piątek, 24 kwietnia 2009

Orange Warsaw Festival 2009

W zeszłym roku, może niektórzy pamiętają, wybrałem się z Ciastkiem w podróż do Warszawy, a był to początek września i lato się właśnie kończyło. Pojechalimy sobie wtedy, gdyż sieć w której mam telefon, a mianowicie Orange, zasponsorowała w centrum stolicy festiwal, którego główną atrakcją miały być koncerty Apollo 440, Kelly Rowland i Wyclef Jean'a, w dodatku za całkowitą darmoszkę. Dodatkowym atutem miał być występ naszego kochanego Grzesia a.k.a. Twistera Winylowego Kocura na towarzyszącym głównym koncertom występie z okazji promocji marki "Cafe Fogg". Koncerty za free, mieszkanie na szczęście również, dzięki wydatnej pomocy p. Adama, znanego w niektórych kręgach pod pseudonimem "Ojciec Mojej Pięknej" - nic tylko jechać i się bawić. Apollo 440 to gwiazdy mojej młodości, "Electro Glide In Blue" przesłuchałem tysiąc razy; Wyclef, co by o nim nie mówić, to również gwiazda z najwyższej półki, tak z czasów The Fugees, jak i solowych dokonań chociażby na genialnej płycie "Ecleftic". Koncert wypadł wyśmienicie, Apollo zagrało bardziej dla fanów, Kelly Rowland odpuściliśmy, bo akurat na Pradze miał zagrać za friko George Clinton (nie, to nie ten prezydent-saksofonista, który nie zaciągał się trawką i nie zostawił nasienia po fellatio na bluzce stażystki nazwiskiem Levinsky), niestety lokal miał mocno ograniczoną wielkość, więc się nie dostaliśmy, co nie zmienia faktu, że gdybyśmy o tym wiedzieli to Kelly Rowland również byśmy odpuścili i poszli do Subwaya, którego wtedy jeszcze w Szczecinie nie było. Potem na scenę wyszedł Wyclef i z zakontraktowanej godziny zrobiły się trzy godziny szaleństwa na scenie, pod sceną, w tłumie, na wozach transmisyjnych i gdzie bądź. Zagrał wszystko co miał zagrać, solo, Fugeesów, featuringi, tańczył, śpiewał, tupał nogą, zapraszał na scenę, pozdrawiał wshystkiech polaaakuuuf - zrobił Show przez duże O. Przypomnę raz jeszcze, że to wszystko za kompletne friko, darmo, za nic, za zero.
Czemu wracam do tego wydarzenia po roku? Otóż sieć, w której mam telefon, czyli wspomniana Orange, organizuje w tym roku podobne wydarzenie, pod identyczną nazwą Orange Warsaw Festival, tym razem z numerkiem 2009. O ile zeszłoroczny line-up to połączenie mojego osobistego przebrzmiałego już idola, pop gwiazdki i wykonawcy może i z najwyższej półki, ale nie wydającego ostatnimi czasy żadnych interesujących produkcji, o tyle w tym roku organizator zaczął od absolutnej, wspominanej przeze mnie bomby w postaci zespołu N*E*R*D. Rockowo-alternatywno-rozpierdalającego-uszy-w-drobny-mak projektu Pharrella przedstawiać nie trzeba, dodatkowo wspomnieć warto, że o ile przeżywający kryzys producencki Williams zdawał się wypalić (vide potworki muzyczne dla Madonny), o tyle ekipa N*E*R*D nie obniżyła poprzeczki i jej trzeci, wydany w zeszłym roku album stał na równie wysokim poziomie, co dwa poprzednie, nagrane jeszcze za czasów świetności The Neptunes i mocno wówczas z ich produkcjami kojarzonych. Dodatkowo TEN właśnie zespół to absolutnie przeulubiona ekipa Ciastka, która skłonna była podróżować w moim skromnym towarzystwie aż do dalekiego Londynu, aby obejrzeć ich na Lovebox Festival. Całe szczęście "nerdynerdynerdy" postanowili wyjść na przeciw jej marzeniom i zagrać za darmo w Warszawie. Dzisiaj natomiast poinformowała mnie (Ciastko oczywiście), że Orange ogłosiło dwie kolejne gwiazdy swojego darmowego, plenerowego "eventu". o MGMT nie wspomniałem, bo to nie moja bajka - chociaż występ w roli gwiazdy na festiwalach Lollapalooza, Glastonbury czy Roskilde, skłania mnie przynajmniej do zapoznania się z ich twórczością, będącą dla mnie chwilową muzyczną terra incognita. Wracając jednak do meritum, o ile zeszłoroczni wykonawcy nie byli pierwszej świeżości (to żaden argument przeciw, jedynie stwierdzenie faktu), o tyle dwie pierwsze gwiazdy tegoroczne, to zespoły w najwyższej formie. Co więc pozostało mojemu kochanemu operatoru komórkowemu? Zgadliście - zaprosić dwie kolejne gwiazdy, które z tonu nie spuszczają. Jak pomyśleli, tak zrobili, a jak zrobili to ogłosili - Panie, Panowie, dwóch kolejnych wykonawców, którzy za darmo zagrają dla Was w Warszawie w dniach 4-5 Września, to nie kto inny jak Groove Armada i Calvin Harris. Opadła szczena na podłogę, pobiegliście do łazienki się masturbować i na golasa w oknie krzyczycie "eeeyyyeeeyeyyeyyeeeeeee"? nie? to do roboty, bo właśnie pojawił się line-up, który swoją jakością zjada płatnego, przerośniętego indie-Open'era na śniadanie. Dzisiaj, w porannym uniesieniu, takim domowym morning glory, napisałem, że Open'er może się sodomizować ze swoim składem przy Orange Music Festivalu. Po ochłonięciu zdanie podtrzymuje, co więcej proponuję, żeby zrobili to gitarą naszpikowaną emo-żyletkami, skoro z eklektycznego święta dobrej muzyki zrobili święto gimnazjalistów w rurkach, trampkach, arafatkach i muchokularach. OMF (brakuje tylko G na końcu tego skrótu) muzycznie rozpierdala tegoroczny line-up trójmiejskiego festiwalu i nie cofnę tego aż do września, chyba, że po drodze pojawią się jakieś nieprzewidziane przeszkody. Na dzień dzisiejszy na mojej osobistej mapie letnich muzycznych orgazmów są trzy miejsca - Szczecin (Boogie Brain), Płock (Audioriver) i Warszawa (Orange Warsaw), które Wam również z głębi kuny polecam.

środa, 22 kwietnia 2009

jak to mówi pewien Owca, jaram się.

Good Myrning,
witam po małej przerwie spowodowanej wyjazdem samochodem do miejsca zwanego Kornatką, znajdującego się ponad 100km od miejsca pisania notki, zapoznaniem Wujka Mania, paleniem w kominku, dyskusją na tematy, bzykaniem, powrotem Pekaesem do Szczecina, wygraniem meczu w MLB, zjedzeniem dwóch Longerów i popiciem ich Lipton Ice Tea Peach, powrotem Pekaesem do Kornatki, wygraniem w kule z Hauką i Akordeonem, wypiciem nieznacznej ilości napojów marki "wysko", błądzeniem po lesie, udawaniem brakującego ogniwa w tymże lesie, polowaniem na zaskrońca, stawianiem skrzydła na łące, frunięciem na nim metrów trzy lub cztery, opaleniem mordy, zakupami w biedronce, ciosem bagażnikiem w Lokalną głowę, pozowaniem do fot z lotu Orła, Sarmackim Mocnym, dyskusją o jazzie, dyskusją o sztuce, chrypą po dyskusji o sztuce, grą w buzia-buzia, Cyganem, Kobietą i Karłem, Barlinkiem o poranku, rzeźbą Hauki i powrotem w zmęczoności do miejsca zwanego przez wielu "Tutaj". Jakby to powiedział obecny w trakcie weekendu Laszló - "Taki to był weekend, że sie kaźdy czuć skopany jak Ferenc nad Balaton". - zresztą niech się może Laszló sam wypowie:

Za weekend dziękuję rodzicom-właścicielom, dzieciom-zapraszaczom i reszcie wesołej bandy z Ciastkiem umierającym na połączenie alergii, przeziębienia i chuj-wie-czego na czele. To był dobry weekend, majówko 2009 - nadchodzimy.


To tytułem wstępu, teraz czas na obiecane podsumowanie konferencji Boogie Brain 2009. Stali bywalcy pamiętają pewnie jak bardzo w zeszłym roku promowałem, jarałem się i opisywałem pierwszą edycję festiwalu. Mimo kulawej pogody, słabej frekwencji i wątpliwych "rodzynków" wśród line-upu, moje wrażenia (które można sobie przypomnieć TUTAJ) można opisać jednym cytatem z pewnej rap-piosenki - "This moment they all been waiting for, playboy". Tak właśnie, na to czekaliśmy, o tym rozmawialiśmy, tego chcieliśmy i to dostaliśmy. Absolutną śmietankę światowej sceny elektronicznej grającą za grosze specjalnie dla nas, w naszym pływającym-floating-garden-ogrodzie. Genialne koncerty, gorącą atmosferę i pokaz antyszczecinizmu na najwyższym poziomie. Kiedy więc po zakończeniu festiwalu pojawiły się plotki, że nie do końca wiadomo, czy kolejna edycja wypali, a lokalne gwiazdy dziennikarstwa z GW mieszały inicjatywę z błotem, wszyscy mocno trzymaliśmy kciuki za jej powodzenie. Kciuki wytrzymały, ale co najważniejsze pomogły. W piątek, 17 kwietnia, w sali PR Szczecin, przy dźwiękach plumkanych z patefonów za pomocą Dj Falcona, organizatorzy ogłosili skład drugiej edycji Boogie Brain Festival (odbywającej się pod hasłem "Hear Not Listen" - jeśli nie rozumiesz, polecam scenę rozmowy Snipesa z Harrelsonem w samochodzie z filmu "White Men Can't Jump). Nie będę ukrywał, że nazwiska, nazwy, pseudonimy czy ksywki gości pierwszej edycji mówiły mi nieco więcej niż w tym roku. 4Hero, LTJ Bukem, Mark de Clive-Lowe czy Nookie po prostu częściej okupowały moje głośniki. W tym roku jednak, organizatorzy nie oglądali się na to co Owca zna bardzo dobrze i czego wedle zasady inż. Mamonia słucha mu się najlepiej, tylko postanowili pokazać temu Owcu, jak wiele jeszcze przed nim nieodkrytych perełek i jak źle zrobił, że niektórych zna tylko ze słyszenia. Oczywiście dwóch wykonawców Owiec ów zna doskonale (o nich na końcu), ale resztę albo słyszał powierzchownie, albo w ogóle. Czy mniej się jaram? Bynajmniej moi drodzy, bynajmniej...
Wiem, że na Kunie pojawiać się będą cykliczne notki przedstawiające poszczególnych artystów dość wnikliwie, dlatego też pozwolę sobie na krótkie wyliczenie (z pomocą oficjalnej strony www.boogiebrainfestival.pl) - otóż nad Odrę zawitają:
- Sabbia (Ros), określany mianem współtwórcy sceny Drum'n'Bass w Polsce, w duecie z jazzowym kontrabasistą J. Mazurkiewiczem.
- Eastwest Rockers, których przedstawiać nie trzeba nawet średnio zorientowanym w polskim świecie muzycznym
- Robert Owens - Światowa gwiazda muzyki House, obiekt tak wymownych epitetów, jak "Legenda, współtwórca, najlepszy męski wokal w muzyce tanecznej".
- Inner City Dwellers - międzynarodowy kolektyw określający swoją muzykę zdaniem "Rage Against The Machine spotyka Outkast".
- Scratch Perverts - wielokrotni grupowi i indywidualni mistrzowie świata turntablismu, wg. Falcona wymiatający na 6 gramofonach jak mało kto na świecie.
- Robert Busha, Stargardzko-Szczecińsko-Poznański Dj, który gościł już w szczecińskim City Hall, dając jedne z lepszych imprezowych setów w historii nowej lokalizacji, na festiwalu z gościnnym występem jazzowej wokalistki Ewy Navrot.
- Tymański Yass Ensemble - kolejny projekt Tymona Tymańskiego, tym razem w mieszance jazzu, rocka alternatywnego i muzyki etnicznej
- Prosumer & Murat Tepeli - minimalowy duet niemiecko-turecki z towarzyszeniem wokalistki Elif Bicer
- Dj Storm - pierwsza dama D'n'B, współzałożycielka (wraz z Goldiem) legendarnej wytwórni Metalheadz, z towarzyszeniem genialnego MC Rage (członka wspomnianego już kolektywu Inner City Dwellers)
- Coki, czyli druga (po zeszłorocznym Mali) połówka jednego z najlepszych dubstepowych kolektywów świata Digital Mystikz, w towarzystwie wielce klimatycznego wokalisty pod pseudonimem Sgt. Pokes.

teraz czas na "tych dwóch" wykonawców, których znałem z 99-procentowych plotek już przed konferencją i którzy wywołali ciary na mej skórze, od łysego czubka głowy, po mały paluch u prawej stopy. pierwszym z nich jest Jazzanova, kolektyw djski (reprezentowany w Szczecinie przez Juergena von Knoblaucha) z Niemiec, który śmiało można nazwać legendą nu jazzu i broken beatu. Filary wpływowej i szanowanej wytwórni Compost Records, remiksowali i współpracowali z takimi wykonawcami jak Common, Lenny Kravitz, 4Hero, Masters at Work, Ursula Rucker czy Ben Westbeech, sami wydając genialne autorskie płyty. drugi wykonawca, to moja "wisienka na torcie", gość, który bogactwem swojej kariery mógłby obdarować legion wykonawców - na pierwszym i jedynym koncercie w Polsce "mistrz wibrafonu, absolutny kanon funku, soulu i r’n’b, inspiracja dla kilku generacji artystów, ojciec chrzestny acid jazzu, autor muzyki do filmów, nieocenione źródło sampli kradzionych na potęgę przez hip hopowców, w końcu - żyjąca legenda czarnej muzyki" - Roy Ayers. nie ma sensu wymieniać jego wszystkich dokonań, bo sama dyskografia zajęłaby całą notkę, wspomnę tylko, że z jego doświadczenia korzystał Guru, nagrywając klasyczną już składankę Jazzmatazz, a utwór "Everybody Loves The Sunshine" można śmiało uznać za hymn lata wszech czasów. Gilles Peterson, brytyjski Dj i wyrocznia w sprawach muzycznych, porównał odnalezienie nieznanych nagrań Ayersa do odnalezienia nieznanych nagrań Beatlesów. Bez komentarza :)

Jak widać organizatorzy nie spoczęli na laurach, line-up przedstawia się imponująco, wykonawcy to najwyższa polska i światowa półka. Ponownie bez popeliny i schlebiania niskim gustom, wyselekcjonowane muzyczne "koty" dadzą próbkę swoich niesamowitych możliwości - już 17 lipca na deskach szczecińskiego Amfiteatru a.k.a. Teatru Letniego. To wszystko zaś w śmiesznej wręcz cenie 50zł za dwudniowy karnet. Zaproszenie Was byłoby zbędnym kwestionowaniem Waszych gustów - dlatego zamiast "Zapraszam" powiem "Do zobaczenia".
:)

P.S. Zaczęło się moja małe święto koszykówki i zarwanych nocy - NBA Playoffs 2009. Fani wiedzą już wszystko, komentować na bieżąco nie będę (o wiele lepiej robią to chłopaki z Zawszepopierwsze), niemniej jednak nie byłbym sobą, gdybym nie wrzucił małego conieco - oto promujący rozgrywki posezonowe filmik, porównujący grę w kosza do szachów. polecam:

piątek, 17 kwietnia 2009

przerwa

miała być szybka notka o Boogie Brain, ale że jedziemy za chwil parę na weekend za miasto, to będzie tylko informacja, że line-up już jest, że zapowiada się GORĄCO i że w niedziele wieczorem skrobnę więcej na ten temat. tymczasem pora się zbierać. do zobaczenia za dwa dni ;)

czwartek, 16 kwietnia 2009

na wiosnę, na lato

nosz kurwa mać. poszedł sobie wczoraj pan Owiec na koszykówkę po przerwie spowodowanej brakiem meczów w MLB, lenistwem wrodzonym, piwkiem, dżojkiem, słońcem i rzekomym kolejnym już zmartwychwstaniem niejakiego Jezusa (hiszp. Hesus). w przerwie owej przybrało się panu Owcu wagowo, obrósł tu i ówdzie, jakby miał zapaść w sen zimowy co najmniej. pobiegał więc nieco, pobiegał i wracając do początku tego akapitu, nosz kurwa mać. kondycja -10, koordynacja ruchowa -10, rozgrzanie poskręcanych kostek żeby nie bolało -20, ogólny stan wydolnościowy -50, humor, rubaszność i poziom żartu boiskowego +100. to ostatnie nie jest na szczęście zależne od kondycji fizycznej, niemniej jednak reszta wskaźników wyraźnie z powodów wyżej wymienionych kuleje. stąd mocne, publiczne postanowienie poprawy. nie opuszczać treningów, zacząć pedałować na stacjonarnym rowerku, który ostatnio służy za wieszaczek na znoszone t-shirty, przestać wpierdalać po nocy, koniec z kalorycznymi popołudniami na kanapie z pizzą na telefon, alkoholizmy tylko w weekendy przy okazji bardaszek, może jakiś streetball skoro słońce, opcji w bród, ochoty i chęci na zrzucenie bebzona przed wakacjami w bród i ciut ciut. znajomych zachęcam do zachęcania mnie, tudzież do dołączenia do mojej krucjaty pod hasłem "adonisy na lato", ewentualnie "afrodyty na plażę". resztę wzywam do trzymania obowiązkowych kciuków, tudzież włączenia się do akcji. można, bo koło stycznia w miesiąc zrzuciłem jakieś 7 kilogramów (prawie 15.5 funta, dla mieszkańców Wysp), potrzeba tylko jakiejś motywacji. ja swoją odkryłem wczoraj na baskecie - chudszy Owco, here I come.

tym z Was jednak, którzy takich postanowień uskuteczniać nie muszą/nie chcą/nie potrzebują, a chcieliby od miszcza leserstwa, inercji i obibo... (obiboctwo? jest takie słowo? jeśli nie ma, to niniejszym wymyślam) i obiboctwa dowiedzieć się jak najlepiej spędzić wolne popołudnie tudzież wieczór przy butli zimnego Carlsberga i porcji gorącej pizzy (tym z akapitu wyżej też, nie martwcie się), spieszę donieść, że oto stacja CBS wypuściła na świat swoje nowe, serialowe dziecko - Harper's Island. rąbka tajemnicy dotyczącej fabuły niech udzieli cytat z Popcornera:
"Stacja CBS zakwalifikowała swoją produkcję jako horror. Producenci mówią, że serial ma być połączeniem klimatów z ''Krzyku'' oraz ''I nie było już nikogo'' (książka Agathy Christie). Pierwsze minuty odcinka na pewno wpisują się w motyw tajemnicy. Historia tajemniczych morderstw, które miały miejsce na wyspie. Od tamtych wydarzeń minęło 7 lat, jednakże ktoś chyba postanowił ożywić legendę zabójcy na nowo.
Głównym wątkiem są tajemnicze morderstwa. Przyjaciele i rodzina uczestniczący w weselu głównych bohaterów na wyspie koło Seattle giną jedni po drugich. Producenci zapowiadają, że w każdym epizodzie z 13 odcinkowej serii ma zginąć jedna z postaci, aż do momentu, kiedy poznamy sprawcę."
Brzmi ciekawie? Zaufajcie mi, wygląda jeszcze ciekawiej, pierwszy odcinek robi naprawdę niezłe wrażenie, stąd też moja dzisiejsza wstawka-wrzutka - pilot "wyspy harpera", specjalnie dla Was pod poniższym plakatem.
z głębi kuny polecam

p.s. dzisiejsze post scriptum będzie krótkie, acz treściwe. jest słońce? jest. jest dobry humor? jest. nadchodzi weekend? nadchodzi. no to moi drodzy zapraszam do kawałka klipu, klipu kawałka, który na taką okazję nadaje się idealnie: Fusion Unltd. feat. Little Brother, Nickelus F, H.O.F & Skillz - The Sun

z owczym pozdrowieniem :)

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

ya-yo

masz to jajo z życzeniem na dodatku i nie sap. wszy-naj. z okazji nadarzającej się w sensie.

aha - to żółte to podobno niemiły cholesterol i lekarskie "a fe". na własną odpowiedzialność :)

piątek, 10 kwietnia 2009

Method Man & Redman - A Yo

cytując samych wykonawców z numeru "Da Rockwilder" - "Doc-Meth back in the flesh, blood and bones". Nowy klip do pierwszego singla, ze zbliżającego się albumu "Blackout 2". Żadnych nowoczesnych udziwnień, żadnych eksperymentów muzycznych. Prosty, wesoły, wpadający w ucho bit, nieśmiertelnie pozytywna nawijka owinięta w "zieloną bawełnę", kolorowe czapeczki, koszulki i kurtki, do tego grube złote "donkey rope'y", a w tle wiosenny Nowy Jork - Method Man & Redman oficjalnie wrócili z nowym materiałem. Sprawdź to gówno.

czwartek, 9 kwietnia 2009

no, no, no, notorious.

dzisiaj na krótko. pamiętacie notkę w której wspominałem o celuloidowej biografii Christophera Wallace'a, znanego na świecie pod pseudonimem Notorious B.I.G. tudzież Biggie Smalls? otóż wszedłem sobie podstępnie (za pomocą piractwa, czyli złodziejstwa bezczelnego) w posiadanie kopii owego filmu. Nie jest to może Ojciec Chrzestny, Obywatel Kane, czy inny klasyk kina światowego, ALE, dla każdego przeciętnego zjadacza rapu, ale też świadomego słuchacza muzyki popularnej to film absolutnie obowiązkowy - historia jednego z największych (i to nie tylko z powodu gabarytów)MC wszech czasów. Tragiczna postać - wielka osobowość, płodny artysta, utalentowany raper, gwiazdor targany zwyczajnymi ludzkimi słabościami - dla fanów dobrego rapu, prawdziwych historii, wzruszających życiorysów, oraz klimatycznych filmów opartych na kanwie znanych muzycznych biografii - NOTORIOUS (link oczywiście pod plakatem - kodeki dla niemających TUTAJ)
z całej kuny polecam

p.s. scena nagrywania "juicy"... tak tak, właśnie TEGO "juicy"

bezcenna.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

probably the best week in the world

popatrzyłem przypadkiem w mój ścienny kalendarz z Mikołajkiem (pod którym dumnie wisi medal wicemistrza MLB Pretendent :P) i zobaczyłem, że od ostatniej notki minęła już konkretna zmiana kartek. "obijasz się, panie Owcze" pomyślałem. "obijam się" przyznałem się przed samym sobą. "czemu się obijasz, Owcze?" spytałem po chwili, zastanawiając się z kim rozmawiam i czemu traktuję ten wewnętrzny monolog tak poważnie - "czemu? ano..." i tu zawiesiłem głos jak dobry aktor w popisowym monodramie. mówię wam, zabrzmiało dramatycznie, gdybym miał blond kłaki, zatrząsłbym nimi niczym Krystyna Janda, nadając tej chwili jakiejś niespotykanej głębi. niestety, a może na szczęście włosia na głowie zaczyna mi brakować coraz bardziej (dzięki tato :), do tego scena, na której przyszło mi odgrywać rolę, ogranicza się do pustego pudełka po pizzy na podłodze, pustych szklanek z sobotniego biforu na półkach, plamy po keczupie na parkiecie i nieogolonego grubasa na niepościelonym łóżku (dla niedomyślnych, lub domyślnych za bardzo - chodzi o mnie). jednym słowem komedia raczej, niż poważna melodrama. dlatego też odpowiedź na nurtujące mnie wewnętrzne zapytanie "czemu?" udało mi się streścić w dwóch słowach, kończących tę żałosną próbę zawiązania akcji - "zarobiony byłem, proszę szanownego pana, zarobiony" (tu ukłon w stronę inspiratorów ostatniego zdania - Adama Ansena i Michała Foltyna).

zaczynając akapit nr 2 (jak to Skandal kiedyś mi poradził robić), na samym wstępie informuję zainteresowanych - słowo "zarobiony" nie ma nic wspólnego z pracą zarobkową, wciąż szukam, wciąż jestem Kiepski na łasce Halinek, wciąż bumeluje gdzie się da, niczym Rysiek "wiem w co lubią kobiety" Rynkowski. Nie jest to oczywiście powód do dumy, ale wtajemniczeni wiedzą, że w wyniku splotu szczęśliwych wydarzeń o podłożu finansowym leci mi nie najgorzej i głodem bynajmniej nie przymieram (co zresztą widać po mojej pucułowatej mordzie). Co więc oznacza tajemnicze "zarobienie"? O tym już za chwilę w akapicie nr 3, który nastąpi po krótkiej przerwie muzycznej.

witam po przerwie. w dzisiejszym odcinku korewtolubiących pare słów odnośnie wielce zarobionego, umownego tygodnia poprzedniego. czym się te kilka dni (nieco ponad siedem, ale określenie "prawdopodobnie najlepszy tydzień świata" brzmi lepiej niż "niezłe trochę ponad siedem dni w roku") różniło od poprzednich? otóż enigmatyczną odpowiedź zawarłem w powyższym nawiasie - to był po prostu prawdopodobnie najlepszy tydzień na świecie. rozwijając - przede wszystkim, dnia 24 Marca (wspomnianego już w notce z dnia 24 Marca) minął dokładnie rok od kiedy znalazłem swój własny kawałek wirtualnej podłogi. w tym czasie zdążyłem zanotować niemałą (ale też nie za wielką, już bez przesady) e-popularność, zagościć wirtualnie w domach osób mi nie znanych, zakomunikować o paru narodzinach, poprawić kilka humorów i gustów muzycznych, polecić paczkę dobrych filmów, zrecenzować to i owo, przypomnieć, utrwalić, pochwalić, ponarzekać i pocieszyć. tak właśnie za sprawą magicznego kliknięcia myszką powołałem do życia moje ukochane cyber-dziecko - jako współwychowawcy berbecia nie krępujcie się i zdmuchnijcie świeczkę (można pomyśleć życzenie :)

trzy-czte-ry:
dmuchnęli? pomyśleli? tylko cicho, bo się nie spełni... za chwilę dalszy ciąg programu.

blog nie byłby oczywiście sukcesem (bo w mojej mikro skali jest), gdyby nie... rok, którego był świadkiem. oczywiście podniosą się głosy sprzeciwu, przecież głównym argumentem za jakością tego pamiętnika jest osobowości i intelekt twórcy, jego poczucie humoru, lekkie pióro i talent do zwięzłych notek oraz celnych point. zgodzę się, co więcej tym protestującym chętnie postawie po kielonie, ale nie oszukujmy się - to większość 2008 i początek 2009 roku dały glebę pod moje wypociny. a to był dobry rok. to był rok KTL, Lokalnej, Salsy, Hauki, rok Franka i jego szczęśliwych rodziców, Matyldy i jej szczęśliwych rodziców, rok wątroby, Open'era, Batmana i Jokera, Boogie Brain, Orange Warsaw Festival, braku prądu w Szczecinie, Świnoujścia, pracy, domówek i klubo-hulan, przesłuchanych i nieprzesłuchanych płyt, obejrzanych i przegapionych filmów, wicemistrzostwa ligi, Jasnych Błoni pod słonecznym prażeniem i deptaku przy weekendowo wieczornym piwku, kunamanogi na soulbowlu, książki mojej Mamy przez Rymka odnalezionej, rok kompromitującego Euro, Insertu, Chillu bez Pościeli, mistrzostwa Celtics, Firefoxa 3, ucieczki przed WKU, Obamy i Tili Tequilli, ale przede wszystkim był to dla mnie rok, w którym "on ją poprosił o chodzenie, a ona się zgodziła". tak właśnie - 29, a właściwie 30 marca (dokładna godzina znana jest chyba tylko Rymkowi) minął, strzelił, a nawet pierdolnął rok, jak pewna cudowna dziewczyna męczy się z lujem do kwadratu w mojej osobie. 365 (and counting) mmmmmiłych dni spod znaku ciasteczka, kuny, kalorii, przekładania, lenistwa, pozdrawiania, łóżka, rycerza, sziszy, bravii, aneksu, subwaya, smarowania, spania, dziwnych ryb w akwarium za plecami, czillu i tony codziennych niemożliwych do opisania rzeczy, dzięki którym ten rok dostał miano "najlepszego" - a kolejny na pewno nie spuści z przysłowiowego tonu. no bo jak by mógł, jeśli już we wrześniu będziemy razem tam, w pierwszym kurwa rzędzie... LOWE :)


jak więc widzicie, ten "tydzień" zaczął się nieco sentymentalnie, dwie rocznice, obie wspominkowe, ale jakoś nie złożyłem się odpowiednio do skrobnięcia notek ani z okazji jednej ani drugiej, celebrowałem to w gronie "realnym", zaniedbując nieco bloga. co się jednak prawda odwlecze jak mawiają starzy Łemkowie, to kurwa nie uciecze c'nie? kropeczką nad i, swoistym dopełnieniem tygodnia wrażeń była oczywiście sobota (bo dla każdego, wychowanego w judeochrześcijańskiej kulturze młodego człowieka niedziela jest początkiem nowego - Pan Bóg odpoczął, Pan Jezus zmartwychwstał, Pan Komornik nie pracuje). Sobota (nie raper) jak to sobota (nie raper), ma to do siebie, że obfituje z reguły w interesujące ze wszech miar imprezy kulturalno-niekoniecznie-oświatowe. nie mogło być inaczej i przy okazji ubiegłej soboty (nie rapera), podczas której zbiegły się urodziny, a właściwie smrodziny Ewy, (wspomnianego wyżej Ciasteczka, które dla wtajemniczonych jest moją kobietą - szczególnie zwracam się do niewyrośniętego karaczana w okularach z City) z imprezą 21Gram, czyli kolektywu w skład którego wchodzą nasi najlepsi muzyczni znajomi - Wullah, Falcon, Twister i Ślimak. imprezy się połączyły, wymieszały, zgrały, przyprawiły małymi nieporozumieniami na tle obecnościowym i ROZJEBAŁY na kawałeczki do samego rana, przy pierwszych promieniach kwietniowego słońca witanego. dawno nie było hulany tak długo celebrowanej, dawno nie kończyliśmy przy zapalonych światłach i zmęczonej minie Stiopy, dawno nie rozkminialiśmy afterka stojąc w bluzie przed klubem i dawno nie mieliśmy takiego ubawu z czyichś butów, jaki zapewnił nam niejaki Tomek Jańczuk, któremu w imieniu naszym przesyłam miłość dozgonną :) niewyspanie niedzielne, melanż poniedziałkowy, nieogarnięcie 48godzinne - to tylko kilka efektów ubocznych jednej z najlepszych imprez ostatnich dni - imprezy która niczym wisienka na torcie udekorowała te kilka dni piekielnie dobrych, wartych wspomnienia okazji. urodziny bloga, rocznica z Ciastkiem, urodziny Ciastka, 21Gram, do tego parapetówka z karteczkami i wujkowy prezent świąteczny ma deser (dla wtajemniczonych ofkors) - to właśnie składniki genialnego eintopfa, którym okazał się być mijający tydzień. czemu nie pisałem wcześniej? bo zarobiony byłem. czym? zrób rewind jeśli wciąż nie wiesz.

do zobaczenia :)

p.s. numery wrzucone w formie youtube'a to "mes - jak to" (bo lubię) i kid cudi - day 'n' night w remiksie crookers (bo kurwa lubię, jak wullah puścił mi na imprezie to padłem) - takie na koniec. goodnight.