i ich stukniętych teorii, świat się nie skończy 21 Grudnia z powodu ostatniej kartki w Wielkim Złym Kalendarzu. Czemu? A niby czemu miałby się kończyć? Mój kalendarz, jak to kalendarze mają w zwyczaju, też się niedawno skończył, a życie jak się toczyło, tak się toczy. Nie wiem, może autorom zabrakło chęci, żeby go pociągnąć dalej, może doszli do wniosku, że dwanaście kartek wystarczy i pod koniec grudnia trzeba sobie sprawić kolejny egzemplarz. Tak czy inaczej - kalendarze jako zwiastuny Armageddonu są przereklamowane, nieważne czy robili je Majowie przed naszą erą, czy Prószyński i S-ka przed paroma dniami. Koniec, kropka. Możecie planować Sylwestra 2012/13. Nie ma za co.

Tyle w temacie mojej pewności. Pozostały już tylko życzenia, bo to w takich notkach standard, a wbrew pozorom lubię się standardów czasem potrzymać. Na początku przypomniałem notkę sprzed roku i czytając ją po raz kolejny, doszedłem do wniosku, że nic z tego co napisałem, nie straciło na aktualności. Wybaczcie zatem auto-kserowanie, ale jeśli coś Wam się z tego wciąż nie spełniło, to niech się spełni w końcu teraz. Jeśli zaś się udało... to fuck it! Niech się uda jeszcze raz! Dobrych rzeczy nigdy za wiele. Dlatego zapamiętajcie, że nowym, 2012 roku znowu "będziemy chudnąć, częściej chodzić na ambitne filmy, słuchać więcej muzyki, poprawiać biceps, więcej zarabiać, mniej palić, więcej się ruszać, mniej pić. Będziemy ładniejsi, żywsi, mądrzejsi i po prostu lepsi. Znajdziemy czas dla rodziny, dla przyjaciół, zakochamy się, będą oświadczyny, śluby, dzieci, nowe mieszkania, nowe samochody, nowe kariery, awansy, zdane egzaminy, obronione prace, szóstki w szkole i pochwały od szefa. Jedzenie będzie zdrowsze, mieszkanie czystsze, język bardziej kwiecisty, ubrania bardziej modne, a buty lepiej wypucowane. Ogólnie rzecz biorąc 2011 2012 to będzie TEN rok, najlepszy do tej pory, ze wszystkim, czego poprzednie lata nie miały, wypchany po brzegi postępem i samodoskonaleniem. 365 366 dni naszego własnego El Dorado.


Niech Wam się zatem pospełnia! Wszystko i wszystkim! Załóżcie okulary w kolorze bladokoperkowego różu i róbcie sobie dobrze. Idźcie do przodu, nie patrzcie do tyłu, rozwijajcie się, korzystajcie z życia, podejmujcie decyzje, osiągajcie cele, spełniajcie marzenia, doceniajcie i bądźcie doceniani, uśmiechajcie się, kochajcie, wybaczajcie, pomagajcie i tak zwyczajnie, tak po prostu - bądźcie lepsi."
Witając Was ponownie,
życzy Autor.