piątek, 30 kwietnia 2010

środa, 28 kwietnia 2010

Boogie Brain Festival 2010

Dzieje się! Dzieje się znowu i znowu na naszych oczach się dzieje. W przeciwieństwie jednak do poprzedniego "dziania", teraz dzieje się pozytywnie, wakacyjnie, muzycznie i przede wszystkim w Szczecinie. Co się dzieje? Sporo. Inspiracje, Kontrapunkty, Music Festy i "niktnicniewie" spod znaku Ery. Przede wszystkim zaś dzieje się już trzeci raz z rzędu festiwal, którego ze świecą szukać w innych zakątkach nad Wisłą. Zaznaczę na wstępie, że nie piszę tego z przyczyn zawodowo-profesjonalistycznych. Jak niektórym wiadomo zahaczyłem się w tym roku w biurze organizacyjnym festiwalu, w sekcji kontaktu i współpracy z mediami - można więc wnioskować, że to sponsorowana, przesłodzona notka na życzenie/prośbę/rozkaz przełożonych. Otóż nic z tych rzeczy. Inicjatywę popieram i wspieram (jak mogę) od pierwszej edycji w odległym roku 2008. Bywało źle - był deszcz, była licha frekwencja, były idiotyczne komentarze lokalnej GieWu, były insynuacje dotyczące dofinansowania. Cześć z tych tematów miała zaczepienie w rzeczywistości (deszcz faktycznie lał, a tłumów faktycznie nie było), część była kompletną bzdurą (tematy finansowe), niemniej jednak swoje wyboje festiwal zaliczył. Dobrze, że zaliczył, bo każda inicjatywa rozbija się czasem o nieprzewidziane przeszkody. Za to sposób, w jaki z takich stłuczek wychodzi, pokazuje jej prawdziwą wartość. Kolejna edycja Boogie Brain udowadnia, że wartość przedsięwzięcia jest wysoka i wciąż rośnie. To wszystko jednak tematy zastępcze, bo od pierwszego dnia w Boogie Brain chodziło i wciąż chodzi o jedną rzecz - MUZYKĘ. Ta zaś występuje w Szczecinie co roku w najlepszym składzie. Czy to gwiazdy formacji "defensywnych" jak londyńscy Digital Mystikz, kreatywni wszechstronni rozgrywający w stylu Roya Ayersa i Marka de Clive-Lowe, czy wreszcie elita ataku - Scratch Perverts, LTJ Bukem czy Nookie - dobre brzmienie zawsze występowało w Szczecinie w swoim najsilniejszym zestawieniu. Nie inaczej jest w tym roku. Kolejne lato, kolejna edycja festiwalu i kolejny raz usłyszymy dźwięki z wyższych półek. Przede wszystkim jednak, kontynuując metaforę piłkarską (w końcu Liga Mistrzów wczoraj zaprzątała głowy większości), w tym roku rozgrywki przeniosły się na inne boisko. To miejsce to Łasztownia Stadium, ulokowana w samym centrum Szczecina, nad wodą, w okolicy poniemieckich budynków dawnej rzeźni miejskiej. Tak, dobrze przeczytaliście - dawnej rzeźni miejskiej. Klimat, otoczenie, widoki - z całą moją miłością do Teatru Letniego w parku - Łasztownia przerasta swojego poprzednika o głowę. Dwie sceny dziennie, duży festiwalowy plac, miejsca gastronomiczne z widokiem na główne wydarzenia, dobry dojazd, bliskość do centrum - wszystko to czego brakowało amfiteatrowi, Łasztownia wnosi w pakiecie startowym. Wspomniane zaś przeze mnie "główne wydarzenia", to w tym roku sobotni przekrój przez dwa najbardziej prężne ośrodki muzyki elektronicznej w Europie - Londyn i Berlin. Nie oznacza to bynajmniej, że gościć będziemy wykonawców tylko z dwóch miast, co to, to nie. Pokazuje to tylko, jak wielki wpływ na nowoczesną muzykę klubową mają trendy zakorzenione w tych dwóch stolicach. Pisałem kiedyś notkę o muzyce brytyjskiej, moja fascynacja wyspiarskimi wynalazkami jest znana wszem i wobec - nie dziwi więc fakt, że występy wykonawców spod szyldu "Londyn" interesują mnie najbardziej (mimo, że jeden z nich pochodzi z Manchesteru, a inny pewnie i skądkolwiek). Współautor mojej niegdysiejszej fascynacji 2stepem i UK Garage - MJ Cole, pierwsza dama brytyjskiej muzyki miejskiej - Ms Dynamite, enigmatyczny Actress, stojący za sukcesami takich wykonawców jak Zomby czy Starkey, wyborny selektor i autor wpływowej audycji "Deviation" w BBC 1Xtra - Benji B czy znany z nieśmiertelnego hitu "Neighbourhood" Zed Bias w towarzystwie MC Fox'a; line-up, czy raczej skład-zestaw wykonawców (bo to Polska, nie elegancja Francja) wygląda doprawdy imponująco, nawet dla kogoś, kto z szeroko pojętą londyńską sceną nie jest za pani siostra (w dobie pań posłanek i sędzin, pan brat wygląda dość szowinistycznie, wybaczcie). To zaś tylko część, co więcej, niewielka część tego, co specjaliści do spraw bookingów wysmażyli na końcówkę lipca. Scenę berlińską rozsadzą legenda deep house'u i niemieckiej elektroniki w ogóle Henrik Schwarz, eklektyczny basowo-kwaśno-połamany kolektyw Jahcoozi czy świetnie znany z projektu Wahoo, reprezentant legendarnej Sonar Kollektiv - Dixon. Do tego dochodzą Laif Stage i Red Bull Tourbus - niemniej ważne i równie mocne muzycznie sceny prezentujące polskich wykonawców. Fisz/Emade, Łona & the Pimps, Supra1, Jacek Sienkiewicz, czy wreszcie Maria Peszek w swoim nowym projekcie klubowym - najlepsze miejskie brzmienia znad Wisły na najwyższym poziomie zawładną w tym roku uszami gości festiwalu już w piątek 23.07. Czy powinienem jeszcze marnować piksele i namawiać kogokolwiek do przyjazdu? I think not. Do zobaczenia zatem w lipcu na Nabrzeżu Starówka na Łasztowni, a w międzyczasie zapraszam na nowe notki, które jeszcze się w temacie ukażą.

Poza tematem również, to w końcu wciąż owczy blog, a nie reklamo-promo-serwis :)

wtorek, 27 kwietnia 2010

ziet

Temat notki nijak ma się do czegokolwiek. Jak bumcykcyk - nie wziął się ani z przemyśleń, ani obserwacji, ani kontemplacji otoczenia. To jeden z tych tematów, na które człowiek napisać musi, inaczej straci dopływ powietrza do płuc i się udusi. Nie planuję w najbliższym czasie kuracji hipowentylacyjnej dla moich płuc, dlatego ciach bajera - jadę z tematem!

Czy wiecie, że literka "Ź" jest najrzadziej używaną literką w polskim alfabecie? Trzydziesta pierwsza litera alfabetu polskiego, używana także w języku czarnogórskim, w białoruskiej łacince, języku dolnołużyckim i w języku wilamowskim (przypisana spółgłosce środkowo-językowo-podniebiennej, szczelinowej, dźwięcznej 'ʑ') ma jedyne 0,06%! Nie wspominam oczywiście o tak egzotycznych w naszym języku wynalazkach jak "X" (0,02%) i "V" (o,o4%), które znajdziemy chyba tylko w imionach dzieci Michała Wiśniewskiego - niestety "Ź" wyprzedzają nawet takie z-kreskowe litery jak "Ń" (0,20%), czy "Ś" (0,66%)! Skandal! Literkę "Ź" po macoszemu traktują nawet producenci komputerów, umieszczając ją nie pod "Z", ale pod obcym i zimnym "X". Stąd apel - Polacy! Używajcie "Ź"! Ubierajcie czapki gdy jest źmno, źewajcie, gdy chce Wam się spać, w kuchni używajcie źół, ubierajcie się na źelono, sprzątajcie Źemię przynajmniej raz w roku, róbcie puree (z źemniaków oczywiście!) i codziennie zbierajcie źarnko do źarnka - aż zbierze się jakaś satysfakcjonująca Was miarka. Same źrebaki, źdźbła (2x!), źrenice czy źródła niestety nie dadzą rady. Nawet z pomocą takich asów jak gródź, dźwięk czy dźwig. Zero przecinek zero dwa procenta! Dwa promile! Nędza! Większe udziały mają nawet wieprzowina w Arabii Saudyjskiej, czy narty w Namibii. Pokolenie Ulicy Sezamkowej powinno mnie zrozumieć - niech przynajmniej kilka dni w roku sponsoruje "Ź" - razem możemy pomóc tej szlachetnej literze wejść na salony. Może nie będzie to od razu sukces na miarę utrzymujących się od lat w czołówce "A" czy "O", ale myślę, że niecałe 2% jakimi dysponuje wynalazek pod tytułem "Ł" jest w zasięgu. Do źmy? Damy radę? No to do dŹeła :)

O Boogie Brain będzie jutro. Bo jeśli do tej pory nic nie wiecie, to jeden dzień Was nie zbawi, a jeśli wiecie... to jeden dzień możecie poczekać. Mam rację? To do jutra źomeczki :)

sobota, 10 kwietnia 2010

na własne oczy

Historia się dzieje moi państwo. Po raz kolejny po 11września byłem na żywo świadkiem czegoś przerażająco ważnego. Wtedy wraz z rodzicami i Wójcikiem niejakim przyglądaliśmy się płonącej pierwszej wieży i słuchaliśmy teorii o wypadku, kiedy na naszych oczach w drugi budynek wyrżnął następny Boeing i juz było wiadomo, że żaden wypadek to nie jest. Dzisiaj za to, jedząc wraz z Ciastkiem zimną pizze na śniadanie mistrzów przeskakiwaliśmy z kanału na kanał i zaskoczyła nas lakoniczna wiadomość "z ostatniej chwili", informująca o wypadku samolotu z prezydentem w środku. Co było dalej, wszyscy wiedzą - a i nie o tym chciałem napisać. Już w okolicach 10 rano wiadomo było, że czekają nas "[*]-owe apele o światełko w oknie w wybranych godzinach", wyrastające jak grzyby po deszczu fikcyjne "smoleńskie" profile na naszej-klasie, demotywatory z Kaczyńskim i samolotem, żałobne opisy na gadu i inne tego typu polsko-internetowe wynalazki. Zrywy w sieci to nasza specjalność, emanowanie popeliną jako odzwierciedleniem naszego żalu przeżywaliśmy już przy okazji śmierci papieża, ale i zaraz po "niesprawiedliwym" karnym kończącym nasz żałosny udział w Euro 2008. Irytuje mnie to niesamowicie, opadają mi przysłowiowe ręce i ogarnia ogólne poczucie żenady. Jestem to jednak zdolny w jakiś sposób zrozumieć - jesteśmy raczej żałobnym narodem, lubujemy się w rozdrapywaniu tragedii, a że w większości jesteśmy popeliniarzami, to i w popeliniarski sposób nasz smutek się materializuje. Co dziwi mnie jednak niezmiernie, a czasem i mocno "niesmaczy" to zachowanie tych "ostentacyjnie" obojętnych. Tych "co mnie to interesuje", tych "to nie był mój prezydent", tych "nie znałem ich, co zrobić", tych "nie interesuję się polityką", tych "ale urwał" i wreszcie tych "w końcu dzisiaj sobota, parę osób zginęło, ale ja mam nie pohulać?". Czemu mnie to dziwi? Czemu nie potrafię tego zrozumieć? To proste - nie potrafię pojąć, jak można w obliczu "dziania się" historii stać obojętnie obok. Jak można ignorować przełomowe wydarzenie, które zmienia świat wokół nas (chociaż może niekoniecznie bezpośrednio nasz)? Cały glob patrzy na to w szoku, powtarzając, że takie rzeczy się nie dzieją, że to wyjątek na skalę światową, a część z nas zwyczajnie ma to w dupie. Czy to naprawdę kwestia ignorancji? Nieczułości? Chęć ostentacyjnego wyrażenia bycia anty/alter, zupełnie jak w walentynki czy halloween? A może tak naprawdę wszystko po trochu? Albo i nic z tych rzeczy? Nie wiem, nie podejmuję się nawet wysiłku postawienia się w roli tych z boku. Czemu? To proste - kiedy za 50 lat przyjdzie do mnie wnuczek i powie: "Dziadku, dzisiaj na historii uczyliśmy o tej katastrofie w 2010! Pamiętasz? Jak to wtedy było?", nie chcę mu odpowiedzieć - "tak szczerze... to miałem to w dupie, ale jak się fajnie najebałem... to dopiero historia wnuczuś, to dopiero historia!".

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

zmorzawstanie / smrodziny

No i stało się. Część z Was już wie, część właśnie się dowiaduje, a część dowie się z czasem. Co się stało? Po pierwsze zacząłem notkę od "no", czego nie robiłem nigdy i w związku z czym mi głupio i przepraszam. Po drugie zaś, nieco mniej ważne, wracam na ląd. Nie na 2 tygodnie, nie na chwilę, nie czasowo, nic z tych rzeczy. Wracam na stałe, permanentnie; Owiec wylądował, na suchym ale i na dupie. Zbitej dupie, bo niby oficjalnie skończył mi się kontrakt, ale nieoficjalnie wyjebali mnie po prostu, do tego na podstawie naciąganej historyjki o "oszukiwaniu na kasie". Bez dowodów, bez argumentów, bez rozmowy, bez szansy na przedstawienie własnej wersji wydarzeń (o przepraszam, dali mi ją po przekazaniu mi informacji, że nara nara, trzym się trzym). Odchodzący na inny statek kawał niemożliwie irytującego skurwiela postanowił udowodnić mi, że jeśli ja go nie lubię, to mój problem, a jeśli on mnie nie lubi... to także mój problem. Żałuje z jednej strony, cieszę się z drugiej. 8 miesięcy to w końcu 4 miesiące siedzenia z tymi samymi ludźmi dzień w dzień. Można się przyzwyczaić, można pozawierać fajne znajomości, można dać się poznać na tyle, żeby tęsknili. No i kasa chłopaku, kasa była dobra z tego prucia fal. Z punktu widokowego ulokowanego na lądzie można jednak dostrzec pozytywy. Może nadrobię stracony czas w kontaktach międzyludzkich, może zajmę się czymś kreatywnie-konstruktywnym (im więcej używam trudnych słów, tym bardziej się przekonuję, że to się uda), na pewno więcej czasu poświęcę pielęgnowaniu mojego związku, który przeżywał, także z powodu mojej pracy, ostatnimi czasy wzlotów i upadków tysiąc. Żeby nie było niedomówień - związek jest na wznoszącej, notujemy hossę, a parkiet pełen jest indeksów zwyżkujących. Niemniej jednak wiadomo, że o te sprawy trzeba dbać, a najlepiej robi się to będąc na miejscu, przysłowiowy phone call away. Skoro już jesteśmy przy makaronizmach, to last but not least mam nadzieję, że uda mi się wrócić do regularniejszego pisania, notowania w bajtach tych przemyśleń, o które prosicie w listach, telegramach i osobiście. Nie ukrywam, że praca promowa nie sprzyjała ewolucji mojej prozy, no bo o czym można pisać, jak na około woda, woda i jeszcze raz woda. "O wodzie trzeba było" - powie ktoś. Ano trzeba było, teraz już za późno na przeprofilowanie bloga na serwis marynistyczny. Korwy tego nie lubią, więc i ja nie zamierzam polubić. Rozdział "Unity Line" uważam za zamknięty. Pora przejść do następnego...

...ale jeszcze nie dzisiaj. Dzisiaj jest święto, jest święto szczególne i bynajmniej nie dlatego, że niecałe 2000 lat temu jakiś gość zrobił wszystkich w bambuko i przesunął kamień, a Syzyf mu było na i... ok wróćmy do tematu. Święto jest dzisiaj szczególne, bo urodziny są dzisiaj szczególne. Jordanowski wiek lat 23 osiągnęła prowadząca audycję KunaMaNogi, a także ociągająca się ostatnimi czasy autorka bloga pod tą samą nazwą, Dj'ka, prawie-pani-socjolog, narciarka, koneserka dobrego jedzenia, zielonego fajka i kuchennego kanału TV, a co najważniejsze moja od-dwóch-już-lat konkubentka, na dobre i na złe, jedyna w swoim rodzaju, której nie zamieniłbym na tysiąc kochanek tysiąca Tigerów Woodsów (chociaż ona mogłaby mnie przehandlować za godzinę z Pharrellem Williamsem :P) - Ewa "Ciastko" Ciaś. Z tej okazji nie mogę Wam powiedzieć czego jej życzę, bo to tajemnica i się nie spełni, ale powiedzmy, że to coś pomiędzy gwiazdką z nieba i "world at her feet". Wszystkiego najlepszego kochanie, bo tylko na to zasługujesz :*

Z tej okazji i w ramach małego prezenciku coś, co na moim blogu nie pojawiło się nigdy i nieprędko się znowu pojawi. Kszysko tszysko!