sobota, 21 listopada 2009

Chase & Status - Więcej niż dużo

Dzisiejszą notkę sponsoruje cytat: "za malo to raz, bez dobrej porcji muzy to dwa", oraz cyferka 2. Czemu cytat? Ano dostało mi się (znowu), że nie dorzucam do serwowanych notek porządnej porcji muzyki. Przez to dania są jakby niedoprawione, niedogotowane, nie żeby od razu zakalce jakieś, ale brakuje im tego "magic touch". No dobrze, będzie w takim razie muzyka. Ale czemu cyferka 2? Ano dlatego, że bohaterów dzisiejszej notki jest dwóch, a poza tym Ulica Sezamkowa obchodziła niedawno 30 urodziny, a cyferkowy sponsoring to ich znak rozpoznawczy i stąd ten mini-ukłonik. Jasne?

Teraz do rzeczy, która jak wspomniałem tyczy dwóch dzisiejszych bohaterów. Saul Milton i Will Kennard. Gdzieś coś dzwoni? W lewym uchu? Prawym? Pod pachą? Nic, a nic? Spokojnie, nie ma powodów do obaw, to całkowicie zrozumiałe. Kiedy jednak powiem, że panowie Milton i Kennard już od paru lat trzęsą brytyjską sceną klubową jako duet Chase & Status, to przynajmniej części z Was powinna się nad głową zapalić jasna, okrągła, nieenergooszczędna sześdziesięciowatówka. Świeci? No to lecimy dalej.

Moje fascynacje brytyjską sceną są znane wszem i wobec, popełniłem nawet swego czasu notkę w tym temacie. Oczywiście nie wyczerpała ona tematu, powiem więcej - liznęła go jedynie, jak pies sprawdzający czy ta kupa w trawie to nie jest przypadkiem kawałek tłustego mięcha. No ale porzućmy te obrzydliwe, fekalne porównania (co niektórzy przecież czytają i zajadają smakołyki w tym samym czasie) i wróćmy do tematu. Poprzednia notka miała na celu zasygnalizować muzyczne bogactwo i różnorodność tego, co Brytole w swoich kanciapach tworzą bez opamiętania. Z racji mnogości tamtejszych projektów wymieniłem i zareklamowałem tylko kilka najgłośniejszych, omijając niewielkim łukiem panów z Chase & Status. Niniejszym naprawiam swój błąd, bo ów duet wdarł się przebojem do mojej Top10 i mam wrażenie, że przez dłuższy czas jej nie opuści.

Co jest takiego w parze londyńskich Dj'ów, którzy wydali raptem jeden album, że zwariował na ich punkcie Owiec i wariują wraz z nim tysiące fanów na całym świecie? Panowie zaczynali skromnie, kilka dwunastocalowych wydawnictw, dość głośny remix Capleton'a pt. "Duppy Man", potem epki "Ten Tonne" i "The Druid", aż wreszcie na przełomie 2007 i 2008 roku ich trzy single wdrapały się na szczyt UK Dance Charts. Milowym krokiem okazał się jednak promujący nadchodzący album singiel "Pieces", z gościnnym występem rapera, wokalisty, producenta i aktora Plan B. Delikatne intro, w którym akustyczna gitara przeplata się z podśpiewywaniem, a potem potężne drum'n'bassowe pierdolnięcie podkręcone niesamowitym teledyskiem, zaostrzyło apetyty fanów junglowych brzmień. Wydany w październiku 2008 roku pierwszy longplay duetu "More Than Alot" pokazał jednak, że Saul i Will to nie tylko wytrawni gracze na scenie drum'n'bass. Biorąc na poważnie tytuł wydawnictwa, postanowili dać słuchaczowi "więcej niż dużo" i jak na rasowych londyńczyków przystało wypełnili swój album po brzegi różnorodnymi brzmieniami. Od hiphopowego, utrzymanego w oldschoolowym klimacie "Against All Odds" z gościnnym udziałem Kano (koniecznie sprawdźcie klip), przez bollywoodzko-dubstepowe "Eastern Jam", aż po moje ulubione połączenie klimatu lat 80 i ciężkiego dubstepowego basu - czyli "Running". Wszystko to przeplecione wszechobecnymi drumami i fruwającymi do okoła bassami, z perełkowym "Music Club", czyli "the complete guide on how to write a massive club banger" na czele. Mając na względzie powiedzenie, że jeśli coś jest dla każdego, to w efekcie jest dla nikogo, Milton i Kennard wydali album, który mimo ryzykownej różnorodności jest płynny i spójny. Uważnie, bez niepotrzebnych eksperymentów, ale za to z niezwykłym w dzisiejszym światku muzycznym wysmakowaniem i zbalansowaniem składników - Chase & Status - More Than Alot:
P.S. Ostatnimi czasy furorę robi nowa kolaboracja starych znajomych. Po sukcesie "Pieces", Chase & Status i Plan B znów spotkali się w studiu, by wysmażyć kawałek "End Credits". Efekt ich pracy do sprawdzenia poniżej:


P.P.S. Jak to w każdym elektronicznie-tanecznym przypadku bywa, status (nomen omen) duetu pozwolił chłopakom na rozwinięcie skrzydeł w materii remixowej. Nneka, Jay-Z, Dizzee Rascal, White Lies, The Prodigy, Kano, Plan B, czy Mood II Swing - to wykonawcy z półek wyższych i najwyższych. Dodając do tego informację, że niejaki Snoop Dogg, nagrał na bicie z "Eastern Jam" numer "Snoop Dogg Millionaire", można śmiało założyć, że to dopiero (wybuchowy) początek ich muzycznej kariery.

Chyba, że wtopią na zapowiadanej współpracy z Rihanną... tfu, tfu, tfu :)

wtorek, 17 listopada 2009

Łona & The Pimps Unplugged

Jeśli...

chuja tam jeśli, nie ma opcji żebyś nie lubił, cofamy "jeśli" i na to miejsce wpisujemy... hmmm, ok, już mam: Drogi Fanie Dobrego Brzmienia! Już 6 Grudnia, w dzień św. Mikołaja, patrona wszystkich fikuśnych opakowań i kolorowych kokardek, w Klubie 13 Muz czeka na Ciebie prezent. Nie byle jaki to prezent, ba, prezent to zacnej jakości i przedniego wykonania. Zakład? Ok, sprawdź mnie:

Co, nie przekonał Cię mim Rymek? Nie wierzysz, że dadzą radę bez kabla? Bądź my guest:


Teraz to już na pewno pokiwałeś głową z uznaniem. Łona & The Pimps już 06.12 na unikalnym koncercie w Klubie 13 Muz. Bądź tam (bo ja nie będę mógł), a potem powiedz mi jak było. Ok?

poniedziałek, 16 listopada 2009

za potrzebą

Dziś na wstępie zaznaczam, że nie będzie pierdolenia o przerwach i mobilizacji. Zauważyłem, że ostatnie moje notki im są rzadsze, tym bardziej monotematyczne - nie było mnie, ale jestem, będę, ale nie wiem kiedy, a tak w ogóle to kryzys, brak motywacji i weźcie wszyscy się zbierzcie i słuchajcie co mi na wątrobie leży i zamula. Nie dzisiaj. Ok?

Co zatem dzisiaj, skoro już mnie coś wzięło na pisanie? Nie wiem czy pamiętacie, ale jakiś czas temu popełniłem tu wpis pt. "wasza-klasa.pl". Nadałem tam poważnych ram bzdurnej w istocie decyzji o usunięciu konta na Naszej Klasie. Jeden z jedenastu milionów użytkowników postanowił się z niego wypisać, big deal. Dzisiaj wpadłem na kolejny, może nawet bzdurniejszy w swej istocie pomysł, a mianowicie poinformowanie wszem i wobec, że ogarnąłem w końcu konto na Facebook.com. Pewnie pomyślisz, drogi czytelniku, że brakuje mi już pomysłów na notki, że między uszami hula wiatr i pustka, zawieje i zamiecie. Nic z tych rzeczy. Rozumiem doskonale rekcje ludzi, którzy określenie "portal społecznościowy" kwitują pobłażliwym uśmieszkiem, ironicznym komentarzem, czy siarczystą wiązanką pereł podwórkowej łaciny. W końcu to w większości serwisy zapełnione przez małolatów, oferujące tony plastiku świecącego we wszystkich znanych człowiekowi kolorach, przysłowiowe gówno owinięte w papierek. Nie polemizuję, rozumiem takie opinie i widzę w nich sporo racji. Ja jednak do instytucji "portalu społecznościowego" mam stosunek dość osobisty. Mowa oczywiście o Gronie, pierwszym takim polskim serwisie z prawdziwego zdarzenia. Tam lata temu umieszczaliśmy z Foczkiem fristajle, tam przerzucaliśmy się linkami do zdjęć, muzyki, filmików, tam toczyliśmy batalie słowne, to w gronie znajomych, to przeciwko jakimś obcym, dziwnym ludziom, głównie z Zielonej Góry, tam odbywały się dyskusje na tematy błahe i istotne, dyskusje, które zapełniały kilka stron w przeciągu kilku minut, podnosiły temperaturę i ciśnienie, lub rozbawiały do łez. Tam "poznałem" fanów muzyki czy koszykówki, których potem spotkałem na żywo i "jakbyśmy się znali od dawna", stamtąd czerpałem informacje o imprezach, stamtąd również za pomocą zdjęć i "wspólnej pamięci" czerpałem informacje o imprezach po ich zakończeniu. , Tam wreszcie nawiązałem kontakt z pewną młodą damą, która od ponad półtora roku kręci moim życiem. Oczywiście nic z tego nie zaskoczyłoby, gdyby nie to, że znaliśmy się z tymi mordami, a właściwie ich większością, z tzw. "reala", niemniej jednak był taki czas, gdzie Grono scalało nas w jedną, hulaszczą ekipę, gdzie dzięki całotygodniowemu kontaktowi za pomocą forów tematycznych byliśmy w stanie poznać się lepiej niż przy tradycyjnym "chodobaru". Będąc niedawnym sceptykiem w materii internetowych znajomości, używając Grona szybko doszedłem do wniosku, że nie ma co się silić na konserwatyzm i biadolenie o słabnięciu więzi międzyludzkich, skoro na własne oczy mogłem się przekonać, że to bzdura, bo sieć zamiast te więzi osłabiać, to jeszcze je wzmacnia dodając supełek z pętelką na czubeczku. W międzyczasie swoje rozkwity przeżywały i światowy MySpace i rodzima Nasza-Klasa, ale jakoś żadne z tych przedsięwzięć nie wciągnęło mnie na dłużej. Ok, dzięki koncie na MySpace udało mi się znaleźć świeżą i nieznaną muzykę, Nasza-Klasa za to wypełniła puste pola w dziedzinach: "Dawni znajomi" i "Jak oni teraz wyglądają?". Co z tego, skoro grono zaoferowało coś, czego inne portale nie miały - fora dyskusyjne. Tu nie spotykali się ludzie, których jedynym wspólnym tematem była ostatnia ławka w 3 klasie podstawówki. Tutaj nawet nieznajomi mogli toczyć wielogodzinne dyskusje na temat wyższości tego nad tamtym i owego nad czymś jeszcze innym. Jakkolwiek infantylnie to by nie zabrzmiało, codzienne logowanie do Grona, sprawdzanie tematów oznaczonych wykrzyknikami, odpisywanie tym którzy nie mieli naszej racji, zakładanie nowych tematów, wklejanie interesujących linków, podglądanie nowych zdjęć znajomych, wyszukiwanie śmiesznych profilów - to był swego rodzaju rytuał i to nie tylko dla mnie, chociaż pewnie część najbardziej aktywnych ówczesnych gronowiczów machnie na to ręką. Ja przez kilka lat bawiłem się na tym portalu świetnie i nikt nie przekona mnie, że nie było warto poświęcić tym pierdołom paru chwil.

Co ma do tego Facebook? Jak wiadomo, a może i nie, ale w gazetach o tym pisali, więc zakładam, że wiadomo... Jak zatem wiadomo, Grono popadło w kłopoty natury finansowej, ale też wizerunkowej i powiedzmy strategicznej. Nie znam się na finansach spółek internetowych, toteż problemy Grona z płynnością są mi kompletnie nieznane. Zmiany w wizerunku i strategii tymczasem, to dziedziny, których obserwatorami byli na bieżąco wszyscy użytkownicy portalu. Grono uwiodło nas najpierw elitarnością (zaproszenia), a potem zwykłą funkcjonalnością. Nareszcie nie trzeba było zapisywać się do kilku/kilkunastu forów dyskusyjnych, żeby móc pogadać na różne tematy związane z naszymi zainteresowaniami - wszystko w jednym, dyskusje, zdjęcia, kontakt, wiadomości, informacje, ogłoszenia, działające bez zastrzeżeń ku uciesze nerdów, geeków i innych internetowych stworzeń. Szkopuł jednak w tym, że dzisiejszy "target" to nie ludzie, szukający przynajmniej namiastki stymulujących intelektualnie dyskusji (bo nawet rozmowa o impotencji pieska Paris Hilton takowym stymulantem jest), mający jakąś opinię (nawet idiotyczną) i argumenty na jej poparcie (równie, co zrozumiałe, idiotyczne), o nie. "Target" to małolaty (dosłownie i w przenośni... w takiej Japonii nie znalazłbyś różnicy), dla których ma być przede wszystkim szybko, krótko, może być bez sensu, ważne, żeby każdy widział. Ten trend wyniuchał twórca Facebooka, umożliwiając korzystanie z krótkich opisów, możliwości komentowania, quizów, gier, aplikacji i temu podobnych. Jak wielki odniósł sukces, wie każdy minimalnie zorientowany w branży IT. Niestety Grono szybko postanowiło "skorzystać" z pomysłów amerykańskiego giganta i zmienić wizerunek. "Kserofejsbukowy" wygląd, zerżnięte żywcem z amerykańskiego oryginału rozwiązania, przesunięcie dostępu do forów dyskusyjnych kosztem umożliwienia śledzenia i komentowania "aktywności" znajomych (dodał fotkę, zmienił status, pierdnął w fotel) - wszystko to sprawiło, że mając do wyboru Mercedesa lub jego chińską podróbkę w tej samej cenie (porównanie z artykułu w GW), większość moich znajomych po prostu przeniosła biznes do Ery, zostawiając zdychające Grono na rzecz Facebooka. Ja sam długo opierałem się przed logowaniem na kolejnym portalu, doszedłem do wniosku, że skoro z tymi najważniejszymi mam kontakt osobisty/telefoniczny/komunikatorowy, to przecież kolejna platforma nie jest mi już potrzebna. Ciekawość jednak zwyciężyła, dzisiaj aktywowałem konto na Facebooku, poprzyjmowałem zaproszenia do znajomych, pozapraszałem niektórych sam, dodałem fotkę, wziąłem udział w czacie, odpowiedziałem na komentarze "on the wall" i powiem szczerze, że się kurwa cieszę. Brakowało mi tego miejsca, które żyje, nawet jeśli żyje pierdołami. No bo jak nie ucieszyć się "zaktualizowanym związkiem" czy fotkami Kisia i Dory z Zakopanego. A to dopiero początek...

Jakiś czas temu zarzekałem się, że nie chce, nie będę, że po co i że nie potrzebuję. Dzisiaj posypuję łysinę popiołem - pewnie wsiąknę, pewnie będę korzystał, pewnie się zajaram, pewnie, pewnie, pewnie. Na razie trwa dzień 1 na fesjbuku. Czy ktoś skomcia mój link jak dodam? PliiIIsKKaaaa~~~!!!


P.S. Do napisania powyższej notki zainspirował mnie gołąb, siedzący od pół godziny na moim parapecie z głową coraz bardziej schowaną w piórach. Widok ów spowodował w mojej głowie lawinę myśli w stylu "czy aby JA nie jestem takim gołębiem?", "czemu siedzę na parapecie życia zamiast wzlecieć w poszukiwania ziarna sensu?". Kiedy leki przestały działać i zorientowałem się, że byłem o krok od zostania polskim Paulo Coelho, zabrałem się czym prędzej do dziobania w klawiaturę zawstydzając gołębia niczym Turbodymoman. Bo tu się pisze, tworzy, nie opierdala, zapamiętaj pan sobie, panie gołąb.